Trzy próby atomowe, 16 dużych prób rakietowych i nagle rola orędownika pokoju – tak wygląda dotychczasowy bilans rządów północnokoreańskiego dyktatora Kim Dzong Una. Denuklearyzacja i przywrócenie pokoju na Półwyspie Koreańskim jest wyczekiwane przez światowe mocarstwa od wielu lat. Jeżeli tym razem miałoby to się dziać naprawdę, oznaczać to może tylko jedno: Korea Północna przestała mieć za co żyć.
- Cały świat patrzy na nas z uwagą – tymi słowami północnokoreański przywódca powitał prezydenta Korei Południowej. To nie przesada: historyczne spotkanie głów dwóch pozostających formalnie w stanie wojny państw koreańskich było śledzone z zapartym tchem na wszystkich kontynentach, bez względu na strefy czasowe.
Podali sobie ręce, uśmiechnęli się i serdecznie uścisnęli, po czym wsiedli do jednej limuzyny i odjechali, cały czas rozmawiając. Wzdłuż ich trasy zgromadziło się nawet 600 tysięcy Koreańczyków z Północy, wiwatując i wymachując bukietami różowych kwiatów.
- Od jutra rozpocznijmy dialog bez uprzedzeń – z dumą zapowiedział Kim. Południowokoreański przywódca przyjął te słowa z zadowoleniem i wyraził nadzieję, że to przełomowe spotkanie "zakończy wrogość i otworzy nową erę pojednania i współpracy". Nadzieje na pojednanie obu Korei i denuklearyzację Półwyspu sięgały zenitu.
Szczyt obu Korei »
Koreańska pętla czasu
Ale myli się ten, kto myśli, że to opis piątkowego spotkania Kim Dzong Una i Mun Dze Ina. Nie – to wspomnienie identycznego spotkania przywódców państw koreańskich w 2000 roku z udziałem Kim Dzong Ila i Kim Dae Dzunga, po którym ten drugi otrzymał nawet pokojową Nagrodę Nobla.
Później przyszły jednak pogorszenie stosunków i północnokoreańskie próby rakietowe oraz pierwsza nuklearna. W 2007 roku powtórzone zostało niemal identyczne przedstawienie z udziałem przywódców obu Korei. Co było dalej, pamiętamy – znów północnokoreańskie próby coraz potężniejszych broni, po czym kolejne, trzecie już, przełomowe spotkanie. Zupełnie jak pętla czasu w filmie "Dzień świstaka" – ta sama historia powtarza się w kółko.
O co w tym wszystkim chodzi?
- Faktycznie wydaje się, że nie można tej dzisiejszej deklaracji odczytywać bez kontekstu dwóch poprzednich z 2000 i 2007 roku - przyznaje Oskar Pietrewicz, analityk programu Azja Pacyfik Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych.
Zwraca on uwagę, że Korea Północna "na razie nie zrobiła niczego wyjątkowego, poza świetnym manipulowaniem opinią publiczną". – Podchodzę do tego bardzo ostrożnie. To był przede wszystkim ładnie wyreżyserowany spektakl polityczny, który przejdzie do kronik, ale w treści nie ma nic przełomowego ani zadziwiającego – zaznacza.
Różnica pomiędzy szczytami jest bez wątpienia taka, że Korea Północna z każdym kolejnym była coraz groźniejsza. Podczas pierwszego nie posiadała ani rakiet międzykontynentalnych, ani broni jądrowej, podczas trzeciego ma już obie te bronie. Jeżeli ktokolwiek zyskał więc na poprzednich szczytach, to właśnie Pjongjang, który pozorując gotowość do rozmów, zapewnił sobie czas na tajne zbrojenia.
Trzy próby atomowe, 16 rakietowych
Mimo to pewną dozę optymizmu wykazuje dr Marceli Burdelski z Instytutu Bliskiego i Dalekiego Wschodu Uniwersytetu Jagiellońskiego. Przestrzega on przed stawianiem trzech spotkań przywódców obu Korei w jednym rzędzie. - Wystarczy przeczytać deklarację podpisaną w 2000 roku i kolejną w 2007 roku, tam są same ogólniki, nie ma żadnych konkretów – mówi. - Poza tym oba wcześniejsze szczyty odbyły się w Pjongjangu i na warunkach narzuconych przez Kim Dzong Ila. Wówczas prezydenci południowokoreańscy wykazywali się dużą naiwnością - ocenia. Tym razem było inaczej, spotkanie miało miejsce na granicy obu państw koreańskich, a jego organizację poprzedziły wielostronne rozmowy. Południe wyciągnęło wnioski z gorzkich doświadczeń z przeszłości.
- Trzy próby atomowe, 16 dużych prób rakietowych i nagle Kim Dzong Un zmienia politykę o 180 stopni – dr Burdelski przypomina bilans dotychczasowych rządów północnokoreańskiego dyktatora. - Dlaczego? Przyczyny są związane przede wszystkim z trudną sytuacją wewnętrzną, a zwłaszcza ekonomiczną – wskazuje.
Ekspert zwraca uwagę, że Kim Dzong Un przez swoje działania nie był tolerowany nawet przez jedynego partnera - Chiny, a nałożone sankcje międzynarodowe poważnie zabolały Koreę Północną, odcinając ją od niezbędnych do przetrwania pieniędzy i paliw. – Stany Zjednoczone potrafiły system sankcyjny tak precyzyjnie dopasować, że Korea Północna przestała mieć za co żyć – mówi.
– Podczas mojej ostatniej wizyty w tym kraju we wrześniu 2017 roku co chwilę wyłączano wieczorami prąd, po prostu go brakowało – wspomina dr Burdelski. – Jednocześnie ceny paliw wzrosły trzykrotnie, a społeczeństwo było coraz bardziej zmęczone - dodaje.
Sytuacja pogarszała się przez cały rok 2017, aż nieoczekiwanie w przemówieniu noworocznym Kim Dzong Un zmienił ton i zaczął mówić o pokojowych zamiarach i szukaniu porozumienia.
Atom na wagę złota
Podstawowym pytaniem pozostaje w tej sytuacji północnokoreańska broń atomowa. Reżim przez długie lata głodził własny naród, zwodził inne państwa, a nawet handlował narkotykami i niewolniczą pracą, by wejść w jej posiadanie. Bomba ma być polisą na życie dynastii Kimów. Gwarantem, że nikt nie odważy się wystąpić przeciwko Korei Północnej, tak jak odważyła się choćby Rosja wobec posiadającej w przeszłości broń jądrową Ukrainy.
Czy Kim Dzong Un byłby więc teraz gotów zrezygnować z atomu i zaprzepaścić wysiłek swój, swojego ojca i dziadka? Wydaje się to nieprawdopodobne. O denuklearyzacji wspominali jednak podczas piątkowego spotkania obydwaj przywódcy. Klucz do zrozumienia, co może kryć się za ich słowami, tkwi więc w szczegółach.
Zdaniem Oskara Pietrewicza, Korea Północna nie mówi nigdy o gotowości do wyzbycia się swojej broni atomowej, ale stosuje pewien "wytrych słowny". – Mówią, że są za denuklearyzacją Półwyspu Koreańskiego, pod warunkiem że Stany Zjednoczone i Korea Południowa podejmą odpowiednie kroki. To stwierdzenie jest tak ogólne, że właściwie nie wiadomo, o co w nim chodzi - zauważa.
Innymi słowy: Kim Dzong Un nie odda swojej broni, ale mówiąc o denuklearyzacji, pokazuje gotowość do wypracowania jakiegoś modelu pokojowego współistnienia. – Dlatego Mun Dze In mówił w piątek o stopniowej denuklearyzacji. Stopniowej, a więc rozłożonej w czasie. Na razie mamy więc północnokoreańskie zawieszenie testów atomowych, w dalszej kolejności może też wpuszczenie obserwatorów międzynarodowych do któregoś z ośrodków jądrowych – wskazuje ekspert PISM.
Bez wątpienia sprytnym posunięciem byłaby też propozycja Kim Dzong Una podpisania traktatu CTBT o całkowitym zakazie przeprowadzania prób z bronią jądrową. Z jednej strony zakończenie tych prób jest oczekiwane przez cały świat, z drugiej jednak sankcjonowałoby posiadanie przez Pjongjang broni jądrowej – CTBT siłą rzeczy mogą bowiem podpisać jedynie państwa, które taką bronią dysponują. – To, co teraz robi Korea Północna, to kalkulacja, za jakie ustępstwa USA złagodzą swoje sankcje, by możliwe było skupienie się Pjongjangu na rozwoju gospodarczym – podkreśla Pietrewicz.
