Na stole leżały 72 przedmioty, w tym nóż, skalpel, szpilki, łańcuch i naładowana broń. Publiczność miała sześć godzin, mogła zrobić z nią cokolwiek. Gdy czas zbliżał się do końca, Abramović stała zakrwawiona, półnaga i ze łzami w oczach. Wtedy ktoś sięgnął po broń. Na takie ryzyko zdecydowała się później tylko raz.
Toruńskie Centrum Sztuki Współczesnej od piątku prezentuje wystawę "Do czysta", która jeździ po całej Europie. Projekt, składający się z ponad stu prac Mariny Abramović – jednej z najwybitniejszych współczesnych artystek - jest największą z dotychczas pokazywanych na Starym Kontynencie retrospektywą jej twórczości.
Wystawa wzbudziła protesty środowisk katolickich, które alarmują o satanistycznym wernisażu i organizują modlitwy różańcowe. W piątek wokół budynku toruńskiego muzeum modliło się około 100 osób. Protest w formie modlitwy zorganizowała Krucjata Różańcowa za Ojczyznę.
- Jesteśmy przeciwko temu, że nasze pieniądze narodowe marnuje się na taką hańbę, zniewagę krzyża. Rani się w ten sposób polskich katolików, a przede wszystkim chorych ludzi. Co to jest? Robienie sobie żartów z krzyża? Ludzie za niego ginęli – przekonywali uczestnicy protestu.
Wcześniej od ekspozycji artystki zdystansowało się Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, które w specjalnym komunikacie zapewniło, że nie finansowało wydarzenia.
Kim zatem jest artystka, której prace znajdują się w najważniejszych kolekcjach instytucji wystawienniczych świata, a która budzi tyle kontrowersji w Polsce?
"Chodziłam cała posiniaczona"
"Pochodzę z mrocznego miejsca. Z powojennej Jugosławii okresu od połowy lat czterdziestych po połowę siedemdziesiątych" - tak rozpoczyna swoje wspomnienia Abramović. Opublikowała je w książce "Pokonać mur". Mroczna była nie tylko Jugosławia czasów Josipa Broz-Tity, w której jej rodzice, Danica i Voijn Abramoviciowie, byli bohaterami wojennymi i przedstawicielami tak zwanej czerwonej burżuazji. Mroczne było też jej dzieciństwo i dom, w której przyszło się jej wychowywać.
Matka Mariny, Danica, pochodziła z zamożnego domu, a jej wujem był patriarcha serbskiej Cerkwi Barnaba. W czasie II wojny światowej dołączyła do komunistycznej partyzantki i została majorem. Ojciec, Vojin, pochodził zaś z ubogiej, ale - jak wspomina Marina - bohaterskiej rodziny. Rodzice Abramović w trakcie wojny uratowali sobie nawzajem życie i tak rozpoczął się ich romans. Po wojnie ojciec był bliskim współpracownikiem Tity, matka też stała się ważną osobą w partii komunistycznej, przez co żyli w dostatku. Zajmowali kilkupokojowe mieszkanie, co w ówczesnym Belgradzie było rzadkością. Romans pomiędzy Danicą a Vojinem skończył się małżeństwem, jednak namiętność przeminęła wraz z narodzinami Mariny. Ojciec, niezwykle przystojny mężczyzna, zaczął mieć problemy z wiernością. Danicę to frustrowało, a swoją złość wyładowywała na maleńkiej Marinie.
Relacja Mariny z matką była trudna od początku. Dosłownie. Urodziła się jako wcześniak dzień po pierwszej rocznicy utworzenia komunistycznej Jugosławii (30 listopada 1946 r.). Pozostały u matki po porodzie fragment łożyska w macicy spowodował sepsę. Danica przez niemal rok przebywała w szpitalu. Mariną opiekowała się przez ten czas głównie babcia, matka matki, i tak zostało na dłużej. Abramović wielokrotnie wspominała, że gdyby nie babcia, nie zaznałaby w rodzinie miłości, we wspomnieniach pojawia się ona jako fascynująca, ale też bardzo pobożna kobieta. Z jednej strony z wielką żarliwością chodziła do cerkwi i przygotowywała święta Bożego Narodzenia - co w ówczesnej Jugosławii było zabronione - z drugiej zaś wierzyła w magię snów i uczyła maleńką Marinę je interpretować. Wróżyła jej z fusów kawy.
