W jedną z trzech jesiennych niedziel - 21, 28 października lub 4 listopada - odbędą się w Polsce wybory samorządowe. Na niespełna rok przed nimi Prawo i Sprawiedliwość postanowiło mocno zmienić Kodeks wyborczy. Jak tłumaczono: w interesie obywateli i by ustrzec nas przed fałszerstwami. Tymczasem wprowadzał on rozwiązania chaotyczne, nieprzemyślane i takie, z których PiS musiał się potem chyłkiem wycofać. Dla Magazynu TVN24 pisze Anna Godzwon.
Nad wyborami samorządowymi ciąży fatum roku 2014. Wtedy to z powodu niedziałającego systemu komputerowego cała Polska czekała na wyniki pierwszej tury sześć dni. Chaos organizacyjny, brak stanowczej decyzji Państwowej Komisji Wyborczej o ręcznym liczeniu głosów, znaczna liczba głosów nieważnych oraz znacząca różnica między sondażem a rzeczywistymi wynikami - to złożyło się na podejrzenia o nieprawidłowości w wyborach. Skutecznie podsycali tę atmosferę posłowie opozycyjnego - wówczas PiS, z Jarosławem Kaczyńskim na czele, według których wybory zostały sfałszowane. Sądy w całej Polsce nie potwierdziły tej tezy. Na niemal 40 tysięcy okręgów wyborczych nakazały powtórzenie wyborów zaledwie w 56.
Po niesławnych wyborach samorządowych odbyły się jeszcze dwie elekcje – parlamentarna i prezydencka w 2015 roku. Obie wygrane przez PiS i przeprowadzone bez większych problemów. Te dwa głosowania nie miały jednak znaczenia, kiedy partia rządząca składała w Sejmie w listopadzie 2017 roku projekt zmian w Kodeksie wyborczym. W uzasadnieniu nadal pojawiały się sugestie o sfałszowaniu głosowania w 2014 roku. Projekt ustawy, której częścią były zmiany w Kodeksie wyborczym, nosił tytuł "o zmianie niektórych ustaw w celu zwiększenia udziału obywateli w procesie wybierania, funkcjonowania i kontrolowania niektórych organów publicznych", ale jeśli bliżej się mu przyjrzeć, to niewiele on obywatelom zwiększa. Wprowadza za to rozwiązania chaotyczne, nieprzemyślane i takie, z których PiS musiał się potem chyłkiem wycofywać. Wybory samorządowe 2018 »
Jak stawiać znak "x"
Znak "x" jaki jest, każdy widzi. To dwie przecinające się linie. Znamy go z matematyki czy języków obcych. "Iks" wyborczy musiał być postawiony w kratce przy nazwisku wybranego przez siebie kandydata i w taki sposób, żeby przecięcie dwóch linii znaku właśnie w tej kratce się znalazło. Ale dzięki posłom PiS "iks" to już nie dwie, ale "co najmniej dwie" przecinające się linie w obrębie kratki. Choć to logice wbrew, za wyborczego "iksa" mogą być teraz uznawane takie znaki, jak hasztag, bo tworzą go "co najmniej dwie linie", gwiazdka, której ramiona przecinają się w jednym punkcie w kratce i inne kombinacje, których pełno było w internecie po przyjęciu tego bzdurnego przepisu. Ustawodawca w swej łaskawości pozwolił także mazać po kratkach. Do tej pory inne dopiski w kratce niż "x" powodowały, że głos był nieważny. Teraz będzie można postawić w jednej kratce rzeczonego "iksa", zamazać go, postawić w drugiej, a w trzeciej narysować słoneczko i głos będzie ważny. A komisje będą zapewne oglądać takie znaczki i zastanawiać się, co wyborca miał na myśli i na kogo tak naprawdę chciał oddać swój głos.
Kto może głosować korespondencyjnie
Podczas prac w parlamencie PiS twierdził, że fałszowaniu wyborów może sprzyjać także głosowanie korespondencyjne i ustawą przygotowaną "w celu zwiększenia udziału obywateli w procesie wybierania" głosowanie korespondencyjne zlikwidował. Oburzenie wywołały wówczas sugestie polityków PiS, że korzystająca z tej formy głosowania osoba niepełnosprawna może sprzedać za parę złotych swoją kartę wyborczą komuś, kto wykorzysta ją w niecny sposób. Po protestach środowisk osób niepełnosprawnych Senat głosowanie korespondencyjne przywrócił, ale tylko dla osób o znacznym lub umiarkowanym stopniu niepełnosprawności. Nie zagłosują już w ten sposób osoby starsze czy chore, dla których wyjście z domu jest problemem. Nie zagłosuje też ktoś, kto w czasie wyborów samorządowych będzie poza miejscem, w którym stale mieszka. W wyborach parlamentarnych lub prezydenckich nie zagłosuje także w ten sposób Polonia, której przedstawiciele często mają daleko do lokalu wyborczego i chętnie korzystali z tej formy. Tak wygląda w praktyce zwiększanie udziału obywateli w procesie wybierania.
