Wydostał się na wolność w piątek trzynastego z katedry na Wawelu, gdzie przez ponad 500 lat był ukryty w grobowcu Kazimierza Jagiellończyka. Ma na sumieniu śmierć wielu ludzi. Czy ukrywał się też w komorze z mumią faraona Tutanchamona?
96 lat temu Howard Carter, brytyjski egiptolog, pokonał mur oddzielający go od komory w grobowcu faraona Tutanchamona. Dokładnie 16 lutego 1923 roku stanął oko w oko z drewnianą skrzynią, w której spoczywała nietknięta od setek lat mumia władcy. Otwarcie nieznanego wcześniej i niesplądrowanego przez rabusiów grobu skupiło na sobie uwagę całego ówczesnego świata. Odkrycie mumii wywołało euforię. Równolegle do owych odkryć, za którymi poszły badania archeologiczne, laboratoryjne i historyczne, zaczęła się rodzić czarna legenda klątwy faraona, który zza grobu mścił się na tych, którzy przerwali jego wieczny sen.
Awantury z miłości
Lord George Herbert Carnarvon był człowiekiem nieprzyzwoicie bogatym. Kochał szybką jazdę automobilem, czego o mało nie przypłacił życiem. Ale towarzyszącą mu przez całe życie fantazję postanowił w pewnym momencie skupić na poszukiwaniu skarbów. W 1906 roku uzyskał w Departamencie Służby Starożytności koncesję na prowadzenie wykopalisk w Egipcie, który ówcześnie znajował się pod brytyjską kontrolą. Mógł szukać starożytnych skarbów w Luksorze, niedaleko Doliny Królów, ale nie potrafił znaleźć niczego. Był amatorem pełnym chęci, a same chęci to za mało. Potrzebował fachowca.
Lord postawił dlatego na człowieka, który na wykopaliskach naprawdę się znał. Tak jego partnerem został egiptolog Howard Carter, który jako główny inspektor zabytków w Górnym Egipcie odkrył m.in. grobowce Hatszepsut, Totmesa II, a także Totmesa IV. Carnarvon i Carter dostali koncesję na wspólnie prowadzone wykopaliska w 1914 roku. Prace ruszyły trzy lata później. Carter wiedział, czego szuka – podczas różnych prac w Dolinie Królów, prowadzonych niezależnie od siebie, odnaleziono kilka artefaktów z imieniem faraona Tutanchamona. To oznaczało, że gdzieś w skałach, pomiędzy piaskami, jest jego grób. Tylko gdzie?
Poszukiwania szły wolno, nic nie zapowiadało przełomu, aż w końcu Howard wpadł na genialny pomysł – zdecydował, że trzeba usunąć pozostałości antycznych baraków dla robotników pracujących przy budowie grobowców. Te resztki znane były od dawna, nikt sobie specjalnie nie zaprzątał nimi głowy, ale też i nikt nie zadał sobie pytania – co jest pod nimi? Howard Carter zdecydował: kopiemy.
4 listopada 1922 roku odkryto stopień schodów, a kolejnego dnia całe schody prowadzące w głąb ziemi. Odsłonięto też fragment zamkniętych drzwi. Howard, choć zapewne ciekawość musiała doprowadzać go do szaleństwa, był lojalny. Wstrzymał prace i zdecydował, że ruszą ponownie, kiedy do Egiptu wróci Carnarvon, który wyjechał na jakiś czas z Afryki. Wykopaliska wznowiono po powrocie lorda, 24 listopada. Wtedy też okazało się, że za odsłoniętymi już drzwiami istnieje zasypany korytarz. Usuwanie piasku i kamieni zajęło kilka dni. Na końcu oczyszczonego korytarza na odkrywców czekały kolejne drzwi. Zapieczętowane.
26 listopada przed Carterem otworzył się sezam. Skarby zgromadzone w dwóch pomieszczeniach oszałamiały bogactwem i kunsztem wykonania. Było niemalże wszystko, w co starożytni Egipcjanie mogli wyposażyć swego władcę do krainy cieni. Z jednym wyjątkiem – nie było sarkofagu. I wtedy zauważono trzecie drzwi.
