Ksiądz z parafii na Podlasiu: Ja im tłumaczę - myjcie dokładnie ręce i nie przemieszczajcie się, jak nie ma potrzeby. No i gardło czasem przepłukać czymś mocniejszym. Ale z umiarem! Zresztą nasz region jest najzdrowszy, świeże powietrze, dobre jedzenie. Nam te wszystkie wirusy nie są groźne.
Nasi bohaterowie funkcjonują w małych lokalnych społecznościach na południowym Podlasiu, gdzie wszyscy się znają. Koronawirus i jego następstwa to dla nich drażliwy temat, z którym nie chcą być kojarzeni. Dlatego poprosili o anonimowość. Czy to ze względu na pełnione przez nich funkcje, czy na to, jak ich wypowiedzi oceni najbliższe otoczenie.
Na pierwszy rzut oka, w świecie ogarniętym epidemią, podlaska wieś wydaje się oazą spokoju i ostatnim bastionem normalnego życia. Prace polowe i gospodarcze mogą się odbywać bez przeszkód, a najważniejsze instytucje w małych miejscowościach - kościoły i sklepy spożywcze, choć z ograniczeniami, funkcjonują. Statystyki też są przychylne ścianie wschodniej, na przykład w powiecie bialskim, trzecim co do wielkości w Polsce, liczącym ponad 110 tysięcy osób, dotychczas stwierdzono zaledwie 5 zakażeń koronawirusem (stan na 17 kwietnia). Czy rzeczywiście nad Bugiem stan zagrożenia nie istnieje?
O to zapytaliśmy mieszkańców południowego Podlasia.
"Niektórzy tracą kontakt z rzeczywistością"
Jacek, ksiądz: Sam wirus do nas szczególnie nie dotarł, ale problemy z nim związane już tak. Na przykład przychodzi do mnie moja parafianka, że ma kłopot - córka przyjechała ze studiów z kolegą, na dwa, trzy dni, bo mieli razem referat przygotować. I tutaj ich zastało ogłoszenie epidemii, a ojciec tego chłopaka, z Warszawy, zabronił mu wracać do domu.
Więc pyta się mnie ta kobieta, co ona ma robić, bo oni siedzą u niej drugi tydzień, wszyscy ludzie we wsi to widzą, ślubu nie ma, a ten chłopak nie ma gdzie się podziać, przecież go nie wygoni. Poradziłem, żeby wygoniła ich dwoje, ale do pracy w ogródku. Bo co jej miałem powiedzieć, na taki "kłopot"? Po tym, jak mnie zapewniła, że między młodymi nic się nie dzieje, to największym problemem jest ten ojciec, co syna nie chce przyjąć.To jest dowód na to, że część osób jest tak otumaniona, że poza wirusem świata nie widzą. Całymi dniami oglądają telewizję i tracą kontakt z rzeczywistością. Na szczęście większość moich parafian ma zdrowe podejście. Ja im tłumaczę - myjcie dokładnie ręce i nie przemieszczajcie się, jak nie ma potrzeby. No i gardło czasem przepłukać czymś mocniejszym. Ale z umiarem! Poza tym trzeba żyć normalnie, nie wpadać w niepotrzebną panikę.
Przed Świętami Wielkanocnymi najwięcej było telefonów z pytaniami, czy jak ktoś się wyspowiadał i przyjął komunię jeszcze przed Niedzielą Palmową, to mu się liczy już na Wielkanoc. Jeśli ktoś kichał, czy kasłał, to mu dawałem dyspensę. Ale zdrowym mówiłem, że mają nie kombinować i chcę ich widzieć normalnie w kościele, aby tylko tłoku nie robili. I teraz to samo powtarzam. Jest tyle nabożeństw, że każdy może przyjść nawet przy ograniczeniu pięciu wiernych na mszę (od 20 kwietnia jedna osoba na 15 mkw – red). Moja parafia liczy niecałe osiemset osób, więc to nie jest tak jak w mieście, gdzie jest kilkanaście tysięcy wiernych i nie wiadomo, jak to zorganizować. Zresztą jak przyjdzie więcej osób, to mam głośniki wystawione na zewnątrz, a teraz robi się już ciepło.
Oczywiście, że jest mi przykro w niedzielę, jak jest godzina dwunasta, czas uroczystej sumy, a kościół świeci pustkami. No i nie ukrywam, dużym problemem jest to, że nie zbieramy na tacę. Po pierwsze nie za bardzo jest od kogo zbierać, a po drugie to też byłby kontakt z drugim człowiekiem. Po co stresować ludzi, z tacy zrezygnowaliśmy. Po prostu dostaliśmy odgórne zalecenia i stosujemy się do nich. Chociaż uważam, że liczba osób na mszy powinna być uzależniona od powierzchni kościoła, proporcjonalnie. A nie tak jak teraz, że może być tylko pięciu wiernych, czy to mała kapliczka, czy kościół, gdzie jest kilkaset miejsc. Zresztą nasz region jest najzdrowszy, świeże powietrze, dobre jedzenie. Nam te wszystkie wirusy nie są groźne.
Tak żyjemy, jakby sobota ciągle była
Iwona, właścicielka sklepu: Na pewno człowiek bardziej na siebie uważa i robi, co może, by się zabezpieczać. Ręce myję po kilka, kilkanaście razy, klamki i ladę częściej pryskam, dezynfekuję. We wsi wszyscy wiedzą, kto na przykład jeździ na tirach za granicę, no to jak przyjdzie do sklepu, to się bardziej uwagę zwraca i ostrożniejsza jestem. Ale już te kilka osób, co wróciło zza granicy, mają kwarantannę, to nie wychodzą nigdzie. Policja codziennie przyjeżdża, sprawdza, czy są u siebie. Zresztą nawet jeśliby nie przyjeżdżali, to przecież tu się nic nie ukryje i jakby ktoś złamał kwarantannę, to zaraz wszyscy by o tym wiedzieli. Ale na szczęście każdy, kto musi, siedzi grzecznie w domu. Więc poza tym, co pokazują w telewizji, to my tu żadnych powodów do obaw nie mamy. Na wsi zmiany są, ale to się nie rzuca w oczy tak jak w mieście. U nas nigdy nie było korków i tłoku na ulicach, to i teraz nie ma.
Na sklepie żadnych strat z tego powodu nie mam, wręcz przeciwnie. Wcześniej większość na zakupy jeździła do marketu w mieście. A po tym, jak ogłosili tę epidemię, to wiele osób przychodziło do mnie i mówią, że chleba w mieście nie ma. To ja im mówię: ludzie, po co wy ze wsi do miasta po chleb jeździcie? Bez sensu! I teraz częściej robią tutaj zakupy, bo każdy jednak unika jeżdżenia tam, gdzie jest tłok. Więc pod tym względem jest poprawa. Tyle że dzieci brakuje. Zawsze po szkole przyszły po coś słodkiego, a teraz nic. Ciszej się zrobiło, bo jak biegały na placu zabaw, to był gwar. Trochę tak żyjemy, jakby sobota ciągle była. Niby czuje się te spowolnione obroty, ale z drugiej strony to, co ludzie mają robić, to robią. Pracują, obrządzają gospodarstwa, robią zakupy.
Ja to poważnie traktuję, ale czy nie wszędzie jest już na poważnie? Nie mieliśmy żadnej pleksi, więc zamontowaliśmy tu szybę, nad ladą, żeby oddzielić się od klienta. I powiesiłam kartkę, że w sklepie może przebywać tylko jeden klient. Szczerze mówiąc, sama nawet się nie spodziewałam, że tak się będą ludzie do tego stosować. Myślałam, że zaraz ktoś przyjdzie i powie: "Ja to zdrowy jestem, mnie to nie dotyczy, znamy się, sami swoi przecież". Ale widocznie dotarło do wszystkich, że nie wiadomo, kto z kim i gdzie miał do czynienia. Może być zdrowy, ale spotkał się z kimś zarażonym i nawet nie miał świadomości tego. Dlatego najpierw przez drzwi zaglądają do środka. Jeśli ktoś inny robi zakupy, to czekają na zewnątrz.
My nie wierzyliśmy tutaj, że to do nas przyjdzie, że to będzie taka skala. Starsi wspominają, że kiedyś, dawno temu, była ta hiszpanka cała i działała podobno tak jak koronawirus. Ale to nawet nie oni sami pamiętają, tylko też im ojcowie czy dziadkowie opowiadali. Ja sama swoje przeżyłam, ale czegoś takiego, żeby szkoły zamknęli przez chorobę jakąś, to jeszcze nie było. Przecież nawet w czasie wojny dzieci chodziły do szkoły, a teraz nie.
Życie na wsi zrobiło się nudne
Szczepan, rolnik: To, że szkoły są zamknięte, odbija się też na pracy w gospodarstwie. Bo matki, zamiast obrządzać, muszą opiekować się dziećmi. W ogóle w tym wszystkim nic nie mówi się o rolnikach, a my też tracimy na epidemii i to dużo.
W dół poszły ceny wszystkiego, czym handlujemy. Strasznie potaniało zboże i bydło, a konie nie idą na eksport. Zanim to wszystko się zaczęło, to na przykład za tonę pszenicy w skupie płacili ponad sto złotych więcej niż teraz. Jeśli rolnik ma kilkadziesiąt ton przeznaczone na sprzedaż, to już jest realna strata. I kto mu to odda? Druga rzecz, bydło. W tym momencie ceny są takie, że mi się zupełnie nie opłaca handlować. Teraz sprzedaje tylko ten hodowca, który naprawdę musi. Kto akurat nie potrzebuje gotówki, to czeka na lepszy moment. Ale kiedy ten lepszy moment przyjdzie? Rząd nie ma dla rolników konkretnej propozycji. Anulowanie KRUS-u na te trzy miesiące to za mało. Jedyne, co dobre, że paliwo staniało. Z tego rolnicy korzystają.
Z drugiej strony, jakby mało było problemów, jest sucho, a w nocy przychodzą mrozy. To są dla nas bardzo złe warunki do pracy. Potrzebne są środki ochrony roślin, rzecz o tej porze roku podstawowa, a jest ogromny problem, żeby je kupić, bo dostawy są ograniczone. Teraz, jak coś nie jest produktem pierwszej potrzeby, to dystrybucja tego działa na pół gwizdka.
Tak poza pracą to nudne się zrobiło życie na wsi. Nie można się przemieszczać ani gromadzić. Każdy się chowa, nie kontaktujemy się ze sobą. Nie wiem, jak w innych wsiach, ale u nas, trzeba przyznać, ludzie stosują się do zarządzeń. Nie ma żadnych zebrań czy spotkań, kluby wiejskie i koła gospodyń nie funkcjonują. Życie na wsi, takie towarzyskie, ludzkie, zamarło.
Najważniejsze, że możemy pracować. Tak jak powiedział Łukaszenka, że rolników koronawirus nie dopadnie, bo wsiądą na traktory, wyjadą w pole i są bezpieczni. Żartuję oczywiście, ale to prawda, w polu przecież każdy sam robi. Ja na ten przykład nie boję się zakażenia, bo nie mam do czynienia w ogóle teraz z obcymi, sam bez potrzeby nigdzie się nie ruszam. A w pracy, jak już powiedziałem, bezpieczny jestem.
Oglądamy telewizję, patrzymy, jak to się rozwija. Robimy swoje i czekamy.
Teraz nasze dzieci mają lepiej niż te w mieście
Maria, psycholog w szkole podstawowej: Nasza szkoła jest jedyna w gminie i liczy nie więcej, jak 150 uczniów, więc klasy są dużo mniejsze niż w mieście. Dzięki temu nauczyciel ma lepszy dostęp do ucznia. Znamy dobrze rodziców, lokalne społeczeństwo, wiemy, jak kto funkcjonuje. To pomaga w pracy z dziećmi. Bo tu na przykład jest sporo rodzin wielodzietnych i zdajemy sobie sprawę, że nie wszyscy w danym domu w jednym czasie mają dostęp do komputera. Więc lekcje rozkładane są tak, żeby każdy uczeń mógł pracować o innej godzinie, bo nie da się wszystkich posadzić jednocześnie przy laptopie.
