"Prezydent Rzeczypospolitej jest wybierany przez Naród w wyborach powszechnych, równych, bezpośrednich i w głosowaniu tajnym" – zapisali w artykule 127 twórcy naszej konstytucji. Na politycznej scenie został już tylko jeden kandydat, który wierzy w to, że 10 maja 2020 będzie można dokonać takiego wyboru.
Tysiące uściśniętych dłoni, setki wspólnych zdjęć, masa rozmów, gestów serdeczności. A to wszystko na spotkaniach w różnych zakątkach Polski – na tłumnych wiecach, ale też w nieco bardziej kameralnych okolicznościach, jak domowe obiady czy wizyty w miejscach pracy, świetlicach, domach kultury, remizach, szpitalach.
W dobie walki z pandemią koronawirusa to wszystko brzmi jak żywcem wyjęte z przygotowanej przez sanepid listy działań zakazanych. Tyle tylko, że równolegle do tej walki odbywa się jeszcze jedna – o Pałac Prezydencki. Przynajmniej formalnie i na papierze, bo w praktyce – jak twierdzą w większości zainteresowani Pałacem – kampanii po prostu nie ma.
Dość rzec, że dokładnie pięć lat temu, też w weekend, kandydat Prawa i Sprawiedliwości na prezydenta Andrzej Duda miał okazję swoim DudaBusem objechać podlaskie miasta i miasteczka, spotykał się wtedy z mieszkańcami, brał udział w konferencjach, przemawiał do zgromadzonych, rozmawiał z nimi, a towarzyszyli mu lokalni politycy Prawa i Sprawiedliwości.
W tym samym czasie urzędujący prezydent Bronisław Komorowski razem ze swoim węgierskim odpowiednikiem odsłaniali w Katowicach pomnik bohaterów trzech narodów: polskiego, węgierskiego i żydowskiego - Henryka Sławika i Józefa Antalla seniora. Były przemówienia, uściski dłoni, serdeczne gesty. Tego samego dnia walczący o reelekcję Komorowski poleciał do Brukseli, tam odznaczył działaczy belgijskiej Polonii, a dzień później wziął udział w międzynarodowym forum.
Z kolei Magdalena Ogórek (wówczas kandydatka Sojuszu Lewicy Demokratycznej) pięć lat temu była częstowana bigosem prosto ze szkolnej stołówki przez wójta gminy Siedlec, a w Poznaniu spotykała się z działaczami SLD. Krótko pisząc, kampania na pełnych obrotach!
A dziś? Kandydaci albo ograniczają się do konferencji prasowych, albo po prostu zamknęli się w wirtualnej przestrzeni i tam przenieśli swoje kampanie, organizując zdalne wideokonferencje, czaty na żywo, odpowiadając na pytania internautów. Rozpikselowane obrazki, wyrwane z portali społecznościowych, powoli stają się rzeczywistością wyborczą. I w ich opinii tylko jeden z kandydatów ma w tej politycznej grze inną pozycję – urzędujący prezydent Andrzej Duda.
Wybory bez kandydatów?
- Kampanii wyborczej nie ma – te słowa jak mantrę w ostatnim czasie powtarza Władysław Kosiniak-Kamysz, kandydat PSL na prezydenta. To on jako pierwszy zaczął zwracać uwagę na to, że "nie ma kampanii bez spotkań, bez rozmów, bez podawania rąk. Na tym tak naprawdę polega prawdziwy wybór, na wymianie poglądów w najmniejszej nawet miejscowości w Polsce".
Dość szybko podobnym językiem zaczęli mówić inni kandydaci wzywający do zmiany terminu wyborów, a w jednym chórze znaleźli się Krzysztof Bosak, Szymon Hołownia czy Robert Biedroń. Najostrożniej i najmniej wprost swoje wezwania artykułuje Małgorzata Kidawa-Błońska, ale jej zaplecze również chce przesunięcia terminu elekcji.