Do rodziców Marina wróciła jako sześciolatka po przyjściu na świat jej młodszego brata Velimira. Nie wspomina tego dobrze. "Nowi opiekunowie, dom i brat - wszystko naraz. Niemal natychmiast poczułam się nieszczęśliwa" - pisze.
Wspomnienia z dzieciństwa to także brutalne kary cielesne, jakie wymierzała jej matka bądź siostra matki - Ksenia. "Karano mnie często, za najdrobniejsze przewinienia, niemal zawsze cieleśnie - biciem, klapsami lub policzkowaniem. (...) Biły na kwaśne jabłko, chodziłam cała posiniaczona" - relacjonuje w książce. Jak podkreślała, ojciec nigdy jej nie uderzył.
- Nigdy nie myślałam, że stanowimy rodzinę, nie zaznałam z ich strony czułości. Czułam pustkę, dlatego to wśród publiczności szukałam miłości, czegoś, czym mogłabym tę pustkę wypełnić - wyznaje Abramović w rozmowie z Magazynem TVN24.
Jako nastolatka była pełna kompleksów – za chuda, z olbrzymim nosem. "Uważałam się za najbrzydszego dzieciaka w szkole, na dodatek nietypowo szpetnego. Byłam wysoka i szczupła, więc przezywano mnie Żyrafą" - pisze Abramović. W dodatku nosiła brzydkie grube okulary i buty ortopedyczne, a matka nie kupowała jej ubrań, jakie miały rówieśniczki. Pomimo tego, że należeli do zamożnych rodzin, Danica stawiała na skromny, schludny wygląd córki.
Ich trudna relacja trwała długo. Nawet gdy skończyła studia i była już mężatką, nadal mieszkała z matką i babcią (ojciec odszedł od Danicy, gdy Marina była nastolatką). Zawsze musiała wracać do domu przed 22. Matka, która była prominentną działaczką partii komunistycznej, starała się kontrolować jej życie niemal całkowicie. Marina jeszcze w szkole średniej szukała sposobu na to, jak się uwolnić spod tego reżimu. Drogę do wolności znalazła w sztuce.
Marina szukała wszelkich sposobów, żeby zaznać życia, jakim cieszyli się jej rówieśnicy. - Dziewictwo straciłam dopiero w wieku 24 lat. I sama wszystko zorganizowałam, żeby przeżyć ten pierwszy raz, bo zaczęłam się bać, że jest ze mną coś nie tak. Ale musiałam umówić się z chłopakiem rano, bo wieczorem nie mogłam. Musiałam być w domu o 22.00. Nie mogło się to odbyć normalnie, tak jak w przypadku innych osób. Wszystko musiałam utrzymywać w sekrecie. Seks uprawialiśmy w parkach, w kinie - opowiada w rozmowie z Magazynem TVN24 artystka.
Studia artystyczne kończyła w Zagrzebiu. Po powrocie do Belgradu (1971 roku) poślubiła znajomego, nieco starszego od siebie artystę Nesę Paripapovicia. Była ważnym członkiem Grupy 70, która na fali rewolucji, jaka przetoczyła się przez Europę w 1968 roku, założyła Studenckie Centrum Kultury w Belgradzie. Tutaj sięgała po nowe eksperymentalne środki artystyczne, powoli odchodziła od malarstwa, które studiowała. Jak mówi, w życiu szukała możliwości ucieczki od matki i Belgradu, a w sztuce – ucieczki od jej jednowymiarowości.
- Po śmierci matki znalazłam jej pamiętnik i listy, w których opisywała, jak bardzo mnie kocha. Było to dla mnie przytłaczające objawienie. Matka w dzieciństwie wydawała mi się zimną, pozbawioną miłości, niewiarygodnie okrutną osobą. Jednak był to jej sposób, aby przygotować mnie do życia, sprawić, żebym była silniejsza - mówiła w 2016 roku Abramović w rozmowie z niemieckim "Die Zeit".
"Wtedy uświadomiłam sobie, że publiczność może zabić"
W 1973 roku otrzymała zaproszenie do Edynburga, gdzie po raz pierwszy wprawiła świat w osłupienie. Zaprezentowała pierwszą pracę z cyklu "Rytm" - "Rytm 10". Była to akcja, w której wykorzystała motyw pijackiej zabawy: na stole kładzie się dłoń z rozstawionymi palcami i jak najszybciej trafia się pomiędzy nie ostrzem noża. Abramović rozwinęła arkusz białego papieru, na którym uklękła i rozłożyła 10 noży. Rozpoczynała akcję, używając kolejno wszystkich narzędzi, a towarzyszące jej jęki bólu, gdy się raniła – nagrywała. "Strach i ból zniknęły. Stałam się Mariną, jakiej dotąd nie znałam" – wspomina to pierwsze mocne doświadczenie.
Były to czasy, gdy performans nie był traktowany poważnie i zdominowany był przez mężczyzn. W jednej z rozmów Abramović zwróciła uwagę na fakt, że przez pierwsze cztery dekady jej kariery performans nie był nawet zaliczany do sztuk pięknych.
Rok po "Rytmie 10" powstały kolejne prace z tego cyklu. W "Rytmie 5" tytułowa piątka była nawiązaniem do pięcioramiennej, komunistycznej gwiazdy, ukazanej dwojako: jako konstrukcja drewniana na podłodze o średnicy 4,5 metra i jako nacięcie na brzuchu artystki. Podczas performansu Abramović rozsypała wióry drewniane w rozłożonej gwieździe i polała je benzyną. Podpaliła całość, do ognia wrzuciła obcięte paznokcie i włosy, następnie położyła się wewnątrz gwiazdy, rozkładając nogi i ręce tak, aby jej ciało także tworzyło symboliczny kształt. Jak sama wspomina, niewiele pamięta. Straciła przytomność po tym, jak ogień strawił cały tlen z okolic jej głowy. Jednak "Rytm 5" w artystce wywołał później złość przez to, że straciła nad sobą kontrolę.
Jej najsłynniejszą akcją był jednak "Rytm 0". Tym razem na sześć godzin stała się jednym z przedmiotów, z którym publiczność miała wejść w interakcję na wystawie. Stała nieruchomo, na stole przed nią leżały 72 rzeczy, w tym słoik miodu, róża, szminka, nożyczki, butelka wina, chleb, skalpel i broń załadowana jednym nabojem. Widzowie mogli zrobić z artystką przedmiotem wszystko. Celem tego działania było zbadanie do czego publiczność jest w stanie się posunąć. Początkowo przyglądający się ludzie traktowali artystkę z lekkim dystansem. Ktoś od czasu do czasu wręczył jej różę, otulał szalem, całował. Po trzech godzinach zaczęli niebezpiecznie przesuwać granice. Ktoś ukuł ją szpilką, ktoś wylał szklankę wody na głowę, ktoś włożył jej w dłoń naładowany pistolet, ktoś naciął skórę na szyi. Po sześciu godzinach szef galerii zakończył performans. "Wtedy uświadomiłam sobie, że publiczność może zabić" - wyznaje Marina. Historycy zaś uznali "Rytm 0" za jeden z najważniejszych performansów w historii.
W kolejnych miesiącach powstały jeszcze dwie ważne prace Abramović: "Sztuka musi być piękna/Artystka musi być piękna" oraz "Usta Thomasa". Szczególnie niebezpieczna była ta druga. W przestrzeni wystawienniczej ustawiony został krzyż z brył lodu, nad nim zawieszono żarnik elektryczny. Marina śpiewając jugosłowiański hymn, nacięła sobie rany na rękach oraz pięcioramienną gwiazdę na brzuchu. Z krwawiącą raną położyła się na bryłach lodu, w taki sposób, że żarnik ogrzewał ranę, uniemożliwiając jej zakrzepnięcie. Leżała tak dwie godziny, aż straciła przytomność. Była to akcja, w której – jak tłumaczyła - mierzyła się z represyjnością systemu komunistycznego i własnego domu.
