Na boisku mizeria, poza nim pyskówki i żal wszystkich o wszystko. Trzy mundiale w XXI wieku z udziałem polskich piłkarzy i trzy druzgocące klęski. Za każdym razem rozpieszczali nas bogatymi przystawkami (eliminacje), ale następnie serwowali już tylko niestrawne dania główne (turniej finałowy) – po azjatycku, niemiecku i teraz rosyjsku.
Na boisku mizeria, poza nim pyskówki i żal wszystkich o wszystko. Trzy mundiale w XXI wieku z udziałem polskich piłkarzy i trzy druzgocące klęski. Za każdym razem rozpieszczali nas bogatymi przystawkami (eliminacje), ale następnie serwowali już tylko niestrawne dania główne (turniej finałowy) – po azjatycku, niemiecku i teraz rosyjsku.
Mój pierwszy mundial? Pojedyncze ujęcia pamiętam z Italia '90, jak Rijkaard z kruczymi lokami na głowie opluwa Voellera i jak Maradona, z kolczykiem w lewym uchu, płacze, bo Niemcy go ograli w finale. Polskiej reprezentacji nie zapamiętałem, nie mogłem, bo jej tam nie było. Orły nie doleciały również cztery lata później, do USA, gdzie grano na wielkich stadionach, w piekącym skwarze i o dziwnych porach.
To były czasy, gdy polską piłkę trawił kryzys, z krótką przerwą na srebrny medal na igrzyskach w Barcelonie. Owszem, słyszałem i czytałem, że na mistrzostwach świata ogrywało się Argentynę, Brazylię, Włochy czy Jugosławię i że Lato nawbijał siedem bramek, ale to było dawno, dawno temu. Później tego samego Latę, o którym tyle słyszałem z ojcowskich opowieści, poznałem i zapamiętałem z innej strony – działacza błazna, z lepperowskim rechotem i sypiącego grubiańskimi żartami.
Pierwszy wyjazd polskiej kadry w tym wieku na piłkarskie salony przypadł na 2002 rok i mistrzostwa w Korei i Japonii. Cztery laty później były Niemcy, a po kolejnych dwunastu Rosja. Trzy mundiale, na wszystkie Polacy jechali z wielkimi oczekiwaniami. Były buńczuczne zapowiedzi, pokpiwanie z grupowych rywali, a już na turnieju brutalne zderzenie z rzeczywistością, koniec zabawy po dwóch meczach, a po trzecim powrót z podkulonym ogonem do domu. Wszystko to z towarzyszącymi wewnętrznymi niesnaskami.
No i były dymisje. Trenerzy cudotwórcy szybko przeistaczali się w głównych winowajców. Żegnano bez żalu Jerzego Engela, Pawła Janasa, ten sam los pewnie czeka teraz Adama Nawałkę. Po dwóch wstydliwych porażkach i przed meczem o honor usłyszał od swojego zwierzchnika: - Pewien etap się skończył. Musimy pomyśleć, co dalej.
Zabrzmiało jak odłożona w czasie egzekucja. Już przed mistrzostwami w Rosji było wiadomo, że kontrakt selekcjonera z PZPN wygaśnie wraz z końcem udziału kadry w mistrzostwach. Jego przedłużenie będzie teraz niespodzianką.
Z grubej rury: jedziemy po złoto!
Kadra na turniej do Azji w 2002 roku, pierwszy mundial z polskim udziałem po 16-letniej przerwie, dostała się szturmem. Polacy jako pierwsi w Europie zdobyli mistrzowskie nominacje. Wygrali grupę eliminacyjną, po drodze ograli Ukrainę i Norwegię, przegrali tylko raz. Do Korei i Japonii jechali jako czarny koń.
Humory dopisywały. – Dawajcie już tę Brazylię – chlapnął raz jeden z filarów tamtej drużyny Radosław Kałużny.
Dawajcie już tę Brazylię.
Radosław Kałużny
Trener Engel też potrafił wypalić przed kamerami: - Kiedy pojedziemy na finały mistrzostw świata, to powalczymy o Puchar Świata. O to, co najcenniejsze. Kiedy jedzie się na taki turniej, to nie może być innego nastawienia.
