Twórcy "Zabawy w chowanego" stawiają szereg twardych zarzutów konkretnemu biskupowi. Chodzi o biskupa diecezji kaliskiej Edwarda Janiaka, którego rola w kryciu sprawców przestępstw jest co najmniej dwuznaczna. Jeśli ujawnione w filmie dowody zostaną potwierdzone, sprawa powinna zakończyć się dymisją biskupa za brak właściwej reakcji wobec osób seryjnie dopuszczających się przestępstw na tle seksualnym, w tym wykorzystywania dzieci - pisze dla Magazynu TVN24 ks. Kazimierz Sowa.
Kiedy przed rokiem obejrzałem "Tylko nie mów nikomu", pierwszy film braci Sekielskich o pedofilii w Kościele, tym, co mnie najbardziej zaskoczyło i - w jakiejś mierze – dało mi nadzieję, że nastąpią potrzebne zmiany, było nie tyle ujawnienie kolejnych przypadków tego przestępczego procederu, ale szybka i zdecydowana reakcja ważnych polskich biskupów. Zarówno przewodniczący Episkopatu Polski abp Stanisław Gądecki, jak i prymas Wojciech Polak w wyemitowanych niemal natychmiast nagraniach dziękowali twórcom filmu za to, co zrobili, żeby ujawnić prawdę, i zapewniali, że "wszelkie sprawy zostaną wyjaśnione".
Szybko reagują - pomyślałem, więc być może Kościół potrzebował tylko tego mocnego impulsu, jakim jest upublicznienie kilku przypadków i pokazanie mechanizmów złej i z jednej strony nagannej, a z drugiej wręcz zabójczej dla niego praktyki ukrywania sprawców i unikania odpowiedzialności.
Pamiętam, że tydzień później byłem na konferencji organizowanej przez pewną papieską instytucję w Watykanie i zapytałem jednego z polskich księży, jak film jest komentowany w otoczeniu papieża. Jego odpowiedź była druzgocąca: Wprawdzie maltański arcybiskup Charles Scicluna, odpowiedzialny w Watykanie za wyjaśnianie afer pedofilskich, otrzymał link do angielskiej wersji filmu i na pewno go obejrzy, ale "polskie otoczenie" papieża robi już wszystko, żeby obniżyć rangę filmu. W Rzymie idzie przekaz, że bracia Sekielscy tak naprawdę niczego nie ujawnili, bo pokazane przypadki albo już "były na tapecie", albo uległy przedawnieniu, a za wszystkim stoją nieprzychylne Kościołowi media i środowiska. Na dodatek sam film miał być elementem przedwyborczych rozgrywek politycznych.
Wszystko, co działo się później, niestety tylko potwierdziło, że pierwszy film Sekielskich, zamiast stać się katalizatorem oczyszczenia Kościoła z podejrzeń o krycie sprawców przestępstw pedofilskich, był używany jako element spiskowej teorii o prześladowaniu dobrych biskupów i Bogu ducha winnych księży, pośród których wprawdzie znajdują się i czarne owce, ale gdzież ich nie ma. Wyrywkowo podawane i zmanipulowane statystyki miały udowodnić, że pedofilów jest więcej choćby wśród murarzy niż księży.
Trzeba głośno mówić
Nowy film Sekielskich pokazuje, jak bardzo praktyka kluczenia i pozorowanego działania zadomowiła się w Kościele. Historia seksualnego wykorzystywania dwóch braci: Jakuba i Bartłomieja przez księdza pracującego w parafii, gdzie ich ojciec był organistą, jest wstrząsająca z kilku powodów. Pokazuje, że postępowanie duchownego było działaniem z premedytacją. To było zaplanowane "łowienie" swoich ofiar, osaczanie ich, wykorzystywanie albo zagubienia, albo zwyczajnej dziecięcej ufności, a jak trzeba, to obłaskawianie i przekupywanie prezentami. Nie było mowy o przypadku, chwili słabości, jak to próbuje potem interpretować sprawca, ksiądz H. (nie podajemy nazwiska, ponieważ sprawa toczy się nadal w postępowaniu prokuratorskim).