O ile europejski świat sztuki patrzył na Abramović z zaciekawieniem, to jugosłowiańska prasa obśmiewała ją i sugerowała, że powinna trafić do szpitala psychiatrycznego. Do matki dotarły informacje, że Marina w swojej sztuce jest obsceniczna, pokazuje się nago, okalecza się. Pewnego dnia, gdy młoda artystka wróciła do domu, Danica rzuciła w nią żelazkiem. Gdyby na czas nie usunęła się, mogłaby nie przeżyć ataku złości matki.
Marina i Ulay
W 1976 roku Amsterdamie poznała niemieckiego artystę i fotografa Ulaya, czyli Uwe Laysiepena. To był ogień, Marina porzuciła męża, z którym i tak niewiele ją łączyło poza pierwszą z trzech dokonanych w życiu aborcji - i przeprowadziła się do Amsterdamu. Okazało się, że oboje urodzili się 30 listopada, zaczęli wspólnie tworzyć. Nieco później zamieszkali w starej policyjnej furgonetce i podróżowali z miejsca na miejsce, tam, gdzie właśnie otrzymali jakieś zlecenie.
Dotychczasowe indywidualne działania łączyły wspólne cechy: ból, samotność, przekraczanie własnych ograniczeń i słabości. Postanowili swoje poszukiwania połączyć. Zrealizowali kilkadziesiąt wspólnych akcji. Jeździli po Europie, klepiąc biedę. Ale Marina wspomina ten czas jako bardzo szczęśliwy. Czuła się wolna i kochana.
Ich prace zawierały to, czego jako indywidualistka Abramović poszukiwała: ograniczenia ludzkiej wytrzymałości fizycznej i psychicznej, granice bólu i obrzydzenia. Pierwsza wspólna akcja powstała jeszcze w 1976 roku pt. "Relacja w przestrzeni". Przez godzinę, nago, wbiegali na siebie z kilkumetrowej odległości. W kolejnych performansach krzyczeli do siebie, siedząc w niewielkiej odległości, bądź siedzieli godzinami w milczeniu, patrząc na siebie. "Wdech/Wydech" to kolejna akcja, w której na próbę wystawili własną cielesność. Zatkali sobie nosy filtrami od papierosów, Marina nabrała powietrze w płuca, a Ulay zrobił wydech. Następnie złączyli się ustami. Ulay wziął wdech powietrza z ust Mariny, następnie Marina wdychała jego powietrze. Robili to do momentu, aż ich płuca wypełnione były całkowicie dwutlenkiem węgla. Obydwoje stracili przytomność.
Jednym z najbardziej poruszających ich wspólnym działaniem był performans "Rest Energy" (1980), w którym na próbę wystawili wzajemne zaufanie. Marina w jednym ręku trzymała łuk. Ulay miał w dłoni naciągniętą cięciwę i łuk wycelowany prosto w serce artystki. Stali tak przez cztery minuty, a ostrze niebezpiecznie zbliżało się do serca Abramović. Po latach Marina uznała "Rest Energy" jako jedno z najtrudniejszych działań w karierze. Gdyby jej kochanek puścił strzałę, ona by zginęła.
Marinie zawsze przyświecała jedna dewiza: jeśli chodzi o sztukę, należy poświęcić wszystko.
Początek wspólnego końca
Chociaż w tym czasie nie było Mariny bez Ulaya – i na odwrót – to jednak o niej było głośniej. To ona - przez znacznie radykalniejszą postawę twórczą - budziła większą ciekawość kuratorów i prasy. Ulay coraz częściej bywał pomijany. Początek lat 80. był zarazem początkiem ich końca. Punktem przełomowym w ich relacji była śmierć matki Ulaya. Ulay zaczął coraz częściej naciskać na partnerkę, żeby urodziła mu dziecko. Coraz częściej nalegał na ślub. Ale Marina, która trzykrotnie już dokonywała aborcji, konsekwentnie odmawiała. Sztuka była najważniejsza.
W 1988 roku władze Chin zgodziły się na ich wspólną – i jak się później okazało – ostatnią akcję "Kochankowie". Oboje mieli przemierzyć Wielki Mur Chiński. Ulay rozpoczął swoją wędrówkę od Zachodu – od strony pustyni Gobi, Marina od strony Morza Żółtego. Po 90 dniach wędrówki spotkali się po środku Muru. Spotkanie miało zakończyć się ślubem, ale nie stało się tak, jak planowali. Ulay się wyłamał. Gdy się spotkali, pocałował ją w dłoń, przytulili się. Okazało się, że Ulay po drodze zdradził swoją partnerkę z chińską tłumaczką, która zaszła z nim w ciążę.
"Miałam rozdarte serce. Płakałam nie tylko z powodu rozstania. Stworzyliśmy monumentalne dzieło – ale osobno. Moja część przypominała epopeję, mękę, która wreszcie dobiegała końca. Odczuwałam ulgę, a jednocześnie smutek. (…) Spędziliśmy z Ulayem dwanaście lat – jako autorzy wspólnych projektów i kochankowie. Powiedziałam przyjaciołom, że cierpiałam przez niego przynajmniej przez połowę tego czasu" – wyznaje w książce.
Miała 42 lata. Czuła się niekochana, brzydka. Myślała, że już zawsze będzie sama.
Spotkanie po latach
W 2010 roku nowojorskie Museum of Modern Art zorganizowało wielką retrospektywę prac artystki. Wydarzeniem towarzyszącym był nowy performans: "Artist Is Present”. Abramowić siedziała przy stole, do którego przysiadali się obcy ludzie. Organizatorzy poprosili o jedno: żadnego kontaktu werbalnego i fizycznego z artystką. Chodziło jedynie o kontakt wzrokowy. W sumie Abramović spędziła tak 736 godzin.
Założeniem projektu było pokazanie, że w czasach kruchych i szybkich relacji wirtualnych ludzie nadal potrzebują osobistego kontaktu, że noszą w sobie wiele smutku i poczucia osamotnienia. Że szukają miłości. Wystawę obejrzało ponad 850 tysięcy osób. - Wpatrywałam się w oczy wielu ludzi, którzy nosili w sobie taki ból, że byłam w stanie od razu go zobaczyć i poczuć - mówiła w jednej z rozmów Abramović. - Stałam się lustrem dla ich własnych emocji - dodała.
Jedną z osób, która się do niej przysiadła, był Ulay. Było to ich pierwsze spotkanie od 1988 roku. I bardzo wzruszające. Tak, jak ich rozstanie na Wielkim Murze Chińskim przeszło do historii sztuki, tak i ponowne spotkanie zapisało się na kartach historii sztuki najnowszej.
Jednak to nie był koniec kontaktów Ulay – Marina. Kolejny etap ich relacji odbył się pomiędzy prawnikami. W 2016 roku były partner złożył przeciwko niej pozew w sądzie w Amsterdamie. Otóż Ulay po rozstaniu sprzedał Abramović swoje archiwum, które zawierało wspólnie stworzone prace i ich dokumentacje - w tym folie i negatywy. W 1999 roku Ulay podpisał z byłą partnerką kontrakt dotyczący praw i podziału zysków ze wspólnego dorobku.
- Cała nasza twórczość tworzyła historię, która jest teraz w podręcznikach szkolnych - mówił w listopadzie 2015 roku Ulay brytyjskiemu "The Guardian". - Jednak ona celowo błędnie interpretuje pewne rzeczy albo pomija moje nazwisko – dodawał. Ulay twierdził także, że Abramović poprosiła galerie o usunięcie jego nazwiska jako współautora poszczególnych prac, co było niezgodne z umową, a co utrudniło uczciwe rozliczenie zysków, które te prace przyniosły.
Sąd przychylił się do pozwu Ulaya. Abramović miała wypłacić mu 250 tysięcy euro zaległych tantiem i pokryć koszty procesowe w wysokości ponad 23 tysięcy euro. Zobowiązana jest również do korekty opisów wspólnie stworzonych prac. Dzieła pochodzące z okresu 1976-1980 mają zawierać informację o twórcach: "Ulay/Abramović". Prace z lat 1981-1988 mają być podpisane: "Abramović/Ulay". Sąd dał Abramović dwa tygodnie na uzupełnienie opisów prac. Dotyczyło to również wszystkich reprodukcji oraz kopii prac tworzonych i sprzedawanych od 2007 roku.