Kiedy będą wyniki?
Zmiany w Kodeksie wyborczym raczej nie przyspieszą czasu ogłoszenia wyników. Oto bowiem w najtrudniejszych do przeprowadzenia i policzenia wyborach ustawodawca postanowił przetestować nowatorskie jak na polskie warunki rozwiązanie – wprowadzenie dwóch komisji wyborczych. Jedna będzie przygotowywać i przeprowadzać głosowanie, czyli wydawać nam karty do głosowania i czuwać nad jego przebiegiem. Druga przyjdzie do pracy wieczorem i będzie liczyć głosy.
Jarosław Kaczyński tłumaczył, że zmiana ta jest potrzebna, bo ludzie po kilkunastu godzinach siedzenia w lokalu wyborczym są zmęczeni, mogą liczyć wolno i popełniać błędy. Potrzebny jest zatem dopływ "świeżej siły". Ale wraz z dopływem tej siły "dopłynęły" także procedury. To nie jest tak, że pierwsza komisja skończy pracę wraz z zamknięciem lokalu wyborczego, wkroczy druga i zacznie liczyć głosy. Najpierw pierwsza komisja musi przygotować do przekazania urnę, niewykorzystane karty i całą dokumentację. Potem musi nastąpić przekazanie, a druga komisja ma sprawdzić, czy wszystko się zgadza. W razie błędu czynności trzeba będzie powtórzyć.
Szybkiego podania wyników nie ułatwi też odejście od systemu komputerowego na rzecz papierowych protokołów. Po niesławnym 2014 roku Krajowe Biuro Wyborcze zbudowało od podstaw cały system wspomagający pracę organów wyborczych. System sprawdził się w wyborach w 2015 i był intensywnie testowany pod kątem wyborów samorządowych. Ustawodawca wierzy jednak w papier. Do tej pory było tak, że wyniki obliczone przez komisje były wprowadzane do komputera, a system natychmiast wyłapywał każdy matematyczny błąd i protokół przed ostatecznym podpisaniem przez komisję można było poprawić. Teraz komisja ma sporządzić protokół, podpisać go, wywiesić w lokalu wyborczym w miejscu dostępnym dla wyborców (czyli najczęściej na drzwiach obwodowej komisji wyborczej), rozdać kopie mężom zaufania i dopiero wprowadzić dane do systemu. Jeśli coś będzie nie tak, wszystko trzeba będzie robić od nowa. A kandydaci i wyborcy będą czekać na wyniki.
Kiedy będą wybory?
Zgodnie z kodeksem datę wyborów samorządowych wyznacza premier i musi to zrobić do 16 sierpnia. Przepisy stanowią bowiem, że wybory do rad zarządza się nie wcześniej niż na cztery i nie później niż na trzy miesiące przed końcem kadencji obecnych samorządów. Ta upływa 16 listopada. Wprowadzenie swoistych "widełek" to jedna z niewielu dobrych zmian w ustawie. Dotychczasowe rozwiązania wskazywały jedną, sztywną datę wyborów, która w tym roku wypadałaby 11 listopada, a przeciwko łączeniu obchodów stulecia niepodległości z jakimkolwiek głosowaniem wypowiedzieli się chyba wszyscy z wyjątkiem prezydenta, który chciał tego dnia robić referendum konsultacyjne o zmianach w konstytucji. Referendum nie będzie, ale to wcale nie znaczy, że nie możemy teoretycznie pójść do urn 11 listopada – gdyby premier zarządził wybory na 28 października, druga tura w wyborach wójtów, burmistrzów i prezydentów miast musiałaby się odbyć właśnie tego dnia, po dwóch tygodniach od pierwszej.
Tak naprawdę żadna z trzech możliwych dat nie jest do końca dobra, choć najbezpieczniejsza wydaje się kombinacja: 21 października pierwsza tura, a 4 listopada - druga. W tym układzie kampania wyborcza będzie najkrótsza, co nie jest dobre dla komitetów wyborczych i dla kandydatów. Problemem może być frekwencja w drugiej turze wyborów. Niedziela, 4 listopada, kończy długi weekend obejmujący dzień Wszystkich Świętych. Dla jednych to czas podróży na groby, dla innych okazja do wyjazdu na krótki urlop. A w wyborach samorządowych głosujemy tylko w miejscu swojego zamieszkania. Nie można wziąć zaświadczenia o prawie do głosowania i głosować w dowolnym miejscu w Polsce. Tam, gdzie w pierwszej turze nie zostaną wybrani włodarze miast i gmin, w drugiej turze spotka się dwóch najlepszych kandydatów z pierwszej. W ostatnich wyborach było to ponad 800 miast i gmin w Polsce. To będzie potężne zadanie dla komitetów wyborczych, by zmobilizować swój elektorat, żeby ten tak ułożył swoje plany, aby zagłosować.