Mechanizm ten powtórzył się także zresztą w przypadku molestowania innej ofiary, Andrzeja, ministranta z kolejnej parafii, do której ksiądz został przeniesiony po wykryciu skandalu w poprzednim miejscu, gdzie pracował. Kiedy dowiadujemy się, że ksiądz H. wędrował z parafii na parafię niemal co roku, każdemu powinno zapalić się ostrzegawcze światło, że coś jest nie tak. Każdemu, ale jak pokazują to bracia Sekielscy, akurat w kurii biskupiej takiej refleksji zabrakło.
Niezwykle mocne są także nagrania wypowiedzi rodziców molestowanych osób oraz konfrontacja ofiar ze sprawcą. To zderzenie pobożnego i pełnego odniesień do życia duchowego kazania z pytaniami chłopaka przychodzącego po latach do księdza, który go wykorzystywał, i niesłyszącego nawet zwykłego "przepraszam", nie mówiąc już o przyznaniu się do winy, jest wstrząsające.
Tym razem twórcy stawiają szereg twardych zarzutów już nie tylko poszczególnym duchownym, ale i konkretnemu biskupowi. Chodzi o biskupa diecezji kaliskiej Edwarda Janiaka, którego rola w kryciu sprawców przestępstw jest co najmniej dwuznaczna. Głównym zarzutem, jaki pada w stosunku do hierarchy, jest posiadanie od kilku lat wiedzy na temat wykorzystywania dzieci przez księdza H. oraz ukrywanie tej wiedzy tak wobec władzy świeckiej, jak i kościelnej. Pada wyraźne oskarżenie, że biskup na skierowanie sprawy do Watykanu potrzebował trzech lat, pomimo że uzyskał tę wiedzę bezpośrednio od rodziców ofiar (o czym świadczy zaprezentowane w filmie nagranie).
Samo spotkanie, czego nie kryją zrozpaczeni rodzice, dalekie jest także od współczucia i chęci pomocy, przebiega niezwykle krótko i ma bardzo formalny charakter, a kiedy rodzice próbują odwołać się do poczucia odpowiedzialności za to, co się dzieje w diecezji, słyszą: "kończymy sprawę, bo to jest kłamstwo".
Biskup Janiak mógłby osobiście odnieść się do stawianych mu w filmie zarzutów, ale mimo prośby ze strony autorów filmu nie zechciał się spotkać czy skomentować przedstawionych faktów w inny sposób. Na końcu filmu poznajemy tylko treść listu, jaki Tomasz Sekielski wysyła do biskupa. Jeśli ujawnione w filmie dowody zostaną potwierdzone, sprawa powinna zakończyć się dymisją biskupa za brak właściwej reakcji, w tym brak podejmowania działań wobec osób seryjnie dopuszczających się przestępstw na tle seksualnym, w tym wykorzystywania dzieci.
To, co w najnowszym filmie Sekielskich jest najbardziej dobijające każdego, dla którego Kościół to jego własne duchowe i życiowe środowisko, to pokazanie mechanizmów kluczenia, tych wszystkich mniej lub bardziej formalnych uników oraz maksymalnego wykorzystywania litery prawa, "żeby tylko nasze było na wierzchu". Ksiądz Marcin Papuziński, rzecznik diecezji kaliskiej, próbuje na przykład za wszelka cenę udowodnić, że ponieważ kuria dowiedziała się o molestowaniu chłopaków przez księdza H. od rodziców, a nie bezpośrednio od ofiar, to – jak przekonuje - w konsekwencji sprawa nie mogła nabrać biegu prawnego, ponieważ nie była formalnie zgłoszona. Trudno o bardziej dosadny przykład braku wrażliwości i próby ukrycia odpowiedzialności za wszelką cenę.