Cierpliwość nagrodzona
Wydaje się to prawie nie do uwierzenia, ale tych trzecich drzwi nie otworzono od razu. Ciekawość przegrała z rzetelnością. Carter, doświadczony archeolog, nie awanturnik, zdecydował, że trzeba najpierw zabezpieczyć już odkryte znaleziska i przygotować się na te, które zapewne są za zamkniętymi drzwiami. Zbudowano więc magazyny oraz ściągnięto niezbędny sprzęt laboratoryjny.
16 grudnia 1922 roku ruszyła żmudna praca. Każdy wydobyty z grobowca przedmiot należało dokładnie opisać, wprowadzić do ewidencji i przenieść do magazynu.
Dopiero trzy miesiące później, 16 lutego 1923 roku, rozebrano mur blokujący dostęp do nieznanej części grobowca. Za nim na swoich odkrywców czekała komora ze skrzynią grobową ze złotej blachy oraz kolejna komora ze skarbami. W skrzyni leżała mumia faraona Tutanchamona. Zdobiąca ją złota maska jest obok popiersia królowej Nefertiti najbardziej znanym staroegipskim artefaktem. Odkrycie w Dolinie Królów zelektryzowało nie tylko naukowców. Media oszalały. Egipt stał się modny, a ludzie domagali się wiedzy o tym, jak żył faraon, co znaleziono w jego grobowcu, na co umarł. Słowem chciano wiedzieć wszystko, a nawet jeszcze więcej.
I wtedy nagle – 6 kwietnia – zmarł w Kairze lord Carnarvon.
Klątwa numer 1
Zaledwie dwa tygodnie wcześniej pisarka Marie Corelli zamieściła w dzienniku "New York Times" artykuł o odkryciach w Dolinie Królów. Twierdziła w nim, że archeolodzy sprofanowali grób, nad którego wejściem znajdowała się ostrzegająca ich inskrypcja: "Niech śmierć na rączych skrzydłach dosięgnie tego, co naruszy wieczny spokój faraona".
Corelli powołała się na francuski przekład arabskiego dzieła o piramidach. Jak łatwo się domyśleć, nikt nie sprawdził, czy owo dzieło naprawdę istnieje. Ważniejsze było ostrzeżenie, które działało nawet na wyobraźnię niedowiarków.
Kiedy nagle zmarł lord Carnarvon, można było uznać to jeszcze za przypadek. Ale miesiąc później, 16 maja 1923 roku, na Riwierze Francuskiej wyzionął ducha kolejny członek ekipy odkrywców, George Jay Gould I, który zapadł na tajemniczą gorączkę. Potem był radiolog, sir Archibald Douglas Reid, który prześwietlał mumię faraona. Zmarł w styczniu 1924 roku. Cztery lata później odszedł Arthur Cruttenden Mace. Powód: otrucie arszenikiem. Cztery zgony w pięć lat? Tego nie dało się wytłumaczyć chorobą czy wiekiem. Za zgonami musiała stać jakaś tajemnicza i mroczna siła.
Trudno było sprawdzić, czy rzeczywiście, kiedy umierał lord Carnarvon – jak donosiły bulwarówki – padł jego pies w Londynie, a w Kairze wszystkie psy zaczęły wyć i nagle wysiadło zasilanie energetyczne… Jeśli w dodatku sam sir Arthur Conan Doyle, ojciec Sherlocka Holmesa, z pełnym przekonaniem twierdził, że za zgony ludzi obecnych przy odkryciu grobowca Tutanchamona i otwarciu komory odpowiada klątwa, to po prostu musiała być prawda.
Z biegiem lat liczba ofiar rosła. Coraz więcej osób było przekonanych o tym, że do 1930 roku wszyscy, którzy pracowali w ekipie archeologicznej w Dolinie Królów, umarli wskutek działania tajemniczych żywiołów, które powołali do życia egipscy kapłani. Na posterunku trwał tylko Howard Carter, który na przekór bulwarowej logice twierdził, że żadna klątwa nie istnieje. Kto by mu jednak wierzył? Ostatecznie dziennikarze byli w stanie powiązać śmierć 12 osób z odkryciem grobu Tutanchamona. Kropkę nad i w tworzeniu legendy postawił przemysł filmowy. W 1932 roku na ekrany kin wszedł bowiem horror "Mumia" z Borisem Karloffem w roli tytułowej. Wtedy klątwa faraona zaczęła żyć w zupełnie nowym wymiarze.
Historia, którą wyreżyserował Karl Freund, była inspirowana opowieściami o klątwie Tutanchamona. Akcja filmu dzieje się w Egipcie w 1921 roku. Grupa brytyjskich archeologów pod przewodnictwem sir Josepha Whemple'a odkrywa liczącą 3700 lat mumię. Jeden z naukowców mimowolnie przywraca ją do życia, odczytując na głos znalezione w zwoju starożytne zaklęcie. "Mumia" stała się jednym z klasycznych horrorów i co jakiś czas wraca w nowej odsłonie na ekrany kin.
W 1934 roku amerykański archeolog, dyrektor Metropolitan Museum of Art Herbert Winlock ustalił, że żyło 20 spośród 26 osób, które uczestniczyły w odkryciu grobowca faraona. Żyło także 20 spośród 22 osób, które otwierały jego sarkofag. Przekonanie o klątwie ostatecznie rozwiało to, że zespół, który w 1927 roku rozwijał bandaże mumii i przeprowadził sekcję Tutanchamona, w 1934 roku żył w całości..
Pierwsze cztery ofiary klątwy Tutanchamona – wbrew czarnej legendzie – nie zmarły z jakichś magicznych powodów. Lord Carnarvon przy goleniu rozdrapał niewielką rankę po ukąszeniu komara. Wdało się zakażenie i w świecie, który nie znał jeszcze antybiotyków, Brytyjczyk nie miał żadnych szans. Finansista George Gould padł najpewniej ofiarą malarii, która do dzisiaj jest podstawowym zagrożeniem w Afryce. Na co umarł radiolog, sir Archibald Douglas Reid? Na tajemniczą chorobę, którą mogło być wszystko, a najpewniej była to malaria. O okolicznościach otrucia arszenikiem Arthura Cruttenden Mace’a annały historyczne też milczą.
Dzisiaj badacze skłonni są uznawać, że za tzw. klątwą Tutanchamona stoją przede wszystkim bulwarówki, które chciały sensacji, a że nic się tak dobrze nie sprzedaje jak trup i do tego trup z tajemnicą, wykreowały legendę, która żyje do dzisiaj.
Klątwa numer 2
Również w Polsce, w pierwszej połowie lat 70. ubiegłego wieku, ulica żyła sensacyjnymi opowieściami o zdarzeniach przypominających klątwę Tutanchamona. Tym razem jednak za niewytłumaczalne przypadki zgonów odpowiadać miał król Kazimierz IV Jagiellończyk, syn Władysława Jagiełły.
Amatorzy opowieści z krypty błyskawicznie połączyli historie dwóch władców. Po pierwsze, ich grobowce były niedostępne przez setki lat, a po ich otwarciu zaczęli umierać ludzie. Po drugie, do krypty z trumną Jagiellończyka dowiercono się w piątek, 13 kwietnia 1973 roku. Czyż trzeba więcej?
Kiedy zaczęły umierać kolejne osoby z ekipy pracującej przy remoncie kaplicy pw. Św. Krzyża na Wawelu, historycy przypominali sobie na gwałt zapiski o życiu Kazimierza IV Jagiellończyka. O jego śmierci i pogrzebie również. Król zmarł 7 czerwca 1492 roku na zamku w Grodnie. To dzisiejsza Białoruś. Ciało władcy należało przewieźć do Krakowa, stolicy królestwa i pochować w krypcie w katedrze na Wawelu, gdzie 17 czerwca 1434 roku spoczął już jego ojciec Władysław, założyciel dynastii Jagiellonów. Odległość z Grodna do Krakowa to niecałe 660 kilometrów. Autem pokonuje się ją dzisiaj w siedem godzin. W XV wieku jednak orszak wiozący trumnę z ciałem króla jechał ponad miesiąc. W upale, kurzu, przystając po drodze, by poddani mogli złożyć ostatni hołd władcy. Taką ostatnią podróż należało starannie przygotować.
W Grodnie nagie zwłoki króla złożono więc do prostej, sosnowej trumny i przykryto cenną tkaniną – karmazynowym altembasem. Przy ciele położono miecz i drewniane atrapy insygniów królewskich. Wieko trumny przyciśnięto metalowymi obręczami, dla pewności jednak zwłoki obłożono niegaszonym wapnem, a wszystko jeszcze owinięto kilkakrotnie grubą tkaniną nasyconą żywicą. Zabiegi miały nie tylko zmniejszyć fetor, ale przede wszystkim choć trochę opóźnić rozkład ciała, szczególnie szybki latem.
Uroczysty pogrzeb na Wawelu odbył się 11 lipca 1492 roku. Króla pochowano w kaplicy Świętego Krzyża, która miała się stać się królewską kaplicą grobową, a którą władca, jeszcze za życia, ufundował wraz ze swoją żoną Elżbietą Rakuszanką. Po złożeniu trumny w krypcie zamurowano wejście do niej. I zostawiono królewskie szczątki w spokoju aż do wspomnianego 13 kwietnia 1973 roku.
Zbigniew Święch, pytany o klątwę Jagiellończyka, uśmiecha się tajemniczo. Poświęcił jej sporo lat życia. Zyskał dzięki niej międzynarodową sławę, ba, był nawet na kolacji u prezydenta Stanów Zjednoczonych Ronalda Reagana, a wszystko opisał w swojej książce "Klątwy, mikroby i uczeni", która po raz pierwszy ukazała się na rynku w 1988 roku nakładem wydawnictwa Iskry, a która najpierw drukowana była w odcinkach na łamach "Echa Krakowa" i "Literatury". Pierwszy odcinek ukazał się w czerwcu 1983 roku, a już w lipcu na pierwszej stronie brytyjskiego dziennika "The Times" widniała entuzjastyczna recenzja autorstwa Rogera Boyesa. Była to zresztą pierwsza od 250 lat recenzja książki na pierwszej stronie tej szacownej gazety. Ale cofnijmy się w czasie do wydarzeń, które dały początek owej książce.
Przypadek czy nie?
W 1973 roku, kiedy narodziła się klątwa Jagiellończyka, Święch miał 30 lat. Był krakowskim reporterem, specjalizującym się w nauce i historii. 18 października 1973 roku filmował w wawelskiej katedrze ponowny pogrzeb króla Kazimierza Jagiellończyka i jego żony Elżbiety Rakuszanki.
Uroczystość celebrowali kardynał Stefan Wyszyński, prymas Polski i kardynał Karol Wojtyła, metropolita krakowski. Święch razem z Adamem Bujakiem, późniejszym fotografem papieża Jana Pawła II, pracował dla Telewizji Polskiej – robili cykl dokumentalny "Misteria". Film jednak zatrzymała cenzura, a Święch zdecydował, że napisze książkę o Wawelu, symbolu władzy królewskiej.
Rok wcześniej w kaplicy Świętego Krzyża w katedrze wawelskiej ruszył remont. Jedną z dziewiętnastu kaplic świątyni polskich królów poddawano renowacji już kilka razy, poprzednio w latach 1947-51. Wtedy też otworzono kryptę grobową Kazimierza Jagiellończyka, ale nie zdecydowano się wydobyć z niej trumny. Nie przebadano również ciała króla. Zrobiono to 20 lat później. W efekcie tych badań profesor Bolesław Smyk, mikrobiolog, wieloletni kierownik Katedry Mikrobiologii Akademii Rolniczej w Krakowie, odkrył w kolanie króla grzyb pleśniowy, kropidlaka żółtego, którego łacińska nazwa brzmi Aspergillus flavus.
– O odkryciu poinformowała nawet AFP, francuska agencja informacyjna, ale kropidlak mógł zainteresować co najwyżej mykologów i mikrobiologów. Dla zwykłego człowieka jakaś pleśń na szczątkach nawet bardzo ważnego króla była nieistotna – mówi Zbigniew Święch, który zbierając materiały do swojej książki o Wawelu, odkrył w pewnym momencie, że jego lista nazwisk naukowców i badaczy, którzy w 1973 roku weszli do grobu króla Kazimierza Jagiellończyka, wygląda jak długi nekrolog.
