_
Manipulowanie historią, gumkowanie niewygodnych postaci i "rozbudowywanie własnych zasług do granic możliwości papieru" – tak środowisko skupione wokół Jarosława Kaczyńskiego po cichu toczy od lat walkę o zmianę świadomości historycznej Polaków. Coraz wyraźniej widać jej efekty. Orwellowska teoria, że "kto kontroluje przeszłość, kontroluje przyszłość, a kto kontroluje teraźniejszość, kontroluje przeszłość", staje się praktyką.
Wałęsa – zdrajca narodowy, Kaczyńscy – bohaterowie Solidarności, Geremek, Michnik i Kuroń – zamiast do podręczników historii przeznaczeni do dekomunizacji. Proces zaszczepiania społeczeństwu nowej narracji historycznej, wspierany intensywnie przez machinę państwową, nabiera tempa. Spełnia się właśnie scenariusz opracowany wiele lat temu.
"Zajmie się tobą prokurator"
Rozłam nastąpił jesienią 1991 roku. Lech Wałęsa zorganizował spotkanie w Belwederze, na które zaprosił między innymi Bronisława Geremka, Jana Krzysztofa Bieleckiego, Jacka Kuronia i Jarosława Kaczyńskiego, który był wtedy szefem kancelarii prezydenta. Jak opowiadał potem Kaczyński, chodziło o to, żeby "pogawędzić przy koniaczku". Można było jednak podejrzewać, że rozmowa będzie dotyczyć poważnych spraw, bo jak było wiadomo, Wałęsa nie zwykł organizować dyskusji politycznych przy alkoholu. Szybko przeszedł do rzeczy. Ogłosił, że w miejsce ustępującego premiera Bieleckiego szefem rządu zostanie Geremek.
Reakcję Jarosława Kaczyńskiego opisał Jacek Kuroń w książce "Autobiografia".
"Jak ja bym był premierem rządu, za którego kadencji zyski budżetu obniżyły się do 40 procent przewidywanych, tobym się schował – powiedział Kaczyński, zwracając się do Bieleckiego. – Co ty byś zrobił w gospodarce, to ja nie wiem, bo nie miałeś okazji spróbować – odbił piłeczkę Wałęsa, prawdopodobnie wyczuwając w głosie szefa swojej kancelarii zazdrość, że to nie jego wyznaczył na szefa rządu. Od razu też przeszedł do ataku. Zarzucił Kaczyńskiemu, że jako szef prezydenckiej kancelarii nie pozbył się z niej urzędników z komunistyczną przeszłością, choć obiecywał się tym zająć.
"Przecież to wy doprowadziliście do tego, że leciałem z siekierą na swoich najbliższych przyjaciół!" – podniósł głos Wałęsa. "Rozpocząłem wojnę na górze, a nie miałem racji! To ty obiecywałeś dekomunizację! Ty obiecywałeś przyspieszenie! Ja głupi uwierzyłem we wszystko!" – emocjonował się. Kaczyńskiemu też puściły nerwy, obaj zaczęli się przekrzykiwać. "Zajmie się tobą prokurator" – powiedział jeszcze Wałęsa, zanim Kaczyński wyszedł, trzaskając drzwiami. "Jeszcze zobaczymy, kim się zajmie" – rzucił w zasadzie były już szef kancelarii.
29 stycznia 1993 roku przed Belwederem tłum zwolenników Porozumienia Centrum, partii braci Kaczyńskich, spalił w czasie demonstracji kukłę Lecha Wałęsy. "Miał być naszym prezydentem, a okazał się prezydentem tamtych, prezydentem czerwonych" – krzyczał Jarosław Kaczyński.
"Kiedy w marcu 1993 roku ogłaszałem na Radzie Politycznej PC wojnę z Wałęsą, odpowiedziała mi martwa cisza" – opowiadał potem w wywiadzie-rzece Michała Karnowskiego i Piotra Zaremby "O dwóch takich... Alfabet braci Kaczyńskich". "Ludwik Dorn określił to później lapidarnie: zero sprzeciwu, ale i zero entuzjazmu" – dodawał.
