Zbliżają się święta inne niż kiedykolwiek. Nie będzie kościołów pełnych wiernych, drogi krzyżowej, tradycyjnych procesji. Będą puste świątynie, telewizyjne msze i internetowe transmisje z błogosławienia pokarmów. Ale mimo to z ust niektórych duchownych nadal można usłyszeć, że Chrystus nie roznosi zarazków, a zamykanie kościołów to błąd kardynalny.
"Nie mogę, moje dzieci, pozwolić na to, byśmy się w kościele pozarażali. Jeśli ktokolwiek z was zachorowałby z powodu mojej ignorancji i zaniedbania, to ja biorę za to odpowiedzialność. Nie mogę i nie chce ryzykować, bo za bardzo was kocham” - to fragment kazania.
To też fragment kazania: "Nie lękajcie się sięgać z wiarą po wodę święconą. Nie lękaj się, Siostro i Bracie, jeśli tylko możesz, przyjmować Świętej Komunii na kolanach i do ust. Chrystus nie roznosi zarazków ani wirusów".
Te słowa padły tego samego dnia - w pierwszą niedzielę po wprowadzeniu przez rząd stanu zagrożenia epidemicznego i po zaleceniach Episkopatu, by wody święconej w kościołach nie było i żeby komunię przyjmować na rękę, a nie do ust. Wszystko po to, by ochronić wiernych przed koronawirusem, który według Episkopatu jest niebezpieczny dla życia (także dla życia wierzących).
Groźny list
Pierwszy cytat, przestrzegający przed epidemią, to fragment kazania, które przy pomocy internetowej transmisji (i jednocześnie do pustego kościoła) wygłosił proboszcz warszawskiej parafii pw. św. Antoniego z Padwy ojciec Lech Dorobczyński.
Drugi cytat, którego treść nie dopuszcza ryzyka zarażenia się w kościele, to fragment listu pasterskiego metropolity szczecińsko-kamieńskiego arcybiskupa Andrzeja Dzięgi. W czasie gdy minister zdrowia, Główny Inspektor Sanitarny i lekarze apelowali o zachowanie jak największej ostrożności, by ustrzec się najgorszego, cały czas brakowało jednoznacznych wytycznych Kościoła katolickiego: przychodzić do świątyń, czy nie, a jeśli tak, to według jakich zasad? Dyskusji i pytań wśród wiernych było co niemiara, głos pasterzy, przewodników był różny i często niestety niejednoznaczny. A czas pandemii to czas na zdecydowane decyzje i jednoznaczne zalecenia i zachowania.
Teraz już wiemy, że za sprawą watykańskich wytycznych Wielki Post, Wielki Tydzień i Wielkanoc – czas szczególny dla chrześcijan – będzie inny niż dotychczas. Bez udziału wiernych, bez obmycia nóg w Wielki Czwartek, bez nabożeństw drogi krzyżowej odprawianych w Wielki Piątek na ulicach miast, bez tradycyjnych procesji w Niedzielę Palmową czy święcenia potraw w Wielką Sobotę. Jak Kościół w Polsce przechodzi z wiernymi ten trudny czas? I co czas pandemii mówi o polskim Kościele? Mówi wiele.
Po pewnym czasie od opublikowania informacji o pierwszym zakażonym koronawirusem w Polsce, pojawiła się zachęta Episkopatu do udzielania dyspensy od obowiązku udziału w niedzielnej mszy świętej. W internecie nastąpił prawdziwy wysyp transmisji mszy i rekolekcji wielkopostnych. Z drugiej strony słychać było głosy części duchownych, że ręka kapłana zarazić nie może, że koronawirus to takie samo zagrożenie jak ideologia gender, a zamykanie kościołów to zdrada Chrystusa.
Więcej mszy – mniejsze ryzyko?
Z faktograficznego punktu widzenia zauważyć trzeba głos wspomnianego wcześniej biskupa szczecińsko-kamieńskiego. Jego list pasterski został odczytany w kościołach diecezji w niedzielę 15 marca. To było już dwa dni po wprowadzeniu przez rząd stanu zagrożenia epidemicznego i trzy dni po zaleceniach Rady Stałej Konferencji Episkopatu Polski w sprawie ograniczenia liczby wiernych przebywających jednocześnie w kościołach do 50 osób. Wszyscy zaczynali zdawać sobie sprawę z powagi zagrożenia, ale nie biskup diecezjalny.
Wydanie zasady "50 osób w kościele" (w ostatni wtorek zmniejszono tę liczbę do pięciu, plus osoby przy ołtarzu) poprzedził komunikat przewodniczącego KEP. Abp Stanisław Gądecki zaapelował w nim, by zwiększyć liczbę niedzielnych mszy. Metropolita argumentował, że większa ich liczba w niedzielnym grafiku parafii spowoduje, że na każdej z nich pojawi się mniej wiernych, a to zmniejszy ryzyko zarażenia groźnym wirusem. W czasie, gdy drzwi włoskich kościołów (także za radą samego papieża) zamykano z obawy przed wirusem, zwiększenie liczby mszy w Polsce jednak dziwiło. Bo czy rozbudowanie rozkładu niedzielnych nabożeństw jednocześnie zmniejszy ryzyko przeniesienia wirusa między wiernymi? Eksperci mieli w tej kwestii poważne wątpliwości. Wytyczne przewodniczącego Episkopatu szybko jednak przestały obowiązywać. Już trzy dni później, 13 marca, rząd wprowadził stan zagrożenia epidemicznego. Wśród różnych obostrzeń znalazło się i to o zakazie zgromadzeń powyżej 50 osób. Kościół – dekretem – dostosował się do tego.
Zasady więc, jak na warunki kościelne, zmieniały się bardzo szybko. Po pomyśle na zwiększenie liczby mszy, sporo dyskusji (także w samym środowisku kapłanów i duszpasterzy) wzbudziła zasada "50 osób w świątyni". Była ona bowiem trudna do realizacji, szczególnie w niedzielę. W dużych miastach można jeszcze zorganizować dodatkową mszę dla osób, które znalazły się "pod kreską". Niektóre kościoły mają dodatkowe kaplice, jest więcej księży, można zadziałać ad hoc. Trudno jednak o takim rozwiązaniu pomyśleć w małych miejscowościach, gdzie ksiądz jest często jeden. Był jeszcze drugi problem - niektórzy księża nie chcieli wejść w rolę "zamykających drzwi". Nie chcieli stać przy kościelnej furcie i przy 50. osobie próbującej wejść do kościoła powiedzieć jej: "Przepraszam, nie ma już miejsca".
Jakby pytań i różnych interpretacji było mało, w tle cały cały czas trwała gorąca dyskusja o formach przyjmowania sakramentów. Gdy od ekspertów słyszeliśmy, że komunia święta podawana do ust czy wkładanie ręki do kropielnicy stwarza poważne ryzyko przenoszenia wirusa, arcybiskup Dzięga zachęcił wiernych właśnie do takiego zachowania, groźnego szczególnie dla seniorów. Trudno zrozumieć, dlaczego postanowił iść w poprzek wytycznym, które trzy dni wcześniej przyjęła Rada Stała KEP. Co więcej, przewodniczy KEP abp Stanisław Gądecki apelował: "Zostańmy w domu. Biskupi udzielą dyspensy", a prymas abp Wojciech Polak w "Faktach po Faktach" w TVN24 mówił: "Moja 82-letnia matka zostaje w domu". Prymas mówił wyraźnie: "Wodę święconą powinniśmy usunąć z kropielnic. Wchodząc, oddajemy cześć Najświętszemu Sakramentowi poprzez uklękniecie czy skłon". Nawet po tej wypowiedzi na forach internetowych można było przeczytać komentarze, że "w czasie drogi krzyżowej będę całować krzyż, bo Jezus nie może zarażać".