Solistą, poza wspomnianym chórem, jest z kolei Andrzej Duda. Podobnie zresztą jak obóz Prawa i Sprawiedliwości, który jego kandydaturę popiera. A to po stronie Zjednoczonej Prawicy leżą ostateczne decyzje, które mogą zaważyć na przyszłości wyborów. Chodzi o konstytucyjny mechanizm wprowadzania stanów nadzwyczajnych, a konkretnie stanu klęski żywiołowej, co pociąga za sobą konieczność przesunięcia kalendarza wyborczego. Decyzje podejmuje Rada Ministrów, a jej szef, premier Mateusz Morawiecki kilka dni temu w mediach narodowych powtarzał, że wybory powinny odbyć się w zaplanowanym terminie, bo parafrazując – kto wie, co przyszłość przyniesie, jeśli chodzi o koronawirusa.
Polityczna pułapka ofsajdowa
Jest jednak jeden scenariusz, który może doprowadzić do tego, że wyborów 10 maja nie będzie. W sztabach mówi się o nim coraz głośniej, a sprowadza się do… wycofania się wszystkich kandydatów z prezydenckiego wyścigu.
Adwokat Sylwia Gregorczyk-Abram zwraca uwagę, że czysto teoretycznie Kodeks wyborczy daje możliwość odłożenia wyborów w czasie z powodu braku wystarczającej liczby kandydatów.
- Jeśli prawie wszyscy kandydaci by się wycofali, zostałby tylko jeden, to z oczywistych względów wyborów przeprowadzić nie można. PKW podejmuje wtedy uchwałę, przekazuje Marszałkowi Sejmu, a ten musi zarządzić kolejne wybory. To oczywiście scenariusz, który nigdy wcześniej nie miał miejsca – dodaje prawniczka.
Scenariusz ponownego rozpisania wyborów prezydenckich z powodu niewystarczającej liczby kandydatów opisuje artykuł 293 Kodeksu wyborczego. W opisanej w nim sytuacji wybory wtedy nie mogą się po prostu odbyć.
– Tego rodzaju scenariusz wymagałby jednak pełnej solidarności – dodaje Gregorczyk-Abram i zaznacza, że najlepiej, gdyby został zrealizowany chwilę po tym, gdy zakończy się termin składania podpisów w PKW, tak by nie narażać państwa na straty finansowe, związane z rozpoczęciem przygotowań do wyborów.
Nieoficjalnie sztabowcy przyznają, że poszczególni kandydaci wysyłają do siebie nawzajem sygnały, że taka opcja atomowa mogłaby wchodzić w grę. Delikatnie sugerują to niektórzy z kandydatów, gdy mówią, że nikt nie będzie robił skandalu wokół ewentualnego przedłużenia o kilka miesięcy kadencji prezydenta Andrzeja Dudy. Nikt nie chce jednak mówić o planie awaryjnym otwarcie, szczególnie że nagle by się mogło okazać, że na politycznej mapie pojawia się jakiś "kandydat wydmuszka".
– Nagle w jakiś magiczny sposób taki ktoś dostałby wsparcie w postaci kilkudziesięciu tysięcy podpisów i w ostatniej chwili złożył je w PKW – mówi mi bliski współpracownik jednego z kandydatów. A wtedy cały plan z gremialnym wycofaniem się rywali Dudy spali na panewce.
Politycy Koalicji Obywatelskiej zwracają uwagę na byłego posła Marka Jakubiaka, który postanowił zawalczyć o prezydenturę i utworzył już komitet wyborczy. Kilka dni temu w mediach społecznościowych dziękował: "w ciągu kilku dni zdołaliście Państwo wesprzeć mnie kilkudziesięcioma tysiącami podpisów". Deklarował, że będzie jeszcze walczył o dotarcie do liczby stu tysięcy i chce to zrobić korespondencyjnie.