Mit fundacyjny III Rzeczpospolitej
"Kampania uliczna" - jak określał antywałęsowskie demonstracje ówczesny prezes PC - okazała się na tyle skuteczna, że w maju 1993 roku Wałęsa rozwiązał parlament. Jednak w rozpoczętej wojnie z Wałęsą nie chodziło tylko o rozpisanie nowych wyborów do Sejmu i Senatu, ani nawet o jego klęskę w wyborach prezydenckich dwa lata później. Kiedy obserwuje się obecny stosunek Kaczyńskiego i jego środowiska politycznego do Wałęsy z perspektywy ostatnich 25 lat, wyraźnie widać, o co tak naprawdę toczy się gra. Stawką jest tu jedna z ważniejszych wartości w polskiej polityce - mit historyczny. Zgodnie ze sloganem z "Roku 1984" George'a Orwella: "Kto kontroluje przeszłość, kontroluje przyszłość. Kto kontroluje teraźniejszość, kontroluje przeszłość".
"Trudno będzie z Lecha Wałęsy uczynić jedynego bohatera Solidarności" – przekonywał Jarosław Kaczyński w rozmowie z "Gazetą Polską" we wrześniu 2010 roku. Prezes Prawa i Sprawiedliwości udzielił wywiadu dwa lata po wydaniu przez Instytut Pamięci Narodowej książki oskarżającej Wałęsę o współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa. "Jestem pewien, iż kolejne książki o panu Wałęsie – a przecież na pewno powstaną – dokonają dalszej dekonstrukcji tej postaci" – podkreślał szef PiS, sugerując jednocześnie, że "w obliczu niechybnej kompromitacji Wałęsy to Lech Kaczyński stanie się symbolicznym patronem ruchu solidarnościowego".
Wymiana symbolu jednego Lecha na drugiego nie byłaby łatwa i na pewno zajęłaby dziesięciolecia, z czego Jarosław Kaczyński musiał zdawać sobie sprawę. Wałęsa nadawał się na bohatera, wypełniał swoim życiorysem szablon, który sprawdziłby się tak w ludowych legendach, jak i w hollywoodzkim filmie. Wywodzący się z gminu prosty robotnik, który bierze w swoje ręce los własny i swoich współtowarzyszy, który staje na czele buntu przeciwko złu i zmierza prostą drogą ku zwycięstwu, ale też potyka się na tej drodze i wchodzi w konszachty ze złem, by wreszcie zrozumieć swój błąd i ostatecznie odnieść triumf – takiego Wałęsę zaakceptowano na przykład na Zachodzie, szczególnie podatnym na tego rodzaju szablony.
„Trybun ludu Wałęsa, który znalazł się później w paszczy PRL-owskiego smoka, ostatecznie się wyzwolił i pokonał bestię, czym zaskarbił sobie szacunek rodaków i świata” - komentował Michał Futyra na łamach wydawanego przez Instytut Slawistyki Polskiej Akademii Nauk magazynu „Sprawy Narodowościowe”.
„Mit herosa Wałęsy stanowił jeden z mitów fundacyjnych III Rzeczpospolitej, niezależnie od podejmowanych dzisiaj prób jego kontestowania” – dodał.
Bardziej "przebywali" czy "strajkowali"?
Walka z Wałęsą oznaczała również walkę z mitem założycielskim III RP. Stąd tak chętne odwoływanie się polityków PiS do koncepcji budowy IV Rzeczpospolitej opartej na nowych fundamentach, według nowej interpretacji rzeczywistości i – co za tym idzie – na nowych mitach. Z pozoru to, co zaplanował Kaczyński, nie jest niczym nowym w polityce. Socjolog Lech Nijakowski w eseju "Polska polityka pamięci" zauważył, że jednym z podstawowych działań polityków jest dążenie do "intencjonalnej zmiany pamięci zbiorowej", jednak w tym przypadku wątpliwości może budzić skala zaprowadzanych zmian, które w założeniach mają prowadzić do ułożenia państwa na nowo.
Strącenie Wałęsy z piedestału – między innymi za pomocą powielanych i potęgowanych oskarżeń o współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa – nie załatwiłoby jednak sprawy i samo w sobie nie stałoby się nowym mitem fundacyjnym. Konieczne było ustawienie w jego miejscu innej pomnikowej postaci. Jarosław Kaczyński stopniowo dokonuje tego przynajmniej od ośmiu lat, to jest od katastrofy smoleńskiej.