Tu na serio chodzi o życie
W tym czasie na biskupów była wywierana już presja, by w polskich świątyniach wprowadzić dalej idące środki ostrożności, na przykład takie znane już z Włoch. Jednym z orędowników ograniczeń był katolicki publicysta Piotr Żyłka. Do znanej akcji "Zostań w domu" dołożył swoje: "Bóg jest bliżej, niż ci się wydaje". Do biskupów wysyłał maile z apelem o zawieszenie mszy z udziałem wiernych. 14 marca (czyli dzień po wprowadzeniu stanu zagrożenia epidemicznego, a dzień przed kluczową pierwszą niedzielą w ramach tego stanu) napisał na Facebooku: "Piszę do biskupów, których znam, błagając, żeby zareagowali zdecydowanie, bo tu na serio chodzi o życie ludzi. Modlę się o odwagę dla nich". W rozmowie z Magazynem TVN24 dodał: "Moja rodzina to rodzina lekarzy, wiem, jakie ryzyko niesie taka epidemia i zakażenie się tym wirusem". - Odwagą – z tej perspektywy patrząc – wykazał się biskup gliwicki. Biskup Jan Kopiec zdecydował, że kościoły w jego diecezji będą otwarte, ale nabożeństwa odbywać się będą bez udziału wiernych. "Nie zaapelował o nieprzychodzenie i korzystanie z dyspensy, ale odwołał msze. To jest bardzo ważna różnica. Idziemy w dobrą stronę. Jest nadzieja" – napisał wtedy Piotr Żyłka.
Podobnie uczynili dominikanie – jako pierwszy zakon w Polsce zdecydowali, że nie będzie liczenia. – Tutaj przychodzi bardzo dużo osób. Nie jesteśmy w stanie zadbać o to, by w świątyni było mniej niż 50 osób. Trudno będzie nam postawić straże przy wejściu – opowiadał w rozmowie z "Faktami" TVN przeor krakowskiego klasztoru dominikanów ojciec Piotr Ciuba. Tej decyzji nie rozumiał Tomasz Terlikowski. Pozbawienie wiernych możliwości uczestnictwa w mszy świętej uważa za wybór łatwiejszego rozwiązania, sprzeczny z misją duszpasterską. Sam, na dzień przed wprowadzeniem obostrzeń przez rząd, na Twitterze zadeklarował: "Otóż ja w niedzielę pójdę na Mszę". Gdy rozmawialiśmy przed kolejną niedzielą z ograniczeniami liczby wiernych (do 50, a teraz do pięciu), nieco złagodził swoje stanowisko i podkreślił, że rozumie decyzję Episkopatu.
– Episkopatowi, w wydaniu decyzji o ograniczeniu liczby wiernych w kościele, na pewno pomogły decyzje polskiego rządu – ocenia mój kolejny rozmówca ks. prof. Andrzej Kobyliński. Tezę księdza profesora potwierdza to, że po ogłoszonych we wtorek nowych, bardziej rygorystycznych obostrzeniach, również przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski wprowadził kościelne wytyczne na czas pandemii. Dekrety poszczególnych biskupów (bardzo szczegółowe, bo dotyczące też Wielkiego Tygodnia i Wielkanocy) zostały wydane kilka godzin po decyzji rządu, co może znaczyć, że Episkopat z wyprzedzeniem dostał od rządu informację o planowanych kolejnych ograniczeniach.
Część katolickich publicystów chwali biskupów, że starali się znaleźć rozwiązanie, które łączy potrzebę bezpieczeństwa z potrzebą zachowania kwintesencji życia chrześcijańskiego, czyli Eucharystii i udziału w niej wiernych. Inni jednak podkreślają, że widząc to, co się dzieje we Włoszech (gdzie niektóre kościoły przeznaczane są na kostnice), lepiej byłoby zawczasu ograniczyć dostęp wiernych do świątyń.
To, że ta druga droga jest lepsza (i po prostu bezpieczna) pokazały kolejne dni. Ksiądz jest niejako na "pierwszej linii frontu", spotyka się z wiernymi, którzy potencjalnie stanowią dla niego zagrożenie. Tak jest i w drugą stronę – zarażony może "podzielić się" nie znakiem pokoju, ale wirusem i to z naprawdę ogromną liczbą ludzi. W diecezji zamojsko-lubaczowskiej kolejny kapłan został zarażony koronawirusem. Jeden zmarł, drugi - 42-letni wikariusz - jest w poważnym stanie. Kuria i sanepid szukają osób, które uczestniczyły w nabożeństwach z ich udziałem.
