Na powierzchni było widać tylko niewielkie wyloty tuneli ewakuacyjnych, rampy dla pojazdów i maszt radiowy. Niewielkie ślady ludzkiej bytności na ciągnącej się po horyzont lodowej pustyni. Pod kilkoma metrami śniegu kryły się jednak kilometry korytarzy mieszczących małe wojskowe miasteczko zasilane reaktorem jądrowym. Porzucono je pół wieku temu, ale teraz jego szczątki mogą sprawić wojsku USA duży problem.
Camp Century, eksperymentalna baza US Army na Grenlandii, była jednym z najbardziej niezwykłych przedsięwzięć amerykańskiego wojska. Przez sześć lat mieszkało w niej nawet 200 osób jednocześnie, żyjąc 10 metrów pod śniegiem. Pół wieku temu, w 1966 roku, została opuszczona. Wypełniła zarówno swoją oficjalną misję, jak i tę tajną, o której świat dowiedział się dopiero po zakończeniu zimnej wojny.
Baza wraca na powierzchnię
Zakładano, że resztki bazy na zawsze pochłonie śnieg i lód. Jednak kiedy w 1969 roku ostatni raz odwiedzili ją członkowie specjalnej wyprawy, zniszczenia były większe niż się spodziewano. Bez opieki ludzi większość tuneli pozawalała się z powodu nacisku śniegu i ruchu lądolodu. Pozostawione w nich budynki zostały w większości zmiażdżone. Członkowie ekspedycji byli przekonani, że są ostatnimi ludźmi, którzy widzą szczątki Camp Century.
Według opublikowanych na początku sierpnia badań naukowców z uniwersytetów w kanadyjskim York i szwajcarskim Zurychu, jest jednak prawdopodobne, że amerykański eksperyment przypomni o sobie znacznie szybciej, niż ktokolwiek przypuszczał. Wskutek zmian klimatu grenlandzki lądolód topnieje w takim tempie, że jeszcze w tym wieku resztki Camp Century mogą znaleźć się na powierzchni.
W większości nie będzie to nic ciekawego, ot resztki drewnianych baraków, kilometry rur i przewodów oraz metalowe konstrukcje. Obok tego rumowiska pojawią się jednak też znacznie bardziej niebezpieczne pozostałości po amerykańskim eksperymencie. Pozostało po nim około 200 tysięcy litrów skażonej wody chłodzącej reaktor, którą pompowano wprost w śnieg oraz resztki zapasów paliwa do awaryjnych generatorów. Naukowcy alarmują, że może to oznaczać wielkie skażenie okolicy.
- Jeśli lód się stopi, to resztki infrastruktury bazy, w tym wszystkie odpadki biologiczne, chemiczne i radioaktywne, dostaną się do ekosystemu, potencjalnie go naruszając - stwierdzono w raporcie. Na razie szczątki bazy znajdują się jednak około 30 metrów pod śniegiem. Z usuwaniem skażenia trzeba więc poczekać, aż znajdzie się ono tuż pod powierzchnią. Teraz byłoby to "ekstremalnie kosztowne".
Camp Century - amerykańska baza pod śniegiem Grenlandii »
Strategicznie ważny obszar
Amerykanie umieścili swoją eksperymentalną bazę w jednym z najbardziej nