Walka o zwycięstwo między Trumpem a Clinton była bezpardonowa. Nie brakowało haków na przeciwnika, padały inwektywy. Ale takie kampanie nie są w Stanach niczym nadzwyczajnym. Następcy Jerzego Waszyngtona prowadzili kampanie tak brutalne, że nawet Donald Trump nie posunąłby się do tego, co robili w nich ojcowie założyciele USA.
54 lata temu w Białym Domu doszło do wyjątkowej wymiany zdań pomiędzy bardzo zaskakującymi rozmówcami. Po wielu namowach prezydent Dwight Eisenhower zgodził się na charakteryzację przed kolejnym wystąpieniem telewizyjnym. Ku jego zaskoczeniu do pokoju weszła nie dobrze już mu znana charakteryzatorka, lecz mężczyzna. Dziś nie byłoby w tym nic dziwnego, ale wtedy rzeczywiście było to raczej niespotykane. Eisenhower zdziwił się jeszcze bardziej, gdy w człowieku mającym się nim zająć rozpoznał jednego ze swoich byłych żołnierzy.
– No wie pan! Do czego to doszło? Kiedyś był pan spadochroniarzem i walczyliśmy razem na froncie we Francji, a teraz pudruje mnie tu pan trochę jak baba…
Odpowiedź byłego komandosa musiała jednak zaboleć o wiele bardziej: – Za to pan był kiedyś porządnym pięciogwiazdkowym generałem, a teraz jest pan politykiem.
Eisenhower pokiwał głową, tak jakby się zgadzał, że obaj bohaterowie II wojny światowej raczej marnie skończyli.
Jeśli słowo "polityk" nawet wtedy kojarzyło się tak fatalnie, to w roku 2016 z wielu powodów osiągnęło rekordowo niski poziom. Jednak zaskakujące może okazać się dla Europejczyków, że choć przemówienia Donalda łamią wiele standardów amerykańskiej demokracji, to sama kampania nie jest aż tak szokująco inna od poprzednich. Popularność Trumpa, a co za tym idzie jego realne szanse na zwycięstwo o wiele łatwiej zrozumieć, jeśli popatrzy się nie tylko na dzisiejszą Amerykę, ale także na jej przeszłość.
Tradycje brutalnych kampanii
Tylko jeden jedyny raz zdarzyło się, że kandydat zdobył wszystkie głosy elektorskie. Nie było ich wtedy 538 tak jak teraz, a tylko 69. W ten sposób 4 lutego 1789 r. pierwszym prezydentem Stanów Zjednoczonych wybrany został Jerzy Waszyngton. Jedna z gazet w Baltimore tak opisała wtedy euforię, jaka towarzyszyły tym wyborom:
Być może tego dnia stało się coś, czego nie doświadczyli wcześniej inni ludzie w żadnej części naszego globu. Ponad trzy miliony ludzi rozrzuconych po bezkresnych przestrzeniach jednego z największych państw świata, ludzi różnego pochodzeniach, różnych wyznań, przywiązanych do czasem zupełnie odmiennych tradycji – wszyscy zjednoczyli się w wierze w jednego człowieka i głosowali wyłącznie na niego. I działo się to bez udziału żadnej obcej siły, intrygi, ani misternie uknutego planu.
Tak było na początku. Jednak przez kolejne 227 lat kandydaci na prezydenta nie ustawali w intrygach i wysiłkach, by takie misterne plany uknuć. Następcy Jerzego Waszyngtona prowadzili kampanię tak brutalną, że nawet dziś wiele słów uznano by za niedopuszczalne i nawet Donald Trump nie posunąłby się tak daleko jak ojcowie założyciele USA.
Co ciekawe, wyzwiskami obrzucali się ludzie, którzy jeszcze niedawno razem walczyli o niepodległość i pisali Deklarację Niepodległości. John Adams (drugi prezydent Stanów) należał do Federalistów, Thomas Jefferson (trzeci prezydent) – do Republikanów. W jednej z ukazujących się wtedy gazet zwolennicy Adamsa tak pisali o Republikanach: są jak pełzające po ziemi robaki, które wloką się nieudolnie do swoich lepiących się od brudu nor. W 2016 r. nikt w Ameryce nie pozwoliłby sobie na takie wypowiedzi. O wiele łagodniejsze słowa, jakie Hillary Clinton wypowiedziała o zwolennikach Donalda Trumpa, prześladowały ją w kampanii przez wiele miesięcy.
