"Mówią, że jestem Don Juanem. Nonsens! Spójrzcie na moją brzydką twarz". Tak w sądzie bronił się Henri Désiré Landru, oskarżony o zamordowanie 11 osób. "Zaręczał się" z wdowami, które potem zabijał. Wróżka powiedziała, że pecha przyniesie mu litera G. I tak było.
Henri Désiré Landru nie był typowym przystojniakiem. Niski i niemal bez włosów na głowie. Za to z bujną rudą brodą. "Amant z niego żaden" - komentowali mieszkańcy Francji, oglądając w prasie zdjęcia z procesu. Jednak Landru miał w sobie coś, co jak magnes przyciągało do niego kobiety. Gdy chciał, potrafił być czarujący. W dodatku bardzo czuły, co nie cechowało wielu współczesnych mu przedstawicieli rodzaju męskiego. I pewnie tym podejściem zdobywał kobiece serca.
Rozkochał w sobie kuzynkę
Jednak zanim został casanovą, był zwyczajnym chłopcem z dobrej rodziny. Urodził się w 1869 roku w Paryżu. I tu spędził całą swoją młodość pod czujnym okiem rodziców. Jego ojciec był szanowanym przedsiębiorcą. Zadbał o edukację syna, który uczył się pilnie. Chłopiec był też ministrantem. Oczko w głowie rodziców nie sprawiało problemów wychowawczych. Do czasu. Bo młodemu Henriemu nauka w końcu się znudziła. Poszedł do wojska. Zdobył stopień sierżanta. W międzyczasie uwiódł swoją kuzynkę. Armię opuścił po czterech latach. Zakochaną w nim po uszy dziewczynę też zostawił.
Na panią Landru wybrał kogoś zupełnie innego - kobietę, z którą później miał czwórkę dzieci. Para wiodła spokojne i skromne życie. Henri handlował używanymi meblami i dorabiał jako mechanik samochodowy. Wiodło mu się całkiem nieźle, bo na automobilach mało kto się wówczas znał. Jego żona zajmowała się dziećmi.
Henri wkracza na przestępczą drogę
Przełom XIX i XX wieku był także przełomem w życiu Landru. To właśnie wtedy mężczyzna został oszukany w interesach. I pewnie wówczas stwierdził, że dzięki przestępstwom łatwiej się żyje.
Zaczął więc oszukiwać i defraudować. Raz mu się udawało, innym razem trafiał za kratki. Gdy odsiadywał jeden z kolejnych wyroków, zmarli jego rodzice. Ojciec popełnił samobójstwo, bo nie mógł znieść tego, że jego syn splamił honor rodziny.
Gdy wybuchła I wojna światowa, Henri nie poszedł w kamasze. Zamiast tego zaczął rozwijać swój plan. Kombinował, że skoro wielu mężczyzn ginie na froncie, w domach pozostanie wiele samotnych i załamanych wdów. Stwierdził, że osłodzi im życie. Przynajmniej tak pisał w anonsach towarzyskich, jakie publikowały gazety. Nie występował w nich pod własnym nazwiskiem, bo wciąż miał żonę. Nieobecności w domu tłumaczył jej podróżami w interesach. Połowica przyjmowała wyjaśnienia bez mrugnięcia okiem.
Jeanne-Marie Cuchet, 19 stycznia 1915
André Cuchet, 19 stycznia 1915
Thérèse Laborde-Line, 26 czerwca 1915
Marie-Angélique Guillin, 2 sierpnia 1915
Berthe-Anna Héon, 8 grudnia 1915
Anne Collomb, 25 grudnia 1915
Andrée-Anne Babelay, 12 kwietnia 1916
Célestine Buisson, 19 sierpnia 1916
Louise-Joséphine Jaume, 25 listopada 1917
Anne-Marie Pascal, 5 kwietnia 1918
Marie-Thérèse Marchadier, 15 stycznia 1919Lista ofiar
Madame Chuchet, Guillin, Héon i mademoiselle Andree...
Na początku stycznia 1915 roku na ogłoszenie odpowiada 39-letnia wdowa Cuchet. Choć jej brat ostrzega ją przed pośpiechem, ta zabiera 17-letniego syna i przeprowadza się do willi, w której pomieszkiwał Landru. Nikt więcej nie zobaczył ani jej, ani nastolatka żywych. Widziano za to meble kobiety w rodzinnym domu Landru i jej biżuterię zdobiącą ręce żony Henriego.
Kilka miesięcy później wdowa Laborde-Line ogłasza swoje zaręczyny. Jej wybranek przedstawia się jako monsieur Cuchet, "pożyczając" nazwisko od pierwszej z wdów.
Kilkanaście dni później na horyzoncie pojawia się madame Guillin. Oświadcza znajomym, że szykuje się do wesela. Przyjęcia nigdy jednak nie wyprawia. W garażu niedoszłego męża "zostawia" perukę i bieliznę.
Na początku grudnia Landru spotyka się z wdową Héon. Ta znika bez śladu, ale jeszcze przed Bożym Narodzeniem pojawia się madame Collomb. Zanim nadejdzie Nowy Rok, słuch po niej zaginie.
Mija kilka miesięcy. W jednym z wagonów paryskiego metra Landru zauważa płaczącą dziewczynę. To 19-letnia Andrée. Pokłóciła się z matką i za wszelką cenę chce opuścić dom. 47-latek postanawia pomóc dziewczynie. W końcu ma dwie córki w podobnym wieku. Jednak ojcowskie uczucie szybko się kończy. Dziewczyna znika bez śladu.
Sąsiedzi: to niemiecki szpieg
Landru w domu pojawia się co jakiś czas. Nikt się nie dziwi. Żona jest przyzwyczajona. Dzieci zajmują się swoimi sprawami. Mężczyzna postanawia zmienić miejsce, do którego sprowadzał kobiety. Porzuca Vernouillet na rzecz willi w Gambais. Tu sprowadza wdowę Buisson. Znali się już wcześniej, korespondowali i spotykali. Wybierali nawet suknię ślubną. Ale małżeństwa nie zawarli. Kobieta rozpłynęła się w powietrzu.
Sąsiedzi alarmują policję, że z komina willi unosi się śmierdzący dym. Twierdzili, że lokator na pewno jest niemieckim szpiegiem, który pali dokumenty. Służby miały zbagatelizować zgłoszenie.
Później przyszła pora na panią Jaume. Nowa wybranka Landru była bardzo religijna, nie chciała żyć z nim bez ślubu. Mężczyzna znalazł na to sposób: poszli pomodlić się we dwójkę do bazyliki Najświętszego Serca na szczycie wzgórza Montmartre. To uśpiło czujność kobiety. Zamieszkała z Landru w willi i nigdy więcej z niej nie wyszła.
Następnie w życiu Don Juana pojawiła się madame Pascal. Znajomym opowiadała o poznanym amancie, jego fascynujących oczach i o tym, że raz chyba próbował ją zahipnotyzować. Do rezydencji wprowadziła się ze swoim kotem. Jego szczątki znaleziono później w ogrodzie.
Były też tam kości psów należących do pani Marchadier. Jej pupile zginęły krótko po tym, gdy kobieta przyjęła oświadczyny od człowieka z brodą.
Notes ze śmiertelną wyliczanką
W kwietniu 1919 roku siostra jednej z zaginionych zauważa mężczyznę, który wygląda dokładnie jak narzeczony, jakiego miała kobieta. Idzie za nim do jego domu. Adres przekazuje policji.
Funkcjonariusze przyjeżdżają, wypytują i zauważają, że Henri Landru próbuje pozbyć się małego notesu. To był gwóźdź do jego trumny. W środku znaleźli listę nazwisk. Porównali je z należącymi do kobiet, które zaginęły w ciągu ostatnich paru lat. Wynik? Nie mogli uwierzyć, ale było tam 10 nazwisk poszukiwanych paryżanek. Landru został aresztowany. To prawdopodobnie uratowało 29-latkę, która wciąż opłakiwała śmierć narzeczonego na froncie. Była tak załamana, że przyjęła od Landru pierścionek zaręczynowy. Ten sam, który wcześniej wręczał dziesięć razy.
"Samotny pan pozna wdowę"
Śledczy badają życie Landru. Okazuje się, że niemal zawodowo zajmował się uwodzeniem kobiet. Gazety pisały o tym, że był kochankiem niemal 300 Francuzek. Poznawał je przede wszystkim dzięki rubrykom towarzyskim. Czasami podpisywał się jako "Henri", czasami jako "pan Diard". Miał mieć kilkanaście różnych pseudonimów. O swoich znajomościach z kobietami mówić nie chciał. Podczas przesłuchań podkreślał, że dyskrecja to kwestia honoru. A on jako dżentelmen o honor musiał dbać. Wiek nie miał dla niego znaczenia. Listy wymieniał z kobietami w wieku 20-60 lat. Celował przede wszystkim w te bogate. W jego willi policjanci znaleźli przygotowane do wysłania listy. Pełne miłosnych wyznań.
Popioły, zwęglone kości i plamy krwi na podłodze
Policjanci znaleźli też dowody, od których włosy jeżyły im się na głowach. Jak podawał w kwietniu 1919 roku "New York Herald", na posesji Landru znaleziono ogromne ilości popiołów. W nich były też: zwęglone kości, kawałki żeber, piszczele, kości ramienne, ząb i spinka do włosów.
Na podłogach odkryto plamy. Biegli stwierdzili, że to ślady krwi. Landru potakiwał, ale twierdził, że krew nie jest ludzka, a należy do zabitych zwierząt. Sąsiedzi relacjonowali, że od czasu do czasu widywali ciemny dym wydobywający się z komina domu podejrzanego. Funkcjonariusze połączyli fakty.
W piecyku znaleziono nadpalone ludzkie kości. To nie był koniec dowodów, jakie obciążały paryskiego Don Juana. Biegły ocenił, że sadza w kominie zawiera podejrzanie dużo tłuszczu. Ten mógł się wydzielać podczas palenia ludzkich zwłok. Okoliczni sklepikarze zdradzili dziwne zwyczaje zakupowe Landru: kupował wyjątkowo dużo niewielkich pił do cięcia. Okazało się też, że po każdym z zaginięć na koncie bankowym mężczyzny przybywało pieniędzy.
Baśniowy "Sinobrody" żył naprawdę
Śledczy ustalili schemat działania podejrzanego: poznawał kobiety, zabijał, rozczłonkowywał, a później spalał je w piecu. Henri Landru został oskarżony o 11 zabójstw, a prasa relacjonowała każdy etap sprawy.
Francuzi krok po kroku odkrywali zbrodnie mężczyzny. Nazywali go "Sinobrodym", nawiązując do baśni o mężczyźnie, który żon na koncie miał co niemiara, ale wszystkie ginęły w niewyjaśnionych okolicznościach. "Sinobrody" okazał się wielokrotnym mordercą. "Wypisz, wymaluj Landru" - mówiono na ulicach Paryża. Tylko że Landru do zabójstw się nie przyznawał.
"Ja Don Juanem? Nonsens!"
"Jestem oskarżony o morderstwa. Nie wiem, jak wiele osób miałem zabić" - cytował słowa mężczyzny dziennik "St. Louis Post-Dispatch". Landru bronił się, twierdząc, że pierwsza z jego domniemanych ofiar żyje i ma się dobrze. W okresie, gdy się poznali, kobieta miała szykować się do wyjazdu za granicę. "Tylko dlatego, że spędziła ze mną trochę czasu, pytacie mnie, gdzie ona jest. Skąd mam wiedzieć?" - denerwował się.
Kwestionował też to, że mógłby wpaść w oko którejkolwiek z zaginionych. "Mówią, że jestem Don Juanem. Nonsens! Spójrzcie na moją brzydką twarz. Tylko dlatego, że policja nie potrafi znaleźć tych kobiet, przypuszczacie, że to ja odpowiadam za ich zniknięcie" - przytaczał słowa oskarżonego "St. Louis Post-Dispatch". Landru podczas kolejnych rozpraw powtarzał w kółko: jeżeli jestem zabójcą, udowodnijcie mi to. Miał być przekonany, że zebrane dowody nie wystarczą do skazania go. Nie zrobiło na nim wrażenia wniesienie na salę zwęglonych kości i popiołów w pięciu zapieczętowanych skrzyniach.
Pani Landru: to pechowy głupiec, ale nie morderca
Zeznające podczas procesu kobiety próbowały bronić oskarżonego. 11 grudnia 1919 roku "Reading Times" informował swoich czytelników: żona wciąż kocha zabójcę. Madame Landru opowiadała o tym, że nazwisko męża jej ciąży, bo jest wytykana palcami na ulicach.
Z kolei córka przez sprawę ojca nie może znaleźć pracy. Kobieta zarzekała się, że nie miała pojęcia o życiu, jakie prowadził jej mąż. Ponoć, gdy pytała go o inne kobiety, oburzał się i wykrzykiwał, że w jego wieku to nie przystoi. "On jest pechowym głupcem, ale nie mordercą" - przekonywała pani Landru.
"To mógł zrobić tylko szaleniec, a ja jestem normalny"
"Durham Morning Herald" opisywał zeznania kobiety, która miała pomieszkiwać z oskarżonym. Panna Segret twierdziła, że Landru zachowywał się normalnie, był kochający i czuły. Nie bywał okrutny.
Do podobnych wniosków doszli specjaliści po przeprowadzeniu obserwacji psychiatrycznej. "Oskarżacie mnie o obrzydliwe zbrodnie. Takie jakich dokonać mógł tylko szaleniec. Tymczasem, najwięksi specjaliści we Francji uważają, że jestem normalny. To potwierdza, że jestem niewinny" - upierał się "Sinobrody".
Obrońca: te wszystkie kobiety żyją, ale wstydzą się ujawnić
Podczas procesu był nonszalancki. Ironizował. Nie dawał się zbić z tropu. Gdy przedstawiono mu dowody na to, że za 15 franków próbował sprzedać sztuczną szczękę jednej ze swoich ofiar, przekonywał, że gdyby tak było, to za złote zęby dostałby co najmniej 60 franków.