– Jeśli mu się uda uzbierać podpisy, to nie wiadomo, jakie decyzje będzie podejmował później – mówi mi jeden z posłów KO.
Tyle tylko, że Jakubiak sam zwraca w Internecie uwagę na to, że wybory trzeba przełożyć, a w liście do PKW pisze, że "spełnienie warunków umożliwiających zgłoszenie kandydatury w wyborach prezydenckich, w dzisiejszych realiach, jest niezmiernie utrudnione".
Prezydent w skórze kandydata
Nawet jeżeli w połowie kwietnia stanie się cud i wszystko wróci do normy, to i tak mamy ten okres od początku kampanii, który był czasem zasadniczej nierówności między kandydatami – mówi w rozmowie z Magazynem TVN24 dr hab. Ryszard Piotrowski, konstytucjonalista z Uniwersytetu Warszawskiego. I zwraca uwagę, że kandydaci inni niż urzędujący prezydent nie mają i nie będą mieli szansy na taką jak on obecność w przestrzeni publicznej.
Trudno tych dysproporcji nie dostrzec chociażby w ostatnich dniach. Prezydent Andrzej Duda zwołuje posiedzenie Rady Gabinetowej w sprawie rządowego programu wsparcia gospodarki. Później ramię w ramię z premierem prezentuje te rozwiązania - mimo że kilka godzin później w tej samej sprawie odbywa się szczegółowa konferencja premiera i ministrów.
Spotyka się z prezesem PLL LOT, gdy trwają już powroty Polaków z zagranicy, a wcześniej jedzie do zakładu Orlen Oil, który produkuje płyny dezynfekujące, żeby dziękować za wkład pracownikom i prezesowi Orlenu Danielowi Obajtkowi. Zaprasza do siebie prezes ZUS. Bierze udział w posiedzeniu Rządowego Zespołu Zarządzania Kryzysowego, który odbył się nie w siedzibie rządu, ale w BBN przy Pałacu Prezydenckim. To wszystko hojnie opatrzone zdjęciami, materiałami wideo, oświadczeniami prezydenta.
W tym samym czasie kontrkandydaci Andrzeja Dudy proponują w formie konferencji lub wideoczatów pakiety rozwiązań dla polskiej gospodarki, nękanej pandemią koronawirusa. Ale ich zasoby czy siła przebicia są niewspółmiernie mniejsze, zainteresowanie mediów też. Szczególnie że nie mogą liczyć na wsparcie urzędujących ministrów czy premiera.
Według otoczenia Andrzeja Dudy w takich działaniach nie ma nic zdrożnego, wykonuje po prostu swoje obowiązki. A jak mówią jego współpracownicy, gdyby nagle zniknął, to pojawiłyby się zarzuty, że głowa państwa w trudnej dla kraju sytuacji unika odpowiedzialności.
Innego zdania jest kandydatka Koalicji Obywatelskiej Małgorzata Kidawa-Błońska, która w czasie konferencji prasowej w połowie tygodnia mówiła w ten sposób: - Apeluję do pana prezydenta, żeby wykonywał te obowiązki, które należą do niego jako do głowy państwa, ale zaniechał kampanii wyborczej. Powinien bardzo wyraźnie oddzielić, co jest ważne dla prezydenta i czym się powinien zajmować. Powinien przestać robić kampanię.
- Jeśli sztabowcom prezydenta Andrzeja Dudy wydaje się, że w tych wyjątkowych okolicznościach, w których się znaleźliśmy, do 10 maja nastroje społeczne w stosunku do rządzących będą się tylko poprawiały, to jest to bardzo ryzykowne myślenie – zwraca uwagę Piotr Trudnowski, prezes Klubu Jagiellońskiego. Dodaje, że być może ogólne społeczne przeświadczenie jest teraz takie, że rządzący dotychczas bardzo dobrze sobie radzą z sytuacją wokół koronawirusa, ale "któregoś dnia, nawet z dnia na dzień, te nastroje mogą się radykalnie z bardzo wielu różnych powodów odmienić, nawet niezależnych od strony rządowej".