"Myśmy mogli w ogóle rozpocząć naszą działalność tylko dlatego, że bardzo wpływowym człowiekiem w Solidarności, pierwszym zastępcą Lecha Wałęsy, a faktycznie na co dzień prowadzącym prace związku, był mój brat" – mówił w lipcu 2016 roku na spotkaniu promującym jego autobiografię "Porozumienie przeciw monowładzy. Z dziejów PC".
Oczywiście nie sposób odmówić Lechowi Kaczyńskiemu solidarnościowych zasług. Jeszcze w latach 70. działał w Komitecie Obrony Robotników, gdzie jako ekspert od prawa pracy prowadził szkolenia i służył konsultacjami. Potem udzielał się w NSZZ "Solidarność" i był członkiem komisji programowej, wciąż jednak pozostawał w kręgu doradców, a nie przywódców związku.
Kiedy w sierpniu 1980 roku w Stoczni Gdańskiej wybuchł strajk, Lech Kaczyński w nim nie uczestniczył. Obaj bracia wypłynęli na wydarzeniach sprzed 30 lat, których wspomnienie nie jest jednak tak nośne jak protesty z sierpnia 1980 roku. Ale fakt, że strajk w Stoczni Gdańskiej z maja 1988 roku nie został zagospodarowany w pamięci społecznej, okazał się dla budowniczych nowych mitów nie lada okazją. Stąd właśnie pomysł nowego upamiętnienia braci Kaczyńskich, ogłoszony tuż przed ostatnią rocznicą Sierpnia '80. Wiceprzewodniczący stoczniowej Solidarności Karol Guzikiewicz zaproponował, by w hali numer 26 w stoczni zawisła tablica z informacją, że "w tym budynku w sierpniu 1988 roku strajkowali razem ze stoczniowcami o przywrócenie NSZZ 'Solidarność' świętej pamięci Prezydent Lech Aleksander Kaczyński oraz Premier RP Jarosław Kaczyński".
Kontrowersje, jakie wybuchły i dyskusja, czy Kaczyńscy bardziej w hali "przebywali" czy "strajkowali", przesłoniły prawdziwe intencje pomysłodawców. Przeciwko zawieszeniu tablicy zaprotestował ponoć sam prezes PiS, więc w końcu nie zawisła. Zawieszone w próżni natomiast pozostało pytanie: czemu miało służyć wybijanie roli Jarosława i Lecha Kaczyńskich wśród pozostałych uczestników strajku, jak na przykład Lech Wałęsa, Tadeusz Mazowiecki, Bronisław Geremek, Jerzy Borowczak, Krzysztof Wyszkowski czy Donald Tusk.
Mitotwórcze perpetuum mobile
Przykład tablicy stoczniowej pokazuje, jak działa mechanizm zastępowania jednego mitu drugim i w jaki sposób nowa interpretacja zaczyna funkcjonować w powszechnej świadomości. Filozof Adam Schaff zauważył w książce "Stereotypy a działanie ludzkie", że "mechanizm jest zawsze ten sam: przekaz społeczny ma priorytet wobec własnego doświadczenia i sądu jednostki, gdy chodzi o jej emocjonalną reakcję, oceny i postawy w stosunku do pewnych klas zagadnień społecznych".
Co to oznacza w praktyce? Mówiąc najprościej: uruchomiona 25 lat temu przez Jarosława Kaczyńskiego mitotwórcza maszyneria napędza się już sama – zaangażowaniem zwolenników oraz biernością odbiorców jej przekazu. "Mit organizuje pewną część świadomości społecznej, która nie została zorganizowana w innej formie" – pisał socjolog Lech Nijakowski.