Miał odpowiedź na wszystkie pytania. - Dlaczego kobiety od oskarżonego odchodziły? - pytał sędzia. - Niektóre traciły zainteresowanie i szukały nowych wrażeń. Inne wyjeżdżały za granicę – odpowiadał Landru. A jego obrońca, cytowany przez "The Chillicothe Constitution-Tribune", dodawał: "One wszystkie żyją, ale są zbyt zawstydzone swoim losem, by się odezwać". I radził sądowi, żeby przeszukał USA, Brazylię i Argentynę, bo tam na pewno odnajdzie domniemane ofiary jego klienta. Niektórzy wierzyli, że Landru stał się ofiarą niesprzyjającego mu splotu okoliczności.
Wróżka mówi o literze "G"
Proces trwał jednak w najlepsze. Żyła nim nie tylko Francja. Gazety zasięgały opinii różnych specjalistów. Wśród nich była wróżka, która stwierdziła, że litera "G" była dla Landru pechowa. Dowody? Jak wyjaśniano na łamach "Durham Morning Herald", to właśnie na tę literę rozpoczynała się nazwa miejsca w którym narzeczone mordercy ginęły, przewodniczący składu sędziowskiego nazywał się Gilbert, a oskarżyciel Godefroy.
"Gilotyna także jest na 'G', a właśnie tam skończy Landru" - przewidywała wróżka.
Biegli: oczami hipnotyzował kobiety, jak wąż hipnotyzuje ptaka
Nie myliła się, choć "Sinobrody" do końca twierdził, że jest niewinny. W udowodnieniu tego nie pomogły mu zeznania ponad setki świadków. Mało pomocne były też dla niego opinie biegłych, mimo że nie potrafili stwierdzić, dlaczego Landru przyciągał do siebie kobiety. Mówili: "Miał nadzwyczajne oczy, ale nic poza tym. Hipnotyzował nimi jak wąż ptaka" - relacjonowała zgodnie prasa.
Po kilku miesiącach procesu ogłoszono wyrok. Dziennik "Little Rock Daily" z 1 grudnia 1921 roku opisywał to tak: "Podczas całego procesu ironizował. Teraz stał z trzęsącymi się dłońmi i trupiobladą twarzą. Zapytany o to, czy ma coś do dodania spuścił głowę, spojrzał w podłogę i słabym głosem powiedział: Tylko to, że jestem niewinny".
Na wykonanie kary śmieci musiał jeszcze poczekać. Chciał odwołać się od wyroku, ale apelacja została odrzucona. Prezydenta Francji poprosił o zmianę wyroku, Alexandre Millerand odmówił. W oczekiwaniu na wykonanie kary śmierci Landru spisał swoją wersję wydarzeń. Został ścięty 25 lutego 1922 roku.
Wyznanie niemal pół wieku po śmierci
Sława Landru nie odeszła razem z nim. Latem 1922 roku na aukcji sprzedano samochód należący do mordercy. Ten sam, którym Landru miał zabierać swoje ofiary na romantyczne przejażdżki. Cena wywoławcza - 50 franków - poszybowała jednak w górę. Francuski hydraulik kupił auto za ponad tysiąc franków. Tłumaczył, że chce mieć taką pamiątkę.
We wrześniu tego samego roku amerykańskie dzienniki informowały o wizycie w Nowym Jorku funkcjonariusza paryskiej policji, który zatrzymał "Sinobrodego". Do USA przyjechał w interesach, na konferencji miał opowiedzieć o sprawie Landru.
Prawie 50 lat po śmierci paryskiego Don Juana znaleziono list, w którym przyznał się do winy. W celi, czekając na wykonanie wyroku, stworzył rysunek, który przekazał swojemu prawnikowi. Z tyłu napisał: "Zrobiłem to. Spaliłem ich zwłoki w piecu".
Postać Henriego Landru miała stać się inspiracją m.in. dla Charliego Chaplina. W 1947 roku premierę miał jego film "Pan Verdoux" o mężczyźnie, który utrzymuje rodzinę dzięki mordowaniu bogatych, samotnych kobiet. Z kolei w 1963 roku we Francji reżyser Claude Chabrol stworzył film "Landru", opowiadający o zbrodniach "Sinobrodego". W jego rolę wcielił się Charles Denner, urodzony w Tarnowie francuski aktor. W XXI wieku filmowcy wciąż pamiętają o mordercy. W 2005 roku powstał o nim francuski film telewizyjny.
Ścięta głowa Henriego Landru eksponowana jest w Muzeum Śmierci w Hollywood.