"Tanie rozwiązanie" Trumpa
Podobnego zdania jest dr Marceli Burdelski. – Nawet jeżeli Korea Północna zamknęłaby teraz swoje ośrodki jądrowe, cała technologia budowy broni jądrowej u niej zostanie – zauważa. A to oznacza, że nadal możliwy byłby jej powrót do nuklearnych zbrojeń w przyszłości.
Badacz zwraca przy tym uwagę, że choć Stany Zjednoczone żądają "całkowitej, weryfikowalnej i nieodwracalnej denuklearyzacji", w rzeczywistości niekoniecznie będą walczyć o to za wszelką cenę. - Donald Trump jako biznesmen szuka taniego rozwiązania problemu koreańskiego - podkreśla.
Rachunek jest prosty – według wyliczeń Pentagonu, ewentualny otwarty konflikt z Koreą Północną trwałby tylko kilka dni, ale jego konsekwencje byłyby druzgocące. Setki tysięcy, jeśli nie miliony ofiar, Seul obrócony w morze ognia, a wszystko kosztowałoby USA od biliona do nawet siedmiu bilionów dolarów. - Więc model, że dyktatura się oswaja i stwarza mechanizm sprawowania kontroli nad nią, jest bardziej opłacalny – zauważa dr Burdelski.
To, czy jakiś rodzaj kompromisu w kwestii denuklearyzacji jest możliwy do wypracowania, zależy w dużej mierze od bezpośrednich rozmów Korei Północnej z USA, na czele z planowanym za kilka tygodni spotkaniem Kim Dzong Una z Donaldem Trumpem.
Piątkowe spotkanie przywódców obu państw koreańskich w rzeczywistości skupiało się wokół czegoś innego, a mianowicie - jak zapewnić możliwie pokojowe współistnienie. Oskar Pietrewicz zauważa, że podpisana przez nich deklaracja miała wyraźne dwa wymiary. – Pierwszy dotyczył denuklearyzacji i zapewnienia pokoju, ale był bardzo ogólny. Drugi dotyczył relacji międzykoreańskich i dla odmiany był bardziej szczegółowy – mówi.
Wśród najważniejszych dla obu Korei kwestii jest podpisanie traktatu pokojowego po wojnie w latach 1950-1953, umożliwienie kontaktów rodzin rozdzielonych granicą dzielącą oba państwa koreańskie, ale także – zwłaszcza dla Północy – kwestie gospodarcze. Po tym, jak po raz pierwszy do międzynarodowych sankcji poważnie dołączyły Chiny, reżim Kim Dzong Una stanął przed ścianą – albo się ugnie, albo upadnie – dosłownie wzięty głodem.
Do naprawy gospodarki niezbędne są jednak inwestycje i technologie z zagranicy, zwłaszcza z Korei Południowej. Obecnie, z powodu sankcji nałożonych na Pjongjang, nie można było mówić wprost o współpracy gospodarczej, pojawiła się już natomiast kwestia rozbudowy łączącej oba państwa infrastruktury drogowej i kolejowej.
Pierwszy krok długiej drogi
Wiele wskazuje więc na to, że trzecie spotkanie przywódców Korei Północnej i Południowej ma duże szanse na bycie przełomowym. Pjongjang, inaczej niż w przeszłości, spełnił już swoje ambicje atomowe i teraz naprawdę liczy na odwilż w relacjach z sąsiadami i naprawę sytuacji wewnętrznej. Zależy na tym także państwom sąsiednim oraz Stanom Zjednoczonym, które – mimo wojowniczej retoryki – są zaangażowane już w zbyt wiele światowych konfliktów, aby być gotowe na rozpoczynanie kolejnego.
Widać pole do osiągnięcia kompromisu, w którym Korea Północna stanie się bardziej pokojowa, a w zamian w jakiś sposób zachowa swój potencjał nuklearny. Wiele teraz zależeć będzie od administracji Donalda Trumpa, choć nie wiadomo, na ile przygotowana jest do negocjacji z Koreą; administracji, do której dołączył właśnie doradca prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego John Bolton, znany m.in. z popierania przeprowadzenia uderzenia wyprzedzającego na Pjongjang, by siłowo obalić reżim Kimów.
Mimo to dr Burdelski pozostaje optymistą i podkreśla, że wielkich zmian nie przeprowadza się jednak z dnia na dzień: - "Można mówić o długiej drodze przed wszystkimi zaangażowanymi w konflikt koreański stronami".