Konstytucyjny obowiązek
– Najprawdopodobniej 10 maja będziemy mieli do czynienia ze skutkami epidemii w większej niż w tej chwili skali. A wybory wiążą się z koniecznością powołania tysięcy obwodowych komisji wyborczych – ocenia konstytucjonalista Ryszard Piotrowski i zastanawia się, czy znajdą się chętni do pracy w nich.
Jak będą pracować lokale wyborcze? Czy będą wyposażone w specjalne szyby chroniące komisję, środki higieniczne, preparaty do dezynfekcji? – I wreszcie pytanie, kto rozsądny pójdzie głosować – zastanawia się profesor Piotrowski, dodając, że epidemia będzie przyczyną niskiej frekwencji. – Można powiedzieć, że obowiązek przełożenia daty wyborów to obowiązek konstytucyjny. Chodzi przecież o legitymację wyborczą prezydenta, ale przede wszystkim o zdrowie i życie obywateli – zwraca uwagę naukowiec.
A wyjątkowo niska frekwencja rzutować będzie później na pozycję ustrojową tego, kto urząd obejmie. Zwraca na to uwagę między innymi kandydat na prezydenta Szymon Hołownia, który w specjalnym oświadczeniu napisał: "Frekwencja, za te niespełna dwa miesiące, wyniesie może kilkanaście procent. Mielibyśmy więc w Polsce wyborczą wydmuszkę. I taki też potem mandat nowego prezydenta. Pusty. Bez treści. Bez wagi". Zaapelował też o przesunięcie terminu wyborów.
Państwowa Komisja Wyborcza nad przygotowaniem majowych wyborów pracuje normalnie i trudno się dziwić. Żadne oficjalne decyzje, które stawiałyby majowe terminy pod znakiem zapytania, nie zapadły. A pytania dotyczące tego, jak potencjalnie zmienią się lokale wyborcze, się mnożą.
Ale wybory to nie tylko majowe starcie o Pałac Prezydencki, wszak na bieżąco w całym kraju odbywają się różnego rodzaju wybory uzupełniające i - jak zaznacza Tomasz Grzelewski, rzecznik prasowy Krajowego Biura Wyborczego - nie ma możliwości, by się gdzieś nie odbyły. Tylko wprowadzenie stanu nadzwyczajnego daje możliwość przesunięcia elekcji.
- Za bezpieczeństwo higieniczne odpowiadają służby sanitarne. Jestem przekonany, że ze względu na obecną sytuację członkowie wszystkich komisji wyborczych będą wyposażeni w niezbędne środki. Mam na myśli rękawiczki, maski ochronne, płyny dezynfekujące – mówi Tomasz Grzelewski. I dodaje: - Wierzę w to, że każda gmina, w której będą odbywać się wybory uzupełniające, dołoży wszelkich starań, by takich środków nie zabrakło zarówno dla członków komisji, jak i dla tych osób, które przyjdą oddać swój głos, a będą potrzebowały skorzystać na przykład z płynu dezynfekującego – mówi.
- Każdy, kto ma głowę na karku, odrobinę zdrowego rozsądku i jakiekolwiek doświadczenie w zakresie uczestniczenia w procesie wyborczym, wie, że te osoby pracują po kilkanaście godzin, mając kontakt z setkami, a niekiedy tysiącami ludzi jednego dnia – mówił niedawno Krzysztof Bosak, zwracając uwagę na sytuację osób, które zasiądą w komisjach obwodowych. - Jak to się ma do oficjalnie ogłoszonego stanu zagrożenia epidemicznego, naprawdę chyba nikt poza osobami, które odpowiadają za proces wyborczy, w tej chwili nie wie – alarmował kandydat na prezydenta.
