Co łączy Keitha Haringa, Jean-Michela Basquiata, Kenny’ego Scharfa, poza tym, że należą do czołówki amerykańskich malarzy drugiej połowy XX wieku? Wszyscy byli stałymi bywalcami Clubu 57. Klubu, który powstał w piwnicy polskiego kościoła w Nowym Jorku, a który założył Stanley Zbigniew Strychacki. – To ja stworzyłem East Village – wspomina ze śmiechem Strychacki w rozmowie z Magazynem TVN24.
East Village na południowym Manhattanie. Dzisiaj to luksusowa część Nowego Jorku, tętniąca życiem artystycznym i kulturalnym. Trudno uwierzyć, że jeszcze pół wieku temu była rejonem, który należało omijać. We wspomnieniach z tych czasów bardzo często pojawiają się porównania z Londynem po niemieckich bombardowaniach. Mieszkali tu imigranci, głównie z Europy Środkowej i Wschodniej, i różnego rodzaju mniejszości. Roiło się od pustych mieszkań, od czasu do czasu jakiś budynek płonął wskutek podpalenia.
W drugiej połowie lat 70., gdy położone w środkowym Manhattanie słynne Studio 54 chyliło się powoli ku upadkowi, kilka kilometrów na południe zaczęło rodzić się powoli kontrkulturowe życie. W 1973 roku powstał klub CBGB, skupiający przede wszystkim zespoły i twórców punkrockowych. Jednak przełomowy moment w życiu East Village nastąpił pięć lat później. Powstał mały Club 57, w którym już 25 osób tworzyło tłum, ale gdzie na imprezy przychodziło nawet 200 osób.
Co ważniejsze, można pokusić się o twierdzenie, że gdyby nie polski imigrant, który do Nowego Jorku przyjechał w 1972 roku, gdyby nie polski kościół i Dom Polskiego Żołnierza, życie artystyczne miasta mogłoby się potoczyć zupełnie inaczej. Stanley Zbigniew Strychacki - bo o nim mowa - stworzył w podziemiach polskiego kościoła narodowego kolebkę takich talentów jak Keith Haring, Kenny Scharf czy Jean-Michel Basquiat, trzech gwiazd amerykańskiej sztuki współczesnej. Strychacki w ciągu pięciu lat, gdy funkcjonował Club 57, rozkręcił życie artystyczne Nowego Jorku.
- East Village nie istniała. Nikt nawet nie mówił tak na East Village. To ja stworzyłem East Village – wspomina żartobliwie 82-letni dziś Strychacki w rozmowie z Magazynem TVN24.
Gdy rock zastąpił polkę
- Pewnego roku zrobiłem w New Jersey i w Nowym Jorku kilka przedstawień i zabaw tanecznych, z których dochód przekazany został na dzieci z Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi w Laskach. Na jedno z takich przedstawień - jasełek - przyszedł ksiądz z polskiego kościoła narodowego na Manhattanie (Holy Cross Polish National Catholic Church - red.). Ten kościół był na 57 St. Marks Place, dlatego później ten klub nazywał się Club 57. Wziął ode mnie kontakt i powiedział, że może mógłbym mu w czymś pomóc - relacjonuje Strychacki.
- Ksiądz urządzał co sobotę zabawy dla Polaków. Trzeba pamiętać, że wtedy na Manhattanie było dużo naszych rodaków, teraz już ich nie ma. Na te zabawy przychodzili przede wszystkim ci, którzy niedawno przyjechali do Nowego Jorku. Cały tydzień pracowali i w soboty chodzili się zabawić i popić. Osoby organizujące te zabawy miały wyjechać, ksiądz zadzwonił do mnie i spytał, czy mógłbym mu pomóc. Zgodziłem się. Po spotkaniu z nim zacząłem robić te imprezy. Jednak nie przychodziło już tylu Polaków, a trzeba było zapłacić za orkiestrę, dać coś na kościół. Zdecydowałem się otworzyć ten klub w piątki dla młodzieży amerykańskiej pod nazwą East Village Student Club. Zaczęło gromadzić się tu coraz więcej młodzieży. Przyszli też muzycy z jakiegoś zespołu – nie pamiętam już, który to był - i powiedzieli, że mogą grać u mnie za darmo (śmiech). Wtedy było sporo zespołów, które nie miały gdzie występować - wyjaśnia.