Na tym nie poprzestał. - Jak Jurek Dudek zarabia 5 milionów funtów, to po mistrzostwach może zarobić 10 milionów. Jak Świerczewski dziś jest wart 10 milionów marek, będzie wart 20 – obiecywał złotousty selekcjoner.
Miał wtedy taką pozycję, że mógł powiedzieć wszystko, a i tak mu wierzono. Balon oczekiwań w Polsce urósł do monstrualnych rozmiarów. Przyszło samozadowolenie, oderwanie od rzeczywistości, piłkarze uwierzyli, że są bogami. Absurd gonił absurd. Zamiast o piłce kadrowicze częściej myśleli, jak wycisnąć ze swoich pięciu minut maksimum złotówek. Jeszcze przed odlotem na turniej Piotr Świerczewski, jeden z liderów reprezentacji, zasugerował dziennikarzom, że odtąd on i jego koledzy – w końcu bohaterowie narodowi – owszem, będą udzielać wywiadów, ale za pieniądze. Cwany plan nigdy nie wszedł w życie.
Po błyskawicznym awansie na mistrzostwa piłkarzy owładnęła chęć zrobienia kariery w reklamie. Spoglądali na nas ze szklanek i opakowań zupek – rzecz jasna – błyskawicznych. Tomasz Hajto był "kremem z kury", a Jacek Bąk – "barszczem czerwonym". Promował się również trener. Prasa wyrzucała mu, że zamiast obserwować piłkarzy w ligowych zmaganiach, jeździ po Polsce i odwiedza księgarnie, podpisując swoją książkę "Futbol na tak".
Przywódca odstrzelony
Katastrofa nadciągała. Atmosfera wokół reprezentacji gęstniała. Postanowiono zdyscyplinować piłkarzy, a próbą sprowadzenia ich na ziemię były szokujące powołania na turniej. Skreślono między innymi Tomasza Iwana, jednego z przedstawicieli ówczesnej reprezentacyjnej starszyzny. Kolegów zmroziło, bo Iwan był jednym z liderów, duszą towarzystwa. To tak jakby Rolling Stonesi musieli sobie radzić na koncertach bez Keitha Richardsa, a Metallica bez Larsa Ulricha. Niemożliwe.
Przywołanie do porządku dało efekt odwrotny od oczekiwanego. Zaczął się bunt. Kapitan Tomasz Wałdoch zapowiedział interwencję u selekcjonera. Jeśli nawet odwiedził trenera Engela, to i tak niczego nie wskórał. - To był początek naszego końca. Później wiele innych rzeczy się posypało – wyznał po latach bramkarz tamtej drużyny Jerzy Dudek.
To był początek naszego końca. Później wiele innych rzeczy się posypało.
Jerzy Dudek
Na miejsce Iwana wskoczył Paweł Sibik, 31-letni piłkarz Odry Wodzisław. Później się okaże, że do Azji poleciał na pięć minut. Tyle dostał czasu od trenera, żeby się pokazać na boisku.
Im bliżej było pierwszego meczu, tym w Korei Południowej, gdzie stacjonowała kadra, robiło się goręcej. I nie chodzi o temperaturę na zewnątrz. Piłkarze urażeni publikacjami poszli na wojnę z polskimi dziennikarzami. Ze strony zawodników padały ciosy poniżej pasa: "Wodogłowie", "Kapusie", "Pedały". Świerczewski jednemu z reporterów zaproponował rozstrzygnięcie spornych kwestii pięściami. Konferencje zamieniły się w pyskówki, a wszystko tłumaczono na angielski.
W końcu nadeszło pierwsze spotkanie, z niewielkimi wzrostem Koreańczykami. Przez naszych chłopów na schwał mieli zostać stłamszeni. Tymczasem Dawid ograł Goliata, skończyło się na sensacyjnym 2:0 dla współgospodarzy. Polacy ruszali się jak muchy w smole. Usprawiedliwień szukano później w osobliwym przedmeczowym wykonaniu hymnu przez Edytę Górniak. Miało być oryginalnie, a wyszło smętnie, wręcz żałobnie. Śpiew nie miał prawa porwać Orłów do boju.