- Nie ma innej możliwość niż wprowadzenie stanu klęski żywiołowej – ocenia sytuację Ryszard Piotrowski, jednocześnie podkreślając, że nie należy wprowadzać stanu wyjątkowego, bo ten może potencjalnie godzić w wolności i prawa obywatelskie. W razie wprowadzenia tego stanu rządzący otrzymują szeroki wachlarz uprawnień, który może skończyć się cenzurowaniem mediów, tłumieniem ruchów społecznych, czy ograniczaniem praw pracowniczych, a nawet politycznych. Środki te nie są potrzebne do zwalczania epidemii. Dlatego według konstytucjonalisty, to właśnie wprowadzenie stanu klęski żywiołowej, który w razie potrzeby może być przedłużany, jest właściwą w świetle ustawy zasadniczej drogą do przesunięcia terminu wyborów.
- Stan klęski żywiołowej powinno się wprowadzić z trzech powodów: po pierwsze zagrożenie epidemiczne, po drugie gwarantuje najniższy poziom ograniczenia praw obywatelskich, a poza tym decyduje o tym rząd, a nie prezydent. Z punktu widzenia kultury politycznej byłoby najlepiej, gdyby prezydent we własnej sprawie nie podejmował decyzji – analizuje Piotr Trudnowski z Klubu Jagiellońskiego i jak dodaje takie decyzje powinny zapaść po 26 marca, gdy mija termin składania list poparcia do PKW. – To taki kamień milowy, ostateczna weryfikacja tego, kto weźmie udział w prezydenckim wyścigu. Dlatego właśnie ten termin będzie później generował najmniej możliwych ryzyk, związanych z naruszeniem przepisów.
Wszyscy mają na coś nadzieję
Większość sztabów kandydatów na prezydenta przeszła w stan hibernacji. Miejsca, które miały tętnić życiem i energią, z oczywistych względów wyludniły się i stanowią teraz już tylko tło do internetowych występów poszczególnych kandydatów. Ale polityczne kalkulacje i pisanie różnych scenariuszy trwają w najlepsze. Wszystko jednak jest obarczone niepewnością i dużą zmiennością.
Jeszcze kilkanaście dni temu od sztabowców Małgorzaty Kidawy-Błońskiej można było usłyszeć, że rozmowy o przesuwaniu wyborów nie mają większego sensu. Że konsekwencją będą tylko sondażowe straty.
– Ludzie w takich chwilach będą chętniej udzielać poparcia tym, którzy obecnie rządzą – słyszałem od jednego ze sztabowców, który dodawał też, że nie chce, żeby jego kandydatka musiała przez pół roku walczyć o sprawę, która jest z góry przegrana.
Jednak teraz to podejście się zmieniło.
– Będzie walczyć do końca. A na razie Kidawa-Błońska nie mówi wprost o przesuwaniu wyborów i wprowadzaniu stanu nadzwyczajnego, bo nie chce dawać rządowi usprawiedliwienia tej decyzji – opowiada mi jeden ze sztabowców. Tłumaczy, że w ten sposób otoczenie kandydatki chce uniknąć sytuacji, gdy za jakiś czas rząd, korzystając z narzędzi stanu nadzwyczajnego, będzie ograniczał swobody obywatelskie i uzasadniał, że przecież tego chciała opozycja.
Nieprzypadkowo to Władysław Kosiniak-Kamysz był pierwszym, który tak stanowczo zaczął apelować o zmianę wyborczego kalendarza. Jego sztabowcy wierzą, że miał niedawno dobry czas – konwencja programowa, występ jego żony Pauliny, jej kolejne aktywności medialne.
– To wszystko wypadało bardzo dobrze i świetnie rokowało, ale przyszedł czas przestoju przez pandemię – słychać w jego sztabie.