Kombinacja dat 28 października – 11 listopada jest najgorsza z możliwych nie tylko ze względu na święto narodowe, ale także na zmianę czasu, jaka będzie miała miejsce w nocy z 27 na 28 października. To może spowodować zamieszanie nie tylko wśród wyborców ale także wśród członków obwodowych komisji wyborczych, którym po prostu pomylą się godziny.
I wreszcie trzeci wariant – wybory w listopadzie, pierwsza tura 4, druga 18. Największym minusem jest obawa o frekwencję 4 listopada z powodów, o których wyżej. Plusem dla kandydatów – długa kampania wyborcza i możliwość zaprezentowania się kandydatów podczas obchodów Święta Niepodległości, które wypadnie dokładnie pomiędzy pierwszą i drugą turą. Ale w zgiełku kampanii niechybnie umknęłoby to, co najważniejsze - stulecie niepodległej Polski.
Do PE też po nowemu
Przed głosowaniem do Parlamentu Europejskiego, które odbędzie się w maju przyszłego roku, PiS postanowił zawczasu zadbać o swój wynik i "doszacować" mandatami te okręgi wyborcze, w których mógłby mieć problemy z uzyskaniem mandatu. Teraz liczba mandatów do podziału w okręgu była uzależniona od tego, ile osób zagłosowało na dane ugrupowanie. PiS chce, by liczbę mandatów na stałe przypisać do okręgów.
Każde wybory to czysta matematyka – nie tylko liczenie głosów, ale także obliczanie tzw. jednolitej normy przedstawicielstwa, związanej z liczbą wyborców na danym terenie czy tzw. efektywnego progu wyborczego – czyli procenta głosów, jaki w danym okręgu musi zdobyć komitet wyborczy, by mieć szansę na mandat. Obecnie komitet bierze udział w podziale mandatów, jeśli w skali kraju zdobędzie co najmniej 5 procent głosów. Efektywny próg wyborczy wynosi około 1,5 procent. Po zaproponowanych przez PiS zmianach ten próg wzrósłby do około 16,5 procent. To oznacza, że nawet jeśli w skali kraju dana partia przekroczyłaby pięcioprocentowy próg, to w okręgu zdobyłaby mandat tylko wtedy, gdyby uzyskała w nim właśnie co najmniej 16,5 proc. Według obliczeń dzięki takim rozwiązaniom po 5 mandatów zyskałyby PO i PiS, SLD i PSL uszczupliłyby swój stan posiadania, a obecny teraz w PE Kongres Nowej Prawicy w ogóle nie wszedłby do niego. PiS zmienia ordynację do europarlamentu »
PiS tłumaczy zmiany koniecznością uproszczenia systemu wyborczego, bo dotychczasowy zniechęca ludzi do udziału w głosowaniu. Problem w tym, że nowy wcale nie jest prostszy, a na dodatek eliminuje małe ugrupowania. Dzięki trosce o dobro suwerena partia rządząca może zyskać dodatkowe miejsca w Brukseli, a spora część obywateli, która nie popiera żadnych z dwóch dużych partii, nie będzie w PE reprezentowana.
PiS nowelizuje Kodeks wyborczy w tej kadencji Sejmu już po raz trzeci. Zmienił zasady głosowania i przeprowadzania wyborów. Chyłkiem poluzował przepisy o urzędnikach wyborczych, którzy będą zajmować się m.in. logistyką wyborczą, bo nie było chętnych do organizowania wyborów. Wykreślił swój sztandarowy pomysł o transmisji z lokali wyborczych, bo zapomniał o RODO. Wbrew zapowiedziom zmienił przepisy o wyborach do Parlamentu Europejskiego. W przyszłym roku czekają nas - poza elekcją do PE - także wybory do Sejmu i Senatu. W 2020 roku wybory prezydenckie. Kodeks wyborczy ma szansę być zatem ustawą nowelizowaną równie często, jak ta, o Sądzie Najwyższym.
Anna Godzwon - była rzeczniczka prasowa Państwowej Komisji Wyborczej. Współautorka książki „Konsekwencje rewolucji w prawie wyborczym, czyli jak stawiać krzyżyk i dlaczego w kratce”. Prowadzi vlog „Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o wyborach, ale boicie się zapytać”.