Problem w tym, że efekty działania tej maszynerii nie zawsze są łatwo dostrzegalne. Krzysztof Łoziński – były działacz KSS KOR i Solidarności, a obecnie przewodniczący Komitetu Obrony Demokracji – w artykule opublikowanym kilka lat temu w internetowym "Studiu Opinii" przeanalizował życiorysy braci Kaczyńskich zamieszczone w "Encyklopedii Solidarności" współwydanej przez Instytut Pamięci Narodowej. Jak pisał, znalazł w nich "informacje ewidentnie nieprawdziwe", jak na przykład zapis, że Lech Kaczyński w sierpniu 1980 roku brał udział w strajku w Stoczni Gdańskiej, doradzał Międzyzakładowemu Komitetowi Strajkowemu oraz był współautorem Porozumienia Gdańskiego kończącego protesty robotnicze. Tymczasem według Łozińskiego ani nie uczestniczył w strajku, ani nie był współautorem porozumienia, ani nie pełnił funkcji doradcy MKS. "Był w stoczni jeden raz, pod sam koniec strajku przez około godzinę" – wskazywał.
Podobnie sytuację przedstawiał w TVN24 Bogdan Lis, członek Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego. – Lech Kaczyński z nikim w naszym imieniu nie negocjował, bo na Stoczni był może godzinę, może godzinę 15 minut – wspominał. – Nie zakłamujmy tej historii. Kaczyńskich tam nie było – apelował Jerzy Borowczak, jeden z inicjatorów strajku sprzed 38 lat. – Oni się pojawili w 1988 roku, kiedy komuniści chcieli oddać władzę i szukali pretekstu – podkreślał.
Łoziński zajrzał również do encyklopedycznego życiorysu Jarosława Kaczyńskiego, wytykając szereg nieścisłości i – jak to określił – zasług "rozbudowywanych do granic wytrzymałości papieru". Zauważył na przykład, że wbrew temu, co drobiazgowo wyliczają autorzy notki, Kaczyński nie był sekretarzem Krajowej Komisji Wykonawczej NSZZ "Solidarność", lecz jako jeden z wielu działaczy wchodził w skład sekretariatu, niebędącego jednak częścią KKW. Podobnie zdaniem Łozińskiego Kaczyński nie został aresztowany w sierpniu 1980 roku we Wrocławiu i "zwolniony 1 IX na mocy Porozumień Sierpniowych" – co możemy przeczytać w encyklopedii – a jedynie zatrzymany przez milicję na 48 godzin i po upływie tego czasu zwolniony. Drobiazgi, ale znaczące, które według Łozińskiego składają się na wyolbrzymiony obraz działalności obu braci.
Takie zmieniające sens historycznego przekazu stwierdzenia rezonują potem przez dłuższy czas w opinii publicznej. Nawet korygowane, wciąż oddziałują. Zdarza się jednak, że zostają utrwalone na pomnikach. Stwierdzenie, że Lech Kaczyński w katastrofie smoleńskiej "poległ w służbie Ojczyzny" znalazło się na przykład na tablicy pamiątkowej odsłoniętej w 2016 roku przed Mazowieckim Urzędem Wojewódzkim. Jej fundator, wojewoda mazowiecki Zdzisław Sipiera nie uwzględnił w tej sprawie opinii Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, która miała wątpliwości co do użycia słowa "poległ", wskazując, że dotyczy ono żołnierzy uczestniczących w działaniach wojennych. Zaproponowała jednocześnie, by na tablicy znalazło się stwierdzenie, że prezydent Kaczyński "zginął w służbie Ojczyzny w tragicznej katastrofie lotniczej". Trudno zresztą traktować ten napis jako niezamierzoną nieprecyzyjność ze strony wojewody czy podległych mu urzędników, skoro sam Jarosław Kaczyński w lipcu tego roku w liście do mieszkańców Kraśnika, gdzie odsłonięto pomnik Lecha Kaczyńskiego, użył również tego słowa.
"Dowodem na to, że ci, którzy osiem lat temu polegli pod Smoleńskiem, są wciąż obecni w polskich sercach, bo dobrze się przysłużyli ojczyźnie i za nią oddali życie" – napisał prezes PiS.
Stemplowanie i gumkowanie
Na drugiej szali można położyć przykład z ostatnich dni, kiedy to Instytut Pamięci Narodowej zainterweniował w sprawie treści, jakie miały znaleźć się na tablicy przygotowywanej przez Fundację Centrum imienia profesora Bronisława Geremka ku pamięci zmarłego tragicznie 10 lat temu naukowca, działacza Solidarności i polityka.