Wiara w to, że gdyby wybory odbyły się teraz normalnie, a Kosiniak-Kamysz miałby szansę na wejście do drugiej tury, jest raczej z tych słabszych. Ale gdy w rozmowach ze sztabowcami kandydata ludowców rzuci się hasło "opóźnienia wyborów", to zaczynają wyliczać to, co może grać na korzyść ich kandydata. I nagle wizja drugiej tury dla prezesa PSL zaczyna w oczach jego współpracowników stawać się bardzo realna. Na rzecz Kosiniaka-Kamysza ma przemawiać jego lekarska profesja, nie trzeba wyjaśniać dlaczego.
– Władek ma też doświadczenie w prowadzeniu długich kampanii – przekonuje jeden z polityków PSL, wskazując, że przed kandydatami możliwy jest wycieńczający maraton. A na drodze tego maratonu pojawi się lato. A to zawsze aktywna dla ludowców pora roku, szczególnie na polskiej wsi.
– Będzie wtedy w swoim żywiole – przekonują sztabowcy Kosiniaka-Kamysza, dodając, że jeśli sytuacja wokół koronawirusa się ustabilizuje, a ludzie opuszczą duże miasta i pojadą odpoczywać w wakacje, to wsie będą tętnić życiem. A tam nie ma elektoratu Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, Roberta Biedronia, Szymona Hołowni czy Krzysztofa Bosaka. To wyborczy kawałek tortu, który zazwyczaj dzielą między sobą kandydaci PSL i PiS.
Przesunięcie terminu wyborów to dla niektórych ugrupowań będzie też finansowe wzmocnienie kampanii, bo zgodnie z przepisami partyjne subwencje wypłaca się w ratach. A te "są wypłacane w terminie do 30. dnia miesiąca następującego po kwartale, za który jest wypłacana dana rata subwencji". Czyli do końca kwietnia. Dla niektórych to mogłoby być nowe kampanijne otwarcie.
W szeregach obozu Zjednoczonej Prawicy analizuje się oczywiście różne warianty, dotyczące daty wyborów. Na razie przyjęto strategię czekania i forsowania daty 10 maja. Ale jeśli kimkolwiek targają wątpliwości, czy nie należałoby terminu zmienić, to bynajmniej nie ze względu na wątpliwości natury moralnej, co do tego, czy każdy kandydat ma równe szanse na prowadzenie kampanii.
– Największą niewiadomą jest postawa ludzi. Sytuacja jest dynamiczna. Nie wiadomo, czy znajdą się chętni do pracy w komisjach, czy ludzie nie będą się bali iść i oddać głos – mówi jeden z parlamentarzystów obozu rządzącego.
Wielu polityków Prawa i Sprawiedliwości dostrzega też to, że aprobata dla działań rządu i prezydenta dosłownie z dnia na dzień może się zmienić w dezaprobatę. Wszystko zależy od stopnia opanowania wirusa.
– Ludzie zwracają też uwagę na to, jak prowadzona jest kampania, a jak wypełniane są obowiązki prezydenckie przez Andrzeja Dudę – uważa jeden z posłów prawicy i nawiązuje w ten sposób do ostatnich aktywności głowy państwa, stawiając tezę, że prezydent może być blisko granicy dobrego smaku.
Otoczenie prezydenta przekonuje z kolei, że trudno dostrzec jakieś przesłanki konstytucyjne, które przemawiałyby za wprowadzeniem stanu klęski żywiołowej. W Pałacu słychać, że działają już odpowiednie akty prawne, które zapewniają sprawne funkcjonowanie państwa w takim jak ten czasie. I że zostały uchwalone lata temu. A gdyby przyjąć, że jedynym powodem wprowadzenia takiego stanu miałoby być przesunięcie daty wyborów, to z otoczenia prezydenta Andrzeja Dudy płyną sygnały, że takie działanie byłoby niezgodne z konstytucją.
Wirus pozbawia praw?