Tak w kościelnej piwnicy powołano klub, a jedną z jego fundatorek była matka Stanleya, Henryka Lembryck-Strychacka. Ona też pożyczyła synowi pieniądze na rozkręcenie biznesu.
- Jeśli dobrze pamiętam, za pierwszym razem - to chyba był początek lutego albo marca 1978 roku - przyszły do mnie trzy zespoły, które zagrały jako pierwsze. Grali muzykę punkrockową – opowiada Strychacki. Wspomina, że w ciągu dnia chodził jak każdy trzydziestoparolatek do etatowej pracy, a wieczorami zajmował się klubem. Z zespołami uzgodnił, że to one zajmą się pobieraniem opłat za wstęp, promocją koncertów, a na koniec po sobie posprzątają.
- Dałem ogłoszenie do gazety, ale oni - taka była moda - zrobili takie ulotki A4, które porozwieszali po słupach i tam, gdzie się dało. Było bardzo wesoło i bardzo mi się spodobało. Za tymi zespołami przyszło jeszcze więcej grup i każda chciała grać za darmo. Skoro było ich tak dużo, otworzyliśmy też klub w czwartek – relacjonuje Strychacki. Był początek lutego 1978 roku, gdy tradycyjne imprezy z udziałem pianisty i DJ-a - zdominowane przez polkę - zastąpiły koncerty rockowe i punkrockowe takich zespołów jak Fleshtones, Zantees i Misfits.
Z otwartości i gościnności Strychackiego chciało skorzystać coraz więcej twórców. Nie tylko muzycy, ale też malarze, artyści konceptualni i aktorzy.
- Byli tacy, co chcieli teatr robić, pozwoliłem im. Inni mieli pomysł na wieczory filmowe, też im pozwoliłem, we wtorki. Cały tydzień wypełnił się wydarzeniami. Potem pojawili się malarze, którzy chcieli pokazywać swoje prace. Stwierdziłem: dobrze, powieście. Zrobili wystawy, dali ogłoszenia, przychodzili ludzie. Tak się kręciło. Przez cały tydzień był intensywny program dla młodzieży nie tylko z East Village, ale też z West Village i innych dzielnic - dodaje.
Irving Plaza
Życie kulturalne kwitło, ale sąsiedzi nie byli tym zachwyceni. Koncerty były głośne, mieszkańcy z okolic zaczęli narzekać, dzwonili na policję, że nie mogą spać.
- Poszedłem do Polskiego Domu Żołnierza przy Irving Place na Union Square. To było może 15 minut na piechotę. Podpisałem z nimi umowę, że będę u nich organizować koncerty raz w tygodniu, na większą skalę. Mogło tam wejść nawet pięćset osób – opowiada Strychacki. Pierwsze zespoły, które pojawiły się tu w tym czasie to późniejsze gwiazdy: Talking Heads i Ramones.
Wtedy pojawiły się problemy. - Zrobiłem głupio, bo przyjąłem na menedżera Polaka, który mnie wkrótce wykołował (śmiech). Współpracowałem z setkami Amerykanów, którzy nigdy mnie nie oszukali, a pierwszy Polak okazał się być naciągaczem. Nauczył się, jak robić koncerty i dogadał się z Domem Żołnierza Polskiego, który zerwał ze mną umowę. Na szczęście miał polską osobowość i niewiele zespołów chciało z nim współpracować. Ostatecznie Dom Żołnierza Polskiego wrócił do współpracy ze mną. Jednak w tym czasie agenci zespołów, z którymi współpracowałem, dogadali się z innymi salami i straciłem najlepsze źródło dochodu. Po dwóch latach zwinąłem się z Irving Plaza - wspomina. - Rozsławiłem tę salę wśród muzyków i producentów. Do tej pory ktoś tam organizuje koncerty na dużą skalę - dodaje.
Irving Plaza funkcjonuje do dzisiaj. W 2013 roku sala została uznana przez Complex City Guide (część magazynu "Complex") za jedną z najlepszych sal koncertowych w USA. W zeszłym roku została zamknięta na czas remontu, ma być ponownie otwarta w tym roku.
Trio wspaniałych
W listopadzie 1978 roku w Irving Plaza Strychacki poznał Ann Magnuson, Susan Hannaford i Toma Scully’ego, którzy tworzyli zespół New Wave Vaudeville. Prezentowali punkowy show wodewilowy. Początkowo Strychacki chciał, żeby to Scully został menedżerem Clubu 57, ale ten odmówił i propozycja trafiła do Ann Magnuson.
- Ann nie miała ani pracy, ani mieszkania, ani pieniędzy, więc się zgodziła (śmiech). Pokazałem jej, co i jak. Wytłumaczyłem, że nie mam ludzi, więc sama musiała sprzątać, sprzedawać alkohol, tworzyć kalendarz wydarzeń na cały miesiąc - opowiada Strychacki.
Tak w kilka tygodni mały przykościelny klub stał się - jak opisywała sama Magnuson w rozmowie z "Artforum" – domem dla "hipsterów, dziewczyn w rockowych kamizelkach, spodniach ze spandeksu (elastycznej tkaniny do produkcji m.in. kostiumów kąpielowych - red.), dla podmiejskich uciekinierów, którzy znaleźli nową rodzinę, którzy lubili to samo, co my: Devo, Duchampa i Williama S. Burroughsa, i nienawidzili tego, co my - disco, Diane von Fuerstenberg i The Waltons".
- Ann stworzyła krąg przyjaciół. Zaczęli przychodzić tu muzycy, malarze, rysownicy, aktorzy. W każdy wieczór się coś działo - dodaje założyciel Clubu 57.
Jedną z ważniejszych inicjatyw, z których znany był lokal, był wtorkowy klub strasznych filmów - Monster Movies Club, za który odpowiedzialni byli Scully i Hannaford. Z relacji bywalców wynika, że wynajdywali najbardziej tandetne horrory i pokazywali je za dwa dolary od łebka. Każdy musiał przebrać się za postać, straszydło z danego filmu. Bawili się tak, jakby byli częścią tego filmu - wspomina z uśmiechem Strychacki.
Susan Hannaford dostała od szefa jeszcze jedno zadanie. - Zaproponowałem jej, żeby pomagała jako dyrektor artystyczna przy organizacji koncertów w Irving Plaza, które były dużym przedsięwzięciem. Była też w zarządzie Clubu 57 i jako moja asystentka miała wpływ na program - wyjaśnia Strychacki.
"Bardzo grzeczny chłopiec"
Jeszcze w 1978 roku w Clubie 57 pojawił się Keith Haring, jeden z najciekawszych artystów amerykańskich drugiej połowy XX wieku. Szybko został głównym kuratorem działań artystycznych. Ze wspomnień bywalców Clubu 57 wynika, że to właśnie tu Haring nabrał wiatru w skrzydła, by później – obok Jean-Michela Basquiata i Kenny’ego Scharfa – stać się jednym z trzech najpopularniejszych malarzy lat 80. w USA. Zresztą Scharf poznał Haringa właśnie przy St. Marks Place 57. Nieco rzadszym bywalcem był Basquiat, który więcej czasu spędzał z Andym Warholem. Ale swoje prace w Clubie 57 też pokazywał.
- To był bardzo grzeczny chłopiec. Oni wszyscy tu niedaleko mieszkali i byli w klubie codziennie. Przychodzili jak do siebie do domu (śmiech). Dostawali piwo za darmo. Lubiłem ich – tak Strychacki wspomina Haringa.
Klub szybko opanował interdyscyplinarny duch sztuki. Muzycy rzeźbili i tworzyli instalacje, malarze tworzyli muzykę, aktorzy, zamiast trzymać się sztywnych ram scenariusza, improwizowali. Sam Haring nazywał organizowane przez siebie wieczory "aktami żywej sztuki" ("Acts of Live Art").
"Żadnych orgii nie było"
Trzecim z gwiazdorskiego tria malarzy – stałych bywalców Clubu 57 – był Kenny Scharf. W biografii Keitha Haringa podzielił się swoimi wspomnieniami dotyczącymi tego miejsca. "W Clubie 57 były narkotyki i swoboda seksualna – to była jedna wielka orgiastyczna rodzina. Czasami mogłem rozejrzeć się i powiedzieć: 'o mój Boże, uprawiałem seks z każdym z tego pomieszczenia!' Taki był duch tamtych czasów, to było przed AIDS" – wyznał Scharf.
Co na to Strychacki? - Takie głupie gadanie. Żadnych orgii nie było. Może żartował, może brał jakieś dziewczyny do domu – przypuszcza.
Wszystkie rodzaje punka i nowej fali
To dzięki Scharfowi i Ann Magnuson w Muzeum Sztuki Współczesnej w Nowym Jorku powstała w 2017 roku wystawa "Club 57: Film, Performance, and Art in the East Village, 1978–1983". Klub nie wydał żadnego oficjalnego manifestu. Jednak - co zostało podkreślone w katalogu wystawy w MoMA - jednym z jego najważniejszych elementów było "promowanie nonkomformizmu genderowego". Wiele działań, wystaw i performansów poświęconych było eksploracji własnej tożsamości seksualnej.
- Wśród nas były wszystkie rodzaje punka i nowej fali. Nikt nie był zainteresowany przyjmowaniem etykiety "hetero" bądź "gej" - wspominała Magnuson. - Wówczas East Village tworzyli ludzie, którzy chcieli być twórczy na własnych warunkach. Mieć możliwość eksperymentowania z najróżniejszymi formami i środkami.
To tutaj pierwsze eksperymenty musicalowe tworzyli Scott Wittman i Marc Shaiman, którzy później stworzyli doceniony nagrodą Tony (teatralnym odpowiednikiem Oscara) musical "Lakier do włosów".
W październiku 1980 roku odpowiedzialność za kalendarz przejął Andy Rees, a program klubu skupił się bardziej na formach teatralnych. Za "rządów" Reesa klub powoli tracił swoją dawną werwę. Strychackiemu zdarzało się przyłapywać swoich pracowników na braniu narkotyków i zmuszony był się z nimi rozstawać.
W 1983 roku Strychacki postanowił zamknąć klub. Część klienteli rozpierzchła się po innych miejscach. Właściciel Mudd Club – jego największej konkurencji - namówił Haringa, Magnuson i Scharfa do pracy u siebie. Przygoda w życiu Strychackiego, która na zawsze zmieniła atmosferę w East Village, zakończyła się. Pomimo upływu tylu lat wciąż słychać odrobinę żalu w jego głosie. Poczuł się wtedy zdradzony i wypalony.
Życie po Clubie 57
Co się stało z pozostałościami po klubie? – Miałem dwa obrazy, ale gdzieś przepadły. Gdybym miał je dziś, byłbym dzisiaj milionerem (śmiech). Obrazy Basquiata sprzedają się jak obrazy Picasso. Wszystko leżało w takim pokoju na zapleczu klubu i później przepadło. Oni nie byli jeszcze wtedy tacy sławni, więc nie zwracałem na to uwagi – przyznaje.
Strychacki przekazał całe archiwum, wszystkie dokumenty, ulotki i to, co miał w domu, a co dotyczyło Clubu 57, nowojorskiemu Museum of Modern Art.
Jak potoczyło się jego życie po zamknięciu klubu? - Dostałem ataku serca i trafiłem na stół operacyjny. Nie pracowałem przez dwa lata, przejadłem wszystkie oszczędności. Gdy doszedłem do siebie, wujek pomógł znaleźć mi pracę, w której byłem do zeszłego roku - opowiada. - Gdy Solidarność doszła do władzy, poleciałem z matką do Polski. W Gdańsku założyłem Fundację Choinki Gdańskiej, na którą przeznaczam pieniądze od 31 lat - dodaje. Stanley Zbigniew Strychacki pozostał wierny East Village, gdzie nadal mieszka.
W budynku, w którym znajdował się klub, działa dziś Instytut Zdrowia Psychicznego. "To musi być właściwe miejsce, z odpowiednią nazwą (Institute for Mental Health – red.). Brzmi jak tytuł jednej z wielkich imprez, jakie kiedyś tu urządzaliśmy" – rzucił w rozmowie z "Guardianem" Kenny Scharf, stojąc pod szyldem placówki.