Jest jeszcze coś, co pogrąża ludzi Kościoła – to stosowanie wyparcia ukrywanego pod mechanizmem pozornych działań i "świętych" słów, które zaklinają rzeczywistość. Sprawcy i ich sekundanci nigdy nie przyznają się do popełnionego przestępstwa, za to często tam, gdzie dokonali konkretnej i strasznej krzywdy dzieciom, do dziś potrafią mówić jedynie o "słabości", "grzechu" i "walce z ułomnościami". Ksiądz H. podczas spotkania po latach ze swoimi ofiarami zawsze w odniesieniu do swoich zachowań pedofilskich używa określenia "słabość" i dużo mówi o pokusach. Niczemu nie zaprzecza, ale swoje zachowanie tłumaczy "atakiem szatana, który chce zniszczyć to, co w człowieku, a zwłaszcza w kapłanie, jest najświętsze". Niestety, ale to typowe przerzucanie winy i odrzucanie odpowiedzialności za swoje czyny. Słuchając konfrontacji sprawcy z ofiarami, mam wrażenie, że duchowny w roli sprawcy zamiast siebie widzi szatana.
Kościół bezczynny czy zagubiony?
Rok temu liczyłem na zdecydowane i jawne działania podjęte "odgórnie" przez Episkopat, w tym przede wszystkim na szybkie powołanie do życia fundacji, która miała wspierać osoby molestowane w przeszłości przez duchownych i wypłacać zadośćuczynienie "w duchu solidarności z pokrzywdzonymi", jak to deklarował abp Polak. Taka fundacja faktycznie powstała w październiku 2019 roku, a na jej czele stanęła Marta Titaniec, znana z licznych inicjatyw na rzecz pomocy poszkodowanym, jak choćby telefonu zaufania "Zranieni w Kościele", który współtworzyła.
Dzięki tej działalności, którą katolicka "Więź" prowadziła tylko przez rok, od marca 2019 do marca 2020, odbyto 49 dyżurów, podczas których dziesięcioro konsultantów odebrało 121 telefonów. 87 razy dzwoniły kobiety, 34 razy mężczyźni. Ostatecznie 25 spraw przekazano prawnikom.
Z kolei fundacja Episkopatu, faktycznie działająca od stycznia 2020 roku, dysponuje dziś funduszem założycielskim w wysokości 2,5 miliona złotych, na która złożyły się wpłaty wniesione przez wszystkie diecezje. Ponadto w każdej diecezji powołano delegatów ds. ochrony dzieci i młodzieży, którzy mają być pierwszym kontaktem dla osób zgłaszających się jako ofiary przestępstw.
Fundacja prowadzi szkolenia i działania terapeutyczne, ale wszystko to jest wciąż na etapie wstępnym. Nie zajmuje się natomiast gromadzeniem dokumentacji o procesach księży oskarżanych o pedofilię. To zadanie, zgodnie z decyzją papieża Franciszka z czerwca 2019 roku, spoczywa na delegatach w poszczególnych diecezjach. Niestety jawność w tym zakresie pozostawia, powiedzmy to delikatnie, wiele do życzenia. Oczywiście mogę zrozumieć, że ze względu na "decentralizację" tego procesu trudno choćby określić faktyczną liczbę procesów przeciwko polskim duchownym, jakie toczą się dziś w Kongregacji Nauki Wiary (Watykan, wbrew pozorom, też nie jest skłonny do publikowania takich sprawozdań) ani nawet precyzyjnie podać liczbę sprawców, których definitywnie przeniesiono do stanu świeckiego. Wiadomo tylko, że normą stało się automatyczne zawieszanie w czynnościach kapłańskich każdego księdza lub biskupa, wobec którego powzięto informację o dokonaniu czynu pedofilskiego lub molestowania seksualnego.