XIX-wieczni hejterzy
Hejterzy nie narodzili się wraz z eksplozją internetu w początkach XXI wieku. W czasie kampanii wyborczych w USA już w XVIII wieku ukazywało się mnóstwo gazet, tygodników i broszur, w których szokująco i bezceremonialnie rozprawiano się z przeciwnikami. Skala wyzwisk i pomówień była tak ogromna, że konieczne okazało się przyjęcie prawa, które zakazywało używania języka, jaki dziś nazwalibyśmy "mową nienawiści".
Poprzeczkę politycznej poprawności ustawiono tak wysoko, że pewien obywatel pijący spokojnie piwo w barze w Filadelfii został aresztowany niedługo po tym, jak powiedział do swoich towarzyszy, że "prezydent Adams ma tłusty zadek". Na szczęście uznano jednak, że wolność słowa jest ważniejsza niż urażone uczucia polityków.
Amerykanie w dowolny sposób wyrażali się i wyrażają o tych, którzy nimi rządzą. Bezceremonialnie atakowano nie tylko kandydatów na ten najwyższy urząd, ale też prezydentów walczących o reelekcję. Tak mówił w 1832 r. o Andrew Jacksonie, siódmym prezydencie Stanów, jeden z jego przeciwników:
Język, którym posługiwał się w całej tej sprawie prezydent Jackson, był językiem despoty bez serca, zajętego wyłącznie utrzymaniem własnego stanowiska. Jego zbrodnią jest ambicja i ta zbrodnia nie ujdzie kary. Intryga jest jego powołaniem i ona sama pomiesza mu szyki i pozbawi go władzy. Rządzi za pomocą przekupstwa i jego przestępcze kombinacje przyniosą mu wstyd i hańbę. Na arenie politycznej okazał się być bezwstydnym i pozbawionym hamulców graczem.
Oczywiście Jackson, który większość życia spędził w wojsku, a według niektórych źródeł w różnych sprawach pojedynkował się nawet 100 razy, nie pozostawał dłużny. Swojego poprzednika w Białym Domu – Johna Quincy Adamsa (szósty prezydent USA) oskarżył o to, że z jednej z kobiet zrobił niewolnicę seksualną, którą potem podarował carowi Aleksandrowi I. Jak nietrudno się domyślić, rzecz była nie do udowodnienia, ale też Adams nie miał dowodu na to, że tak nie było. Od tej pory nazywał Jacksona po prostu "osłem", co temu drugiemu nawet się spodobało, a w końcu doprowadziło do tego, że osioł stał się symbolem Partii Demokratycznej. Swoją drogą ciekawe, ilu z dzisiejszych Demokratów wie, dlaczego właśnie ten zwierzak jest symbolem ich ugrupowania.
Jackson tłumaczył, że sięgnął po takie argumenty, bo wcześniej obelgami obrzucono jego żonę. Dla przyszłego prezydenta rozwiodła się ona ze swoim pierwszym mężem, przez co uznano ją za ladacznicę. Rachel Jackson zmarła już po wyborach, ale jeszcze przed zaprzysiężeniem swojego męża. Jackson o jej śmierć oskarżał tych, którzy przez tyle miesięcy wcześniej mieszali ją z błotem. Na pogrzebie żony mówił o "nędznych łajdakach", którzy do tego doprowadzili.
Sama inauguracja prezydentury Jacksona miała bardzo symboliczny przebieg. Poza prezesem Sądu Najwyższego był na niej niemal sam. Odchodzący z urzędu John Quincy Adams był tak wściekły na swojego rywala, że nie pofatygował się na tę uroczystość, co było pierwszym takim odstępstwem od przyjętego wcześniej zwyczaju. Po złożeniu przysięgi Jackson po prostu wsiadł na konia i pogalopował z Kapitolu do Białego Domu. Tam czekało na niego 20 tys. zwolenników, którzy wdarli się do rezydencji, licząc na darmowy obiad. Bałagan zrobił się tak wielki, że nowy prezydent ratował się ucieczką przez okno, czego pewnie nie musiał już robić żaden z jego następców. Urzędnicy Białego Domu byli przekonani, że zbliża się koniec świata i – jak to ujęto – "motłoch przejmuje władzę nad krajem".