Dajmy na to, jest dwoje dzieci i jeden komputer w domu. Jedno dziecko chodzi do czwartej klasy, a drugie do piątej, a lekcje tych klas są prowadzone równocześnie. No i nie ma jak tego zrobić, dlatego musieliśmy to inaczej zorganizować. Nauczyciele znają domy swoich uczniów, gdzie jest jaka sytuacja, mają z nimi kontakt przez Messengera, przez Librus. Dzięki temu wiedzą, kiedy dany uczeń ma dostęp do komputera i wtedy z nim pracują. W mieście, gdzie jest o wiele więcej uczniów i nauczyciele nie znają tak dobrze domowej sytuacji, trudniej byłoby zrealizować taki model pracy.
Do mnie dotarła powaga sytuacji, kiedy przyszedł dyrektor i powiedział, że od jutra nie przychodzimy do szkoły. Przecież nikt nie jest przygotowany na taką zmianę z dnia na dzień. Wtedy tak naprawdę zrozumiałam, że to, o czym mówiono tylko w telewizji, przyszło i na taką wieś, jak nasza. Bo wydawało się, że owszem, trzeba zachować środki ostrożności, myć ręce, ale to jednak jest gdzieś tam, daleko. Ale nie u nas.
Dzieci na początku się cieszyły, że mają dodatkowe ferie. Teraz mam już sygnały, że chciałyby do szkoły wrócić. I nam, nauczycielom, też tego brakuje. Nawet szumu na korytarzu, o którym inni mówią, że nie da się wytrzymać. Brakuje uśmiechu, przytulania, ich pytań: "Co u pani słychać?" albo "Co dzisiaj będziemy robić?". Niby rozmawiamy codziennie z nimi przez telefon i internet, ale to nie to samo.
Jestem psychologiem, dzieci przychodzą do mnie, kiedy mają jakieś problemy, różnej natury. Czasem są to sprawy domowe, rodzinne, czasem kłopoty z nauką lub rówieśnikami. Teraz moja praca wygląda tak, że rozmawiam z nimi o tym samym co zawsze, ale przez Facebooka lub telefonicznie. Generalnie nie ma nasilonych lęków czy strachu wśród dzieci w związku z epidemią. Do tej pory nikt się do mnie nie zgłosił, żeby akurat z tym sobie nie radził. Wręcz przeciwnie. Małe dzieci, te z pierwszych klas, to nawet mówią, że "lubią tego koronawirusa, bo mamuś i tatuś są w domu i teraz jest fajnie". Dla nich, nierozumiejących szerszego kontekstu, to rzeczywiście jest inna sytuacja. Wielu z nich brakowało tej rodzinnej, bliskiej relacji.
Jeżeli już uczniowie zgłaszają problemy, to jest to bardziej zmęczenie ograniczeniem swobody i nagłą zmianą funkcjonowania niż strach przed samą chorobą. Ale i tak naszym dzieciom jest zdecydowanie łatwiej niż tym w mieście. Tutaj mogą wyjść chociażby do przydomowego ogródka, na świeże powietrze. Bezpiecznie, bez styczności z innymi, pobiegać czy pojeździć na rowerze. Dzięki temu, że nie są ograniczeni do tych kilkunastu metrów w czterech ścianach, te relacje rodzinne nie są tak napięte i oni sami inaczej przyjmują tę niełatwą dla nas wszystkich sytuację. Lepiej się też funkcjonuje w domu, gdzie jednak każdy ma swoją przestrzeń niż w małym mieszkaniu. A większość naszych uczniów żyje w domach.
My nie mamy takiej gęstości zaludnienia, nie wpadamy na siebie co krok, domy są jednak w pewnej odległości od siebie. Więc ludzie tak nie panikują. Weźmy chociażby żywność. Ziemniaki, mleko, warzywa, jakieś przetwory, tu prawie każdy sam sobie zaspokaja te potrzeby. No i nie ma obcych, to inaczej ludzie na siebie patrzą.