Środowiska zajmujące się tym tematem w Polsce, tak duchowni, jak i świeccy, związane z krakowskim Centrum Ochrony Dziecka, którym zarządza jezuita, ojciec Adam Żak oraz z biurem Delegata Episkopatu ds. Ochrony Dzieci i Młodzieży przyznają, że takich przypadków w czasie ostatniego roku było ponad sto, a dziś oficjalne skargi złożone na polskich biskupów bezpośrednio do Watykanu dotyczą dziesięciu hierarchów. Nazwisk nikt oczywiście nie chce ujawnić. Co więcej, nie usłyszałem nawet "nie potwierdzam, nie zaprzeczam", kiedy zapytałem jedną z osób zajmujących się w Episkopacie tymi sprawami, czy na tej liście znajduje się jeden z bohaterów filmu "Zabawa w chowanego" biskup kaliski Edward Janiak.
Niewątpliwie pozytywnym zjawiskiem jest fakt, że fundacja rozpoczęła finansowanie pierwszych terapii ofiarom nadużyć seksualnych, które zgłosiły się bezpośrednio do nich. Podobnie jest w diecezjach – aktualnie niemal każda diecezja w Polsce płaci za terapie dla ofiar, a czasem ponosi koszty procesowe.
Co z odszkodowaniami?
W filmie "Zabawa w chowanego" jeden z komentatorów, Tomasz Terlikowski, zauważa, że wyjście z tej trudnej sytuacji niewystarczających działań, jakie dziś podejmuje Kościół, może nastąpić tylko wtedy, kiedy - wzorem Zachodu – "władza cywilna uzna, że trzeba zdjąć z instytucji kościelnych parasol ochronny". Temu mogą służyć nie tylko procesy sprawców takich czynów, ale i wyroki zasądzające odszkodowania. Tymczasem na razie mieliśmy w Polsce do czynienia z pierwszym precedensowym wyrokiem, w którym zgromadzenie chrystusowców zostało skazane na zapłatę milionowego odszkodowania.
Przypomnijmy, skazany za przestępstwa seksualne na 13-letniej dziewczynie ówczesny ksiądz i członek tego zgromadzenia Roman B. dostał najpierw wyrok bezwzględnego więzienia, a następnie ofiara wniosła wobec zgromadzenia chrystusowców, którego ksiądz Roman B. był członkiem, pozew o odszkodowanie, które zostało zasądzone w kwocie miliona złotych, co podtrzymał ostatecznie w październiku 2018 r. Sąd Apelacyjny w Poznaniu. Kiedy doszło do złożenia przez zgromadzenie kasacji do Sądu Najwyższego, działanie to spotkało się z negatywną reakcją wielu, także katolickich, środowisk w Polsce.
Gorszące próby odwoływania się nie przyniosły efektu i na rzecz ofiary księdza pedofila zasądzono nie tylko dożywotnie świadczenie, ale i spore, jak na polskie warunki, odszkodowanie. Ciekawe było także uzasadnienie przedstawione przez sąd. Sędzia Anna Łosik powołała się na artykuł 430 Kodeksu cywilnego, który brzmi: "Kto na własny rachunek powierza wykonanie czynności osobie, która przy wykonywaniu tej czynności podlega jego kierownictwu i ma obowiązek stosować się do jego wskazówek, ten jest odpowiedzialny za szkodę wyrządzoną z winy tej osoby przy wykonywaniu powierzonej jej czynności”.
Tym samym Kościół - rozumiany jako instytucja zwierzchnia wobec swoich podwładnych, którymi są skierowani do konkretnej pracy księża - ponosi odpowiedzialność za ich czyny, jeśli wyrządzają one szkodę innym. To był precedensowy wyrok, który de facto otworzył nowy rozdział w osądzaniu przestępstw pedofilskich, których sprawcami są duchowni.