Później było jeszcze gorzej – 0:4 z Portugalią i można było się pakować do domu. Futbolu na tak nie było. Został mecz o uratowanie twarzy. Z USA Polacy zagrali w eksperymentalnym składzie, który nigdy wcześniej ani później już nie zestawiono. Resztki honoru uratowali. Spotkanie wygrali 3:1. Engel znów uderzył w wysokie tony. – To jeden z dziesięciu najlepszych występów polskiej reprezentacji w historii – chełpił się. Nikt jego słów nie brał na poważnie. Tydzień później stracił pracę.
Dudek w szoku
Paweł Janas, następny selekcjoner, miał być mądrzejszy o doświadczenia poprzednika. Zaczęło się więcej niż pomyślnie. Znów reprezentacja miała bardzo udane eliminacje, w swojej grupie ustąpiła tylko Anglii. Można było obierać kierunek na Niemcy. Najpierw trzeba było jeszcze poczekać na powołania. Piłkarze i kibice kolejny raz zostali wprawieni w osłupienie.
Ogłoszenie 23-osobowej kadry zorganizowano w warszawskim pubie Champions, dla szerszej publiczności była transmisja telewizyjna. Odczytywanie nominacji przybrało kształt okrutnej zabawy. Pierwsze zaskoczenie było już przy obsadzie bramki. Na dużym ekranie pojawiły się sylwetki pięciu zawodników, spośród nich Janas wybrał trzech. Skreślił Jerzego Dudka.
- Naprawdę? – dopytywał zdumiony prowadzący ten swego rodzaju teleturniej rzecznik kadry Michał Olszański.
- No tak powiedziałem – odburknął selekcjoner.
Przez pewien czas Dudek myślał, że to żarty. – Później chciałem rzucić futbol w diabły – opowiadał po latach, gdy zapytano go o tamten dzień.
W niedzielę kładł się do łóżka pewny wyjazdu na mistrzostwa, w poniedziałek nie potrafił zrozumieć tego, co się stało. Janas pominął jeszcze strzelca siedmiu goli w eliminacjach Tomasza Frankowskiego. On również nie przeczuwał tego, co się wydarzy. Ogłoszenia powołań nie oglądał, mył w łazience dzieci. O wszystkim dowiedział się od brata, który z hiobową wieścią pospieszył SMS-em.
W kraju i tak panował entuzjazm. Z Dudkiem czy bez Ekwador pokonamy i z grupy wyjdziemy - tradycyjnie lekceważono egzotycznego rywala. Sen prysnął po pierwszym meczu, właśnie z Ekwadorczykami. Polacy przegrali 0:2. To wtedy dziennik "Fakt" podsumował ich grę wielkim nagłówkiem na okładce: "Wstyd, żenada, kompromitacja. Hańba".
Tymczasem trener i piłkarze zapadli się pod ziemię, dostali dzień wolnego, a na konferencję, chyba najdziwniejszą w historii polskiej reprezentacji, przyprowadzono kucharza. Urażeni dziennikarze żadnego pytania Tomaszowi Leśniakowi nie zadali. – Gdzie jest trener? To niepoważne i samowolka – dopytywali, zarzucając Janasowi i zespołowi tchórzostwo.
Kadra nie dała rady później Niemcom i znów mundial skończył się dla Polski po dwóch meczach. Ten trzeci – z Kostaryką, już bez znaczenia – wygrali. Na otarcie łez. Nastrojów to nie poprawiło, selekcjonera zwolniono.
Jak nie on
W końcu nadszedł mundial w Rosji, dwanaście lat późnej. Miała tam jechać inna, lepsza i okrzepnięta w bojach na Euro 2016 ekipa. Z piłkarzami, za których kluby nie wahały się wydać po 30 milionów euro, z ograniem zebranym w Lidze Mistrzów. No i z Robertem Lewandowskim, wymienianym zaraz po Messim, Ronaldo i Neymarze, najlepszym napastnikiem świata.