Mimo dramatycznej sytuacji i słów ministra zdrowia, że szczyt pandemii dopiero przed nami, dosłownie cztery dni temu na antenie Radia Maryja można było usłyszeć dwugodzinną dysputę w ramach "Rozmów niedokończonych". Gościem był ks. prof. Tadeusz Guz, znany m.in. z teorii o tym, że zamach na World Trade Center był "genialną symulacją medialną". Tym razem o pandemii mówił tak: "Byłoby kardynalnym błędem, gdyby państwo polskie pozamykało kościoły. Taki kataklizm, jak II wojna światowa nie był w stanie tego uczynić, nawet reżim stalinizmu. Były różne kataklizmy, zabory, czegóż to w Polsce nie było". Jak podkreślał, "na kolanach" błaga państwo polskie, by tworzyło takie rozporządzenia, które kościołów zamykać nie będą.
Do rozmowy telefonicznie dołączył sam dyrektor rozgłośni. Ojciec Tadeusz Rydzyk dziwił się, że według nowych rozporządzeń 25 osób może poruszać się jednym autobusem, ale w kościele dopuszczalna liczba to pięć. "Przecież bazylika licheńska jest większa niż autobus" - dziwił się ojciec Rydzyk. Jak widać, dla części polskich duchownych ani rozporządzenia prawicowego i sympatyzującego z Kościołem rządu, ani apele Episkopatu i Watykanu nie są przekonujące. Przyszedł czas (miejmy nadzieję przejściowy) na inne formy duchowości: równie głębokie, ale nie w murach kościołów.
Wyłączenie wiernych z uczestnictwa we mszach nie oznacza wyłączenia ich z życia duchowego parafii. I tu dotykamy jeszcze poważniejszego problemu, z jakim mierzy się obecnie Kościół katolicki w Polsce. To nie jest problem logistycznego, organizacyjnego podejścia do nowej, pandemicznej rzeczywistości. - To problem formacyjny – mówi mi Piotr Żyłka i dodaje, że owo skrępowanie wynika z klerykalnego charakteru wspólnoty, jaką jest Kościół katolicki w Polsce. Wielu katolików usłyszawszy, że przez jakiś czas "zabraknie" kościołów i kapłanów, uznało, że zostali sami, a ich wiara nie ma przestrzeni do praktykowania. To stąd brał się sprzeciw wobec kolejnych ograniczeń, a myśl o zamykaniu kościołów odczytywano jako wojnę religijną. Niepotrzebnie. Ostatnie dni pokazały, jak z szeroką ofertą duszpasterską weszli duchowni i świeccy w świat mediów (także tych wirtualnych).
Trup z szafy
Wróćmy do listu arcybiskupa Dzięgi. Jak podkreśla ks. prof. Kobyliński, list ten jest papierkiem lakmusowym, który pokazuje stan myśli czołowych duszpasterzy w Polsce. Abp Dzięga, już w stanie zagrożenia epidemicznego, zachęcał wiernych do sięgania po wodę święconą i przyjmowania komunii do ust (co ekspertów – epidemiologów i wirusologów – przyprawiało o ból głowy). Czytając ten list, myślałem, że to może wyraz postawy: "My wiemy lepiej", "Żadne WHO nie będzie nam mówiło, jak robić", "Tak robiliśmy od lat i wirus tego nie zmieni". Ks. Kobyliński zwraca jednak uwagę, że źródła takiej postawy należy szukać gdzie indziej. To synkretyzm kulturowy, przenikanie do Kościoła katolickiego m.in. klimatów z wierzeń afrykańskich. Te zapożyczenia widać m.in. we wzroście liczby tzw. mszy o uzdrowienie czy wielkich eventów z duchowymi liderami. - Niestety część katolików w Polsce, prezentując myślenie zabobonne, uważa, że diabeł boi się święconej wody. To myślenie szamańskie - mówi ks. prof. Kobyliński i dodaje, że od lat próbuje z tym walczyć, ale efekty są, jakie są…
- Teraz wychodzi ten trup z szafy – zaznacza ks. Kobyliński, etyk i filozof z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego. W identycznym tonie wypowiada się pomocniczy biskup diecezji ełckiej Adrian Galbas. W internetowym (ze względu na pandemię) rozważaniu rekolekcyjnym mówi wprost: "Takie podejście to magia, a nie wiara".