– To mogły być przypadki losowe, ale umierali ludzie w sile wieku, zdrowi. Było oczywiste, że przypomniała mi się klątwa Tutanchamona. I prawdę mówiąc, klątwa Jagiellończyka też brzmi intrygująco, czyż nie? – mówi nieco kokieteryjnie pisarz, którego do podążenia tropem klątwy gorąco namawiał wybitny historyk, profesor Aleksander Gieysztor. Powtarzał: "Niech pan rzuci wszystko inne. Mam uzasadnione przeczucie, że na tej "klątwie Kazimierza IV" Polska wjedzie do wyobraźni świata!".
Oko w oko z tajemnicą
Doktor inżynier Stefan Walczy zmarł 28 czerwca 1974 roku w wieku 53 lat. Wtedy przypomniano sobie, że rok wcześniej rzucił złowieszczo naczelnemu inżynierowi Kierownictwa Odnowienia Wawelu, Czesławowi Doboszowi: "Kto pierwszy tam wejdzie, ten pierwszy zejdzie". Walczy jednak "zszedł" drugi. 12 kwietnia 1974 roku zmarł 49-letni architekt Feliks Dańczak, 6 sierpnia – inżynier 54-letni Kazimierz Hurlak, a 17 maja 1975 roku – inżynier Jan Myrlak, kierownik Działu Budowy na Wawelu.
– Wtedy zaczęto rozmawiać o obawach Walczego, który najwyraźniej nie chciał otwierać krypty grobowej Jagiellończyka, ani tym bardziej do niej wchodzić. Któregoś razu przyniósł nawet szalenie popularną wtedy książkę Cerama "Bogowie, groby, uczeni", w której autor pisał między innymi o odkryciu grobowca Tutanchamona i słynnej klątwie. Żeby tylko ją przyniósł. Walczy czytał na głos fragmenty o tym, jak to klątwa zabijała kolejnych członków ekipy Cartera, co w sytuacji, kiedy ludzie pracujący w kaplicy sami za chwilę mieli otworzyć kryptę grobową z trumną króla, musiało wywoływać dreszczyk niepokoju – opowiada Zbigniew Święch.
Przesądy i irracjonalne lęki przegrały ostatecznie z nauką. Stefan Walczy, który najpierw wszystkich straszył, ostatecznie wszedł pierwszy do krypty, która została otworzona 7 maja 1973 roku. Trzy tygodnie wcześniej, 13 kwietnia, dowiercono się do wnętrza grobowca, pokonując mur grubości 90 centymetrów. Przez mały otwór niewiele dało się dostrzec z tego, co kryło wnętrze grobowca. 14 kwietnia inżynier Jan Myrlak, który był wielkim entuzjastą badań, przybiegł do kaplicy ze skonstruowaną przez siebie lampką.
– Dokładnie mówiąc, był to cienki pręt z przytwierdzoną żaróweczką, podłączoną kablem do płaskiej baterii od latarki. Niewiele to dało, bo żarówka była za małą, bateria za słaba, mur za gruby. Było jasne, że trzeba będzie po prostu wejść do krypty. I weszli 7 maja, a w przededniu pierwszej rocznicy przewiercenia się przez mur zamykający kryptę zmarła pierwsza ofiara rzekomej klątwy, czyli Feliks Dańczak – opowiada Zbigniew Święch.
Śmierci kolejnych członków zespołu pracującego w krypcie Jagiellończyka nie wiązano początkowo z odkryciem profesora Bolesława Smyka. Kropidlak wbrew pozorom nie był jakąś rzadkością. Rośnie na podłożu organicznym – owocach, warzywach, skórze, rozkładającym się ciele. Charakterystyczny nalot, przypominający kożuch, zna każdy, kto zapomniał o serku czy pomidorze w lodówce w pracy. Grzyb lubi spokój, stałą temperaturę, nie lubi nadmiaru słońca. Ujarzmili go tylko Japończycy, wykorzystując kropidlaka do produkcji miso i sosu sojowego.