Gbur, brutal, parweniusz
Jackson jest dobrym punktem odniesienia do Trumpa także z innych powodów. Gdy kandydował, jego też uważano za gbura, brutala, parweniusza i kogoś absolutnie nieprzestającego do urzędu prezydenta ("unfit to be president"). To o tyle zaskakujące, że był bohaterem kilku kolejnych wojen. Pierwsze rany odniósł jako mały chłopak jeszcze w czasie wojny o niepodległość. Do końca życia miał na głowie bliznę po tym, jak brytyjski oficer zdzielił go po niej szablą za to, że będąc w niewoli nie chciał mu wyczyścić butów.
Potem walczył jeszcze z Francuzami, Indianami i znowu z Brytyjczykami, odnosząc niemal same sukcesy już jako generał. Był gubernatorem wojskowym Florydy, członkiem Izby Reprezentantów i w końcu senatorem. Całkiem przyzwoita biografia, jak na kandydata do walki o Biały Dom. W porównaniu z nim Donald Trump w sprawach dotyczących państwa doświadczenia nie ma praktycznie żadnego, nigdy w życiu nie sprawował żadnego wybieralnego urzędu ani nie był – jak właśnie Jackson, Grant, czy Eisenhower – wybitnym dowódcą wojskowym, który dowiódł swojego talentu w zarządzaniu ludźmi w inny sposób.
Kulą w prezydenta
Prezydentura Jacksona jest też dowodem na to, jak dramatycznie brutalna jest amerykańska polityka. Gdyby zadać na ulicach amerykańskich miast pytanie o to, ilu prezydentów USA zginęło w zamachach, większość zapewne wymieniłaby tylko Kennedy'ego i Lincolna. Od kul zamachowców zginęli też jednak McKinley i Garfield, a pierwszym, do którego strzelano, był właśnie Andrew Jackson. Zamachowiec był albo bardzo nieudolny, albo miał strasznego pecha, bo strzelał z bliska z dwóch rewolwerów i z żadnego nie trafił.
Nie tak dawno przecież, bo w 1981 r., przed wejściem do hotelu Hilton w Waszyngtonie strzelano również do Ronalda Reagana. Kula o parę centymetrów minęła jego serce. Jednak akurat ta sytuacja jest też przykładem tego, jak błyskotliwym politykiem był ówczesny prezydent. Gdy przewieziono go do na salę operacyjną, tuż przed podaniem narkozy spojrzał wymownie na lekarzy i pielęgniarki i z promiennym uśmiechem właściwie bardziej zapytał niż stwierdził: – Mam nadzieję, że wszyscy jesteście Republikanami…
Oczywiście chirurg stanął na wysokości patriotycznego zadania i odpowiedział: – Panie Prezydencie, w tej chwili wszyscy Amerykanie są Republikanami.
Kiedy więc na jednym z wieców Donald Trump zasugerował, że jeśli Hillary Clinton chciałaby ograniczyć prawo do posiadania broni, to może jej posiadacze mogliby z niej zrobić użytek, akurat w USA zabrzmiało to niebezpiecznie dosłownie. Strzał oddany do prezydenta Stanów Zjednoczonych niestety nie byłby niczym wyjątkowym w historii tego kraju. Oczywiście nawet zawoalowana sugestia o tym wypowiedziana w kampanii wyborczej przez samego kandydata była wydarzeniem bez precedensu. To jednak przykład na to, że Trump raczej przesuwa dalej istniejące w amerykańskiej polityce granice, niż że wyznacza zupełnie nowe.
Bo amerykańskie kampanie wyborcze często bywały ostre. Pod koniec XIX wieku brytyjski polityk, lord James Bryce postanowił udać się w podróż do USA, by zobaczyć, jak byli poddani brytyjskiej korony radzą sobie ze swoją demokracją. Był rok 1884, o Biały Dom walczyli wtedy Groover Cleveland i James Blaine. Dostojny członek Izby Lordów dostał niemal zawału, gdy w czasie godzinnej debaty kandydatów 20 minut poświęcono na analizę narządów rozrodczych jednego kandydata i narządów wydalających drugiego. Bryce nie bardzo nawet rozumiał słowa, jakie padały, mimo że wszyscy obecni posługiwali się językiem angielskim. Rozważania o potencjalnych byłych kochankach Billa Clintona, a nawet ich zaproszenie na widownię w czasie debaty w 2016 r. nie jest więc aż takim odstępstwem od amerykańskich standardów.