Także jeden z bohaterów pierwszego filmu Sekielskich "Tylko nie mów nikomu", Marek Mielewczyk, wywalczył przed sądem odszkodowanie w wysokości 400 tysięcy złotych zasądzone solidarnie od sprawcy czynu, parafii i diecezji pelplińskiej. Wyrok zapadł 8 października 2019 r. w procesie cywilnym.
Z kolei sprawa księdza Pawła K., przenoszonego już nie tylko z parafii na parafię, ale nawet z diecezji do diecezji i pokazana w "Zabawie w chowanego" (nagrania z rozprawy, w tym zeznania księdza biskupa Janiaka, możemy obejrzeć w filmie) zakończyła się w lutym tego roku kolejnym wyrokiem zasądzającym 300 tys. zł odszkodowania, jakie mają zapłacić wspólnie archidiecezja wrocławska i diecezja bydgoska (wyrok nie jest prawomocny i czeka go apelacja, a obie diecezje nie wypłaciły odszkodowania).
Te przypadki pokazują, że mimo niesławnego dokumentu Prokuratury Krajowej, którego faktyczne znaczenie i konsekwencje dla toczących się spraw są bardzo ważne, a czego film nie pokazuje – moim zdaniem – w wystarczającym stopniu, wyroki sądów, a więc decyzje wymiaru sprawiedliwości, pokazują zmianę, jaka zaszła w ostatnim czasie w odniesieniu do spraw związanych z pedofilią wśród duchownych.
Poza wspomnianymi odszkodowaniami są także przykłady ugód, do jakich dochodzi między diecezjami i ofiarami. Pierwszą taką ugodę zawarła diecezja koszalińsko–kołobrzeska w roku 2015, kiedy poszkodowany Marcin K. wniósł pozew o naruszenie dóbr osobistych przeciwko księdzu - sprawcy czynu pedofilskiego - i diecezji, do której należał. Ostatecznie, choć warunki i kwotę ugody utajniono, diecezja musiała wypłacić poszkodowanemu około 200 tysięcy złotych, o czym informowały lokalne media i co nie zostało zdementowane przez koszalińską kurię.
Podobne ugody zawarło także kilkanaście innych kościelnych podmiotów, w tym diecezje i zgromadzenia zakonne. W takich sytuacjach unika się jednak jak ognia określenia "odszkodowanie", a wypłacane kwoty mają stanowić rekompensatę za poniesione koszty terapii czy utratę możliwości normalnego funkcjonowania. Kwoty ugody zwykle oscylują wokół 100 tysięcy złotych i bardzo często nie są podawane przez strony do publicznej wiadomości.
Co dalej?
Spraw o nadużycia seksualne przybywa. Zapadają w nich wyroki coraz bardziej dotkliwe pod względem materialnym dla Kościoła. Wielu wiernych (a nawet i samych księży) nawet nie chce słyszeć, że to oni mają składać się na odszkodowania, których z pewnością będzie coraz więcej. Już dziś mówi się, że diecezja tarnowska będzie musiała niebawem wypłacić milionowe odszkodowanie ofiarom seryjnego pedofila, który działał przez lata na jej terenie i przy tolerancji kościelnego otoczenia.
Zmieniła się także wrażliwość ludzi. Kiedy chrystusowcy próbowali się bronić i wnieśli o kasację do Sądu Najwyższego, spotkało ich (poza paroma wyjątkami wśród mediów, które w takich sytuacjach zawsze widzą tylko walkę z Kościołem, a nigdy nie dostrzegają tragedii ofiar) solidarne potępienie od prawa do lewa, łącznie z oburzonymi głosami niektórymi hierarchów.
Pedofilia jest jak rak, dlatego Kościół nie może czekać na kolejne filmy, a musi zacząć działać. Na dodatek działać konkretnie, a jak trzeba, to wręcz radykalnie. Słowa zapewniające o trosce i współczuciu już nie wystarczą. Nikomu.