Załóżmy, że wybory odbywają się 10 maja, czyli praktycznie za półtora miesiąca. Już teraz zapowiedzi chociażby ministra zdrowia, co do skali rozwoju zarażenia koronawirusem, nie pozostawiają złudzeń – najbliższy czas to wzrosty. A zarażeni mają być poddawani bezwzględnej izolacji. Ci, którzy mogli mieć z nimi kontakt, muszą być z kolei poddani kwarantannie. Co więc w momencie, gdy wybory nadejdą, a spora grupa Polaków nie będzie miała możliwości skorzystania z jednego ze swoich podstawowych obywatelskich praw, czyli oddania głosu? Wszak domu, miejsca swojej kwarantanny, opuścić nie będą mogli.
Na to zwraca uwagę były szef Państwowej Komisji Wyborczej, sędzia Wojciech Hermeliński. - Byłoby to faktyczne pozbawienie praw wyborczych takich osób, skoro one nie mogą opuszczać swoich miejsc, nie mogą przyjść do lokalu wyborczego. A to mogą być całkiem niemałe grupy ludzi. Zresztą nie ma znaczenia, jaka to jest grupa ludzi, czy to jest sto tysięcy, czy to jest tysiąc. Jestem przekonany, że w razie złożenia protestów wyborczych te osoby miałyby duże szanse na uzyskanie korzystnego rozstrzygnięcia dla siebie – ocenił w rozmowie w TVN24.
I tu pojawia się kolejne pytanie: Kto będzie rozstrzygał ewentualne protesty wyborcze? - Jeśli nie zostanie podjęta decyzja formalna o wprowadzeniu jednego ze stanów nadzwyczajnych, to w mojej ocenie będziemy mieli do czynienia z wadliwością przeprowadzonych wyborów – uważa adwokat Michał Wawrykiewicz i dodaje, że wtedy o ważności wyborów będzie decydowała Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego, stworzona na podstawie przepisów, przyjętych przez Prawo i Sprawiedliwość.
- Trzeba pamiętać, że ma ona analogiczny status jak Izba Dyscyplinarna. A w stosunku do tej stwierdzono, że nie jest sądem w rozumieniu ani prawa unijnego, ani krajowego – zauważa mecenas Wawrykiewicz. - Możemy dojść do sytuacji, w której przeprowadzono wybory, są co do nich poważne wątpliwości, ale nie ma organu, który mógłby to rozstrzygać. Tutaj jak w soczewce widać całe zło upolitycznienia wymiaru sprawiedliwości i zamachu na praworządność – podsumowuje prawnik, dodając: - To są standardy białoruskie czy tureckie, organ podległy władzy będzie dokonywał oceny prawidłowości przeprowadzenia wyborów.
Pojawia się też pytanie o równość szans w rejestracji kandydatów, na co zwracał uwagę Robert Biedroń w TVN24. - Termin rejestracji mija za kilka dni, ale już wiem, że kilku kandydatów, szczególnie z mniejszych ugrupowań, będzie miało problem z zarejestrowaniem komitetów, bo realnie nie są w stanie zbierać podpisów. My już złożyliśmy podpisy, jesteśmy sporą siłą polityczną, ale ci mniejsi nie mają szans zbierać podpisów. To nie jest równa rywalizacja – ocenił kandydat Lewicy.
Faktem jest, że od kilkunastu dni nie ma mowy o możliwości zbierania podpisów. Sztaby wstrzymały swoje akcje. Nadzwyczajna sytuacja stanęła na drodze do równości w pozyskiwaniu poparcia.
Jednak szereg pytań i masa wątpliwości nie mącą pewności siebie obozu rządzącego. Za dowód wystarczą słowa marszałek Sejmu Elżbiety Witek, która datę wyborów wyznaczyła i która kilka dni temu, w rozmowie z PAP, stwierdziła jednoznacznie, że data 10 maja 2020 jest niezagrożona.