Wydawałoby się, że to definitywny koniec ich znajomości i przyjaźni. Jednak los znowu ich połączył, choć tego nie planowali. - Spotkaliśmy się w samym środku niczego w Indiach (w 2017 roku - red.). W tym samym miejscu, w tym samym czasie zupełnie przypadkowo. Spędziliśmy ze sobą miesiąc na medytacji. Nauczyliśmy się, jak nawzajem sobie przebaczyć. Teraz jesteśmy przyjaciółmi - wyznała w rozmowie z Magazynem TVN24.
"Jestem szczęśliwa. Naprawdę szczęśliwa"
Po rozstaniu z Ulayem w 1988 roku Marina nadal ciężko pracowała, tworzyła nowe projekty. Coraz częściej eksperymentowała z teatralną stylistyką, łącząc różne media artystyczne. Nadal to jej własne ciało stanowiło główne medium, jednak uzupełniane o instalacje wideo czy fotografie.
Wykraczała poza świat sztuki, brała udział w sesjach fotograficznych magazynów o modzie. Stała się częścią kultury popularnej. Miała świadomość tego, że zacierając granice pomiędzy popem, modą i sztuką akademicką, jest w stanie dotrzeć do większej liczby odbiorców. Zaczęła współpracować z Lady Gagą, z którą się przyjaźni, i z Jayem-Z. Pozowała dla wybitnych fotografów mody, m.in. Maria Testino.
W 2005 roku ponownie wyszła za mąż. Tym razem za uznanego włoskiego artystę konceptualnego Paola Canevariego, którego poznała podczas Biennale w Wenecji w 1997 roku. Cztery lata później mąż ją porzucił.
- Naprawdę złamał mi serce. Było mi bardzo ciężko pozbierać się po tym związku i przeżyć to emocjonalnie - wyznaje w rozmowie z Magazynem TVN24. - Wypłakałam rzekę łez. Płakałam cały czas. Wszyscy wokół mówili mi, że muszę pójść do psychologa, zacząć brać jakieś antydepresanty. Nie chciałam tego. Chciałam poczuć ten smutek, zmierzyć się z nim. Towarzyszył mi przez długi czas, przez siedem lat. Gdy naprawdę się zakochasz, a później masz złamane serce, nie jesteś w stanie jeść, spać. Jesteś słaby także fizycznie - dodaje.
Pozbierała się. Znajomi polecili jej szamanki z Brazylii. Poleciała tam, bo jak twierdziła, nie widziała innego sposobu, żeby dojść do siebie. To dzięki nim pozbierała się po rozstaniu i pokochała siebie. Znalazła też spokój ducha. Jest zakochana i od kilku lat łączy ją miłość z 51-letnim biznesmenem.
- Jeśli chodzi o ból emocjonalny, to już go nie ma. Jestem szczęśliwa. Naprawdę szczęśliwa - wyznała w rozmowie z Magazynem TVN24.
"Chciałabym mieć długie życie, dożyć do setki"
Raczej nie żałuje swoich wyborów życiowych, które są także wyborami artystycznymi. Dla niej zawsze życie było sztuką, a sztuka stanowiła o życiu.
- Trzy razy usuwałam ciążę, byłam przekonana, że to [posiadanie dzieci] byłoby katastrofą dla mojej pracy. Każdy z nas ma ograniczoną ilość energii w swoim ciele i musiałabym się nią dzielić. To jest też moja odpowiedź na pytanie, dlaczego kobiety nie odnoszą takich sukcesów jak mężczyźni. Dlaczego mężczyźni zajmują ważniejsze pozycje? Bardzo proste: miłość, rodzina, dzieci - z tego kobiety nie chcą rezygnować – mówiła w rozmowie z niemieckim "Tagesspiegel" w 2016 roku.
Chociaż ma świadomość, że to już jest ostatni etap jej życia, nie zwalnia tempa. Jej kalendarz wypełniony jest na kolejne pięć lat. Podkreśla, że ma jeszcze dużo pomysłów i dużo rzeczy chce jeszcze zrobić. - Ciągle tworzę performanse. To jest szalone, ponieważ moje pokolenie już odeszło - stwierdziła.
- Chciałabym mieć długie życie, dożyć do setki – dodała.