Pierwszy osadnik Trump
Trump jest nieokrzesany, niepoprawny politycznie, brutalny. Jednak to właśnie on może wydawać się bliski milionom Amerykanów. To jego dziadek był jednym z tych, którzy ujarzmiali dziką i niezamieszkałą amerykańską ziemię. Jako szesnastolatek przybył z Bawarii do Nowego Jorku i po paru spędzonych tam latach pojechał daleko na wschód, aż w czasach Gorączki Złota dotarł na Alaskę. Do dzisiaj naprawdę sztuką jest samo przetrwanie w tamtejszych warunkach, a co dopiero dorobienie się majątku. Frederik Trump dokonał jednego i drugiego – i to 100 lat temu. A były to czasy, gdy każdy z mieszkających tam osadników musiał być stolarzem, murarzem, kucharzem, myśliwym i lekarzem. Nikt niczego za tych ludzi nie zrobił. Nie było państwa, którego wybudowało infrastrukturę. Wszystko robiono własnoręcznie.
Kiedy w Europie mówimy o Ameryce, często nazywamy ją krajem imigrantów. To oczywiście prawda, wielkie rody mieszkające tam od wielu pokoleń to raczej wyjątki. Przodkowie samego Trumpa są tego najlepszym tego przykładem, dlatego jego ataki na imigrantów są też zaprzeczeniem jego własnej rodzinnej historii.
Sam Trump urodził się w Queens w Nowym Jorku, a pieniądze na pierwszy biznes dostał od ojca, który jeszcze wiele razy ratował go potem przed bankructwem. Ale dla jego wyborców to self-made man, człowiek, który sam zbudował swoje imperium. Większość Amerykanów, zupełnie inaczej niż Europejczycy, nie oczekuje niczego od państwa. Są przekonani, że sami najlepiej poradzą sobie ze swoim życiem, domem, miastem i całym stanem, a rząd najlepiej by zrobił, gdyby zostawił im w kieszeniach pieniądze z podatków. Gdy Trump narzekał na fatalną jakość amerykańskich autostrad czy mostów miał wiele racji, tylko Europejczycy zrozumieli go może inaczej niż jego wyborcy.
Hillary Clinton z dużym refleksem zauważyła, że cała amerykańska infrastruktura wyglądałby lepiej, gdyby miliarderzy tacy jak Trump płacili podatki, ale wielu Republikanów myśli o tym inaczej. Lotnisko i autostrada to dla nich po prostu biznes – musi na siebie zarabiać, jeśli zarabia, to właściciel o to dba, a państwo nigdy nie jest dobrym właścicielem.
Kiedy Trump mówi, że ktoś tym wielkim biznesem, jakim jest cała Ameryka, po prostu źle zarządza, to jego wyznawcy są przekonani, że facet po prostu mówi, jak jest. Kłopot w tym, że niewidzialna ręka rynku nie wybuduje drogi w małym miasteczku, nie naprawi dachu małej szkoły ani nie sfinansuje operacji nowotworu, której koszt może sięgać setek tysięcy dolarów.
Oczywiście absurdem jest sprowadzenie światowego przywództwa Ameryki do swego rodzaju biznesu. Nikt przed Trumpem nie sugerował, że sojusznicy Ameryki za swoje bezpieczeństwo mają płacić. John F. Kennedy zapewniał, że nie ma takiej ceny, której Ameryka nie zapłaciłaby za zwycięstwo wolności i demokracji na świecie. Trump nie tylko nie chce zapłacić żadnej ceny, ale też jest bliski wystawienia faktury "za wolność i demokrację" i gotów byłby kłócić się o wysokość VAT.
Wybory 2016 mogą być tak samo zacięte jak te z 2000 roku, gdy wyniki kandydatów były tak zbliżone, że nikt nie mógł ogłosić zwycięzcy tylko na podstawie sondaży i trzeba było czekać na przeliczenie głosów, a potem decyzję Sądu Najwyższego. Trump ma teraz takie same szanse na wygraną jak Hillary Clinton, a jego zwycięstwo nie byłoby wcale wielkim odstępstwem od amerykańskich standardów. Tyle że o wiele bliższe byłoby standardom z XIX i XVIII wieku niż tym z XX.