Media donosiły, że IPN-owskie Biuro Upamiętnienia Walk i Męczeństwa podkreśliło w piśmie, iż określenie "w hołdzie" użyte przez autorów inskrypcji jest nieprecyzyjne i wymaga zmiany, ponieważ według Instytutu odnosi się do osób walczących lub poległych za ojczyznę. Drugie zastrzeżenie dotyczyło słowa "Europejczyk", które zdaniem Biura należałoby wykreślić, a trzecie – określenia "współtwórca demokratycznej Polski". Zgodnie z opinią IPN Geremek powinien być nazwany "aktywnym uczestnikiem przemian demokratycznych". Głaz z tablicą "w hołdzie" ma stanąć na skrzyżowaniu w centrum Warszawy.
Rola IPN-u w walce o wyrugowanie starych i zakorzenienie nowych mitów wydaje się nieoceniona z punktu widzenia polityków tkwiących mentalnie już w IV Rzeczpospolitej. Obowiązująca od 2016 roku ustawa o dekomunizacji pozwala na zmianę nazw ulic i patronów kojarzących się z poprzednim ustrojem. Niewiele brakowało, by na jej podstawie i przez gorliwość lokalnych władz do dekomunizacji została wytypowana ulica Jacka Kuronia w Olsztynie. Znalazła się na liście 120 ulic – między innymi wśród ulicy komunistycznego generała Zygmunta Berlinga czy Hanki Sawickiej, konspiracyjnej działaczki z czasów II wojny światowej – zgłoszonych do omówienia we władzach miasta.
Ostatecznie Jacek Kuroń został, ale mniej szczęścia miał Adam Michnik. Polska Fundacja Narodowa w broszurze poświęconej dekomunizacji "ocenzurowała" fotografię z 1979 roku, na której Adam Michnik leży na podłodze obok Antoniego Macierewicza wśród członków Komitetu Obrony Robotników. Zdjęcie w broszurze PFN ozdabia niebieski stempel z napisem "Po dekomunizacji" przykrywającym twarz Michnika.
Podobnie Michnika "wygumkowano" z historii Marca '68 w przygotowanym przez Instytut Pamięci Narodowej spocie edukacyjnym opublikowanym w internecie. Nie ma w nim również mowy o innych przywódcach protestów na uczelniach. Lektor wspomina jedynie o "wystąpieniach młodzieży i zajściach ulicznych".
Warto tu przypomnieć słowa, jakie Jarosław Kaczyński wypowiedział w 2007 roku, kiedy jako premier odwiedził krakowski oddział IPN. – Pracujecie nad przeszłością, ale pracujecie dla przyszłości. Zgromadzony tu zasób archiwalny jest niezwykle ważny dla tego, co dzieje się dzisiaj w Polsce. Prowadzi czasem do wstrząsów i szoków, ale buduje nowy, lepszy porządek życia publicznego – mówił do pracowników Instytutu. – Jesteście na pierwszej linii frontu walki o prawdę i godność naszego narodu – podkreślał.
„Frymarczenie historią”
Profesor Tadeusz Biernat, prawnik i wykładowca akademicki przestrzega w swojej książce "Mit polityczny", że wykorzystywanie historii na potrzeby polityki prowadzi do "degradacji historycznej". "Współczesny mit polityczny nie jest bowiem wiązany z historią, lecz z niewiele znaczącym epizodem i przez to również jest niewiele znaczący. Formalnie niczym się nie wyróżnia, traci na znaczeniu ze względu na treść. Jedno i drugie prowadzi do bezideowości społeczeństwa” – pisze Biernat. "Frymarczenie historią" jego zdaniem to prosta droga do "utraty równowagi całych grup społecznych".
Profesor Biernat opublikował swoje przemyślenia w roku 1989, roku przełomu politycznego i – jak można ocenić z perspektywy niemal trzech dekad – trafnie ocenił przemiany, u progu których wówczas staliśmy jako społeczeństwo, a których efekty właśnie oglądamy. Dlaczego daliśmy na nie przyzwolenie politykom? Jerzy Giedroyc w swojej "Autobiografii na cztery ręce" zawarł myśl, która może stanowić odpowiedź na to pytanie:
"Nieszczęściem Polski jest to, że jej historia jest zakłamana jak nigdzie na świecie".