Najtrudniejsze w życiu kazanie
Jakże silnie z takim podejściem do wiary, o którym mówi bp Galbas, kontrastuje zacytowana na samym początku homilia, przestrzegająca przed epidemią. Ojciec Lech Dorobczyński to franciszkanin, proboszcz parafii w centrum Warszawy. Słuchałem jego homilii na żywo (przez transmisję internetową) i za serce złapała mnie troska tego kapłana. Troska nie o formę religijności, nie o zewnętrzne znaki wiary katolika. To była autentyczna, przepełniona miłością do swoich parafian troska o ich zdrowie i życie. I tak na Pomorzu Zachodnim wierni słyszeli od biskupa, że "palec księdza nie zaraża", to wierni w Warszawie w tym samym czasie słyszeli: "Pytacie, czy Komunia może zarażać? Lekarze mówią jednym głosem: zarażony palec księdza, rozdającego Komunię – może zarażać".
Podobnego zdania jak cytowany wyżej bp Galbas jest dziennikarz Michał Jóźwiak z portalu misyjne.pl. Stawia jasną diagnozę polskiego katolicyzmu: "Ostatnie dni i tygodnie pokazują, że nie jest z nami za dobrze (…). Przyjmowanie Komunii Św. na rękę dla wielu wciąż jest profanacją, za którą czeka nas sroga Boża kara – mimo że polski Episkopat już kilkanaście lat temu dopuścił taką formę przyjmowania Ciała Chrystusa".
Tak nie było nawet w stanie wojennym
Można powiedzieć, że archidiecezji i diecezji w Polsce jest 41, a abp Andrzej Dzięga - jeden. To jednak byłby obraz niepełny. Co prawda jeszcze przed wytycznymi Episkopatu i przed wprowadzeniem stanu zagrożenia, ale już w czasie, gdy koronawirus był w Polsce, metropolita częstochowski abp Wacław Depo 11 marca w wywiadzie dla tygodnika "Niedziela" mówił tak: "Koronawirus to tylko jedno z zagrożeń, nie najważniejsze, obok wojen i ideologii gender".
Zachęcał przy tym do pielgrzymowania na Jasną Górę. "Czy zablokować teraz drogi na Jasną Górę, bo masowe pielgrzymowanie jest niebezpieczne dla naszego zdrowia? To gdzie mamy pójść w zagrożeniach zdrowia i życia, jeśli nie przed oblicze Matki, która po swojemu kształtuje nasze dzieje?" – pytał. I przypominał przysłowie: "Bez Boga ani do proga". "Trzeba zacząć od Boga, a wtedy zagrożenia będą oddalone" – twierdził hierarcha. Później jednak zmienił ton i wprowadził ograniczenia, o które wnioskował minister zdrowia. Teraz Jasna Góra praktycznie zamknęła swoje bramy. Od środy mogą tam wejść tylko nieliczni wierni, i to pod ścisłą kontrolą gospodarzy miejsca. - Takiej sytuacji ograniczeń wstępu Jasna Góra nie przeżywała ani za stanu wojennego, ani za okupacji hitlerowskiej, ani nawet za czasów carskich. Sytuacja jest nadzwyczajna – mówią paulini opiekujący się sanktuarium.
W środku Wielkiego Postu Kościół w Polsce wszedł w końcu na ścieżkę ścisłej prewencji i praktycznie zaniechania odprawiania nabożeństw z udziałem wiernych (pięć osób w kościele – w polskich warunkach – możemy uznać za msze prywatne i bez udziału wiernych). Wiadomo już, że zostanie na niej na pewno do 11 kwietnia, czyli do Wielkiej Soboty włącznie. Ograniczenia, jakich Kościół w wolnej Polsce nie widział nigdy, będą więc obowiązywały przez trzy najważniejsze dni w roku liturgicznym – Triduum Paschalne. To kolejne wyzwanie – stricte duszpasterskie. Nie da się bowiem zaprosić pięciu "wybranych" wiernych na nabożeństwa, których w te dni powtórzyć nie można. Tak więc Wielki Czwartek (pamiątka Ostatniej Wieczerzy), Wielki Piątek (pamiątka śmierci Jezusa na krzyżu) i Wigilia Paschalna (liturgia sprawowana w noc Zmartwychwstania Pańskiego) będą celebrowane w polskich świątyniach wyłącznie przy asyście służby liturgicznej, zaś wierni będą oglądać transmisje w domach.