Trener Nawałka, inaczej niż jego mundialowi poprzednicy, zadbał o przedturniejowy spokój. Nikogo sensacyjnie nie skreślił, wziął do samolotu najbardziej zasłużonych, wszystkich, którzy wybiegali w eliminacjach awans. Na tym różnice się kończyły. Reszta to powtórka z rozrywki.
Kadra przebiła Engela i jego świtę w reklamie. W czasie mundialu naliczyłem 20 marek, które promowali selekcjoner i piłkarze. Kiedyś to trzeba było nakręcić.
Nawałka jeszcze jako piłkarz imponował profesjonalizmem, dbał o dietę, nawet skarpety musiał mieć wyprasowane, a buty czyste. Pedant. Także w reprezentacji miał wszystko dopracowane. Gdy znalazł odpowiedni boiskowy system i wykonawców do niego, to się tego trzymał z uporem maniaka. Sprawiał wrażenie kogoś, dla kogo jakiekolwiek odstępstwo od stworzonej przez siebie reguły, jakakolwiek zmiana poczyniona w składzie, jest torturą.
To on po stokroć powtarzał na nudnych i przewidywalnych konferencjach prasowych, jak ważne w jego reprezentacji są automatyzmy i stabilizacja. Tymczasem nadeszły mistrzostwa, a on z konsekwentnego do bólu człowieka przeistoczył się w szukającego czegoś po omacku i w panice ryzykanta. Zdążył przyzwyczaić, że w pierwszej kolejności dbał o zabezpieczenie dostępu do bramki. Gdy stawiał na dwóch napastników, to zwykle znajdował miejsce na dodatkowego pomocnika od czarnej roboty. W meczu z Senegalem poszedł va banque. Wybrał wariant ofensywny - z Lewandowskim i Milikiem z przodu oraz odpowiadającymi za prowadzenie gry Zielińskim i Krychowiakiem za ich plecami. Odważne ustawienie nic nie dało. Drogę do bramki Afrykańczyków znaleźliśmy tylko raz, po rzucie wolnym.
Po rozczarowaniu na początek Nawałka zaszokował radykalnymi posunięciami na drugi mecz - z Kolumbią. Selekcjoner zmienił ustawienie na to z trzyosobowym blokiem obronnym, choć nie wypaliło to w żadnym testowanym przed turniejem meczu, a do boju posłał czterech nieopierzonych w kadrze zawodników. Efekt był łatwy do przewidzenia – bolesne 0:3 i koniec mundialu dla Polski.
Świr rzuciłby się do gardła
Ruszyło pranie brudów. Kamil Grosicki wylewał żale, nie spodobała mu się rola rezerwowego z Kolumbijczykami. Maciejowi Rybusowi zakręciło się w głowie od nowego ustawienia, nie wiedział, jak ma grać. Kamil Glik zasugerował złe przygotowanie fizyczne, a Robert Lewandowski skarżył się na słabe wsparcie ze strony kolegów. Do tego do mediów wyciekło, że na przedmundialowym zgrupowaniu piłkarze poili się czymś więcej niż izotonikami. Budowana na jedności od niemal pięciu lat konstrukcja runęła jak domek z kart.
Znów - jak za Engela i Janasa - przyszło nam grać mecz o honor. Z Japonią kadra wygrała, ale kolejny raz nie rozpieściła. Piłkarze zapomnieli o agresji i odwadze, a pod koniec nawet odpuścili bieganie za piłką, gdy zadowoleni z wyniku rywale kopali ją do siebie, chcąc ukraść jak najwięcej czasu. Z gry o honor wyszła gra pozorów. Lewandowski, Grosicki, Krychowiak i Zieliński dostojnie człapali. Świerczewskiemu i Kałużnemu, filarom reprezentacji z 2002, wiele można zarzucić, ale jestem dziwnie spokojny, że oni pierwsi rzuciliby się do gardeł udającym granie Japończykom.
Tegoroczny mundial miał być balem, na który zaproszono 32 uczestników. Niestety, polską reprezentację potraktowano jak intruza i z salonów wyproszono, zanim tak naprawdę zaczęła się bawić. Ponownie nie pasowała do elitarnego towarzystwa.