Kropidlak żółty, udomowiony w niedogrzanych kamienicach, w niewietrzonych, zawilgoconych mieszkaniach, zabijał powoli i systematycznie od lat. Ale dopiero powiązanie go z królem i Wawelem sprawiło, że toksyny pleśni zaczęto traktować jako poważne, ba, śmiertelne zagrożenie. Kolejne badania potwierdzały, że wspomniane toksyny powodują stany zapalne skóry, uszu, zatok, że mają działania rakotwórcze, mogą doprowadzić do udaru, a wywołane przez nie zapalenie płuc kończy się śmiercią, zwłaszcza jeśli zachoruje dziecko, osoba starsza, czy o obniżonej odporności. Dzisiaj nikt już nie ma wątpliwości, że grzyby pleśniowe potrafią ratować ludzkie życie, ale potrafią je też odbierać.
– Mykotoksyny, czyli toksyny wytwarzane przez grzyby, rzeczywiście potrafią być zabójcze – mówi prof. Wiesław Barabasz z Państwowej Wyższej Szkoły Wschodnioeuropejskiej w Przemyślu. Przyznaje, że doskonale pamięta atmosferę, jaka towarzyszyła wejściu do krypty króla Kazimierza IV Jagiellończyka na Wawelu, a ściślej temu, co się wydarzyło później. – Oczywiście niebagatelne znaczenie mają warunki, a więc to, czy grzyby zaatakują organizm podatny, słaby. Rzeczywiście połowa ekipy badawczej, która weszła do krypty Jagiellończyka, zmarła wskutek różnych chorób, o których wywołanie można podejrzewać kropidlaka żółtego. Z drugiej strony profesor Jerzy Szabłowski, ówczesny dyrektor Zamku Królewskiego i wieloletni konserwator wzgórza wawelskiego, zmarł w 1989 roku, 15 lat po odsłonięciu krypty Jagiellończyka, co oznacza, że jego ów kropidlak jakoś nie zaatakował – mówi profesor Wiesław Barabasz.
A Zbigniew Święch dodaje: – Profesor Szabłowski wręcz nałogowo mył ręce. Mogę przypuszczać, że gdy miał do czynienia ze szczątkami króla Kazimierza, nie tylko je mył, ale też dezynfekował, czego pewnie nie robił nikt poza nim. Faktem jest jednak, że kiedy tylko się spotykaliśmy, żartował nieco wisielczo, że zapewne jest kolejny na czarnej liście Jagiellończyka. Szczęśliwie dożył sędziwego wieku i kropidlak mu nie zaszkodził.
Bonus dla przesądnych
Dla tych, którzy chcą wierzyć w znaki i w to, że nie ma przypadków, na pewno szczególne znaczenie będzie miał fakt, iż dokładnie 10 lat po nieoficjalnym dotarciu do wnętrza grobu Jagiellończyka Zbigniew Święch stanął przed komorą grobową Tutanchamona.
Był 13 kwietnia 1983 roku. – Zanim wszedłem do środka, rozmawiałem ze stojącymi obok mnie turystkami. Zapytałem je, dlaczego przyjechały właśnie do Doliny Królów. "Przed wojną – odpowiedziała jedna z nich – śledziłyśmy aferę z klątwą Tutanchamona. Postanowiłyśmy z przyjaciółkami, że kiedy będziemy na emeryturze mieć czas i pieniądze, przylecimy do tego miejsca w Egipcie. Chcemy otrzeć się o niesamowitość" – opowiada Zbigniew Święch. Bardzo poważnym głosem dodaje: – Kilka dni później w Karnaku dowiedziałem się o cudownym działaniu stojącego tam pomnika skarabeusza, świętego chrząszcza Egipcjan. Jeśli mamy wielkie marzenie i chcemy, by się spełniło, trzeba obejść ten pomnik siedem razy, myśląc o tym, co wydaje się nie do zrealizowania.
I Zbigniew Święch tak właśnie zrobił – obszedł cokół ze skarabeuszem na szczycie, myśląc o tym, by spełniło się jego marzenie i Wawel miał taką moc przyciągania turystów jak klątwa Tutanchamona. – Wychodzi na to, że skarabeusz zrobił swoje. W zeszłym roku do Krakowa przyjechało 13,5 miliona turystów. – I jestem pewien, że wielu z nich ruszyło na Wawel śladami klątwy Kazimierza Jagiellończyka – kończy autor książki "Klątwy, mikroby i uczeni".