Kościół po pandemii…
Pandemia COVID-19 na naszych oczach zmienia świat. Eksperci przewidują recesję w gospodarce. Ekonomiczne skutki pandemii już spędzają sen z powiek duchownym w Polsce. Restrykcje w poruszaniu i gromadzeniu się spowodowały, że gwałtownie spadła frekwencja w kościołach, a w ślad za tym ofiary, które są podstawowym źródłem utrzymania wszystkich struktur kościelnych. "Aby parafie mogły nadal funkcjonować i służyć zarówno nam, jak i osobom najbardziej poszkodowanym, każdy wierny powinien czuć się zobowiązany do składania ofiar bezpośrednio na jej konto. Jest to sprawa pilna. Nie zapominajmy o piątym przykazaniu kościelnym” - przypomina Katolicka Agencja Informacyjna. A brzmi ono: "Troszczyć się o potrzeby wspólnoty Kościoła". Może do transmisji mszy on-line dojdą i przelewy BLIK-iem "na rzecz parafii"?
COVID-19 zmienia świat Anno Domini 2020. Zmieni i Kościół. Pytanie, czy duszpasterze dobrze wykorzystają ten czas "narodowych rekolekcji". Do stałych propozycji dla wiernych - w radiu i telewizji - dołączają kolejne. Transmisje na Facebooku, na portalach (także na tvn24.pl.) W niedzielę mszę świętą w mediach tradycyjnych lub nowych - społecznościowych - można znaleźć od 6:00 do 21:30. Do tego rekolekcje, oferta ich jest równie szeroka.
Najważniejszym wyzwaniem dla Kościoła (duszpasterzy i wiernych świeckich ) w najbliższych miesiącach będzie utrzymanie kontaktu i więzi z tymi, którzy do Kościoła przestali przychodzić. Nie dlatego, że nie chcą, ale dlatego, że nie mogą. Co zrobić, by - jeśli już będą mogli - chcieli znowu zacząć chodzić? I żeby o swojej wierze wiedzieli coraz więcej?
W polskim Kościele miał to być rok ważnych wydarzeń: setna rocznica urodzin Karola Wojtyły, beatyfikacja kardynała Stefana Wyszyńskiego, Prymasa Tysiąclecia. Historię przesłoni teraźniejszość, a uroczystości beatyfikacji, prawdopodobnie niebawem, zostaną przełożone.
Kościół w czasie i po pandemii musi wymyślić siebie na nowo. Nie po to, by zmieniać naukę, dekalog i przepisy. Po to, by zmienić formację wiernych i kontakt z nimi. Kościół – zgodnie z zapisami Soboru Watykańskiego II – "jest zobowiązany do badania znaków czasu i interpretowania ich w świetle Ewangelii, aby w ten sposób dostosowany do każdego pokolenia mógł odpowiedzieć na odwieczne pytania dotyczące życia doczesnego i wiecznego".
A na koniec dwie depesze agencyjne. Pierwsza: 'W związku z zagrożeniem zarażenia koronawirusem poszukiwane są osoby, które brały udział w mszach trydenckich 14, 15 i 19 marca w Koszalinie oraz Słupsku. Wierni proszeni są o kontakt z sanepidem". Druga: "Dominikanie z rzeszowskiego klasztoru informują o pięciu przypadkach koronawirusa potwierdzonych wśród zakonników tej wspólnoty. Poszukiwani są wierni, którzy mogli mieć z nimi w ostatnim czasie kontakt". Koronawirus nie wybiera, nie klęka przed nikim i nie boi się wody święconej. Zdali sobie z tego sprawę już chyba wszyscy. Kolejni biskupi odwołują tradycyjną wielkosobotnią święconkę, duchowni uznali, że woda święcona może jednak zarażać. Biskup ełcki przygotowuje nawet telewizyjne i internetowe transmisje błogosławienia pokarmów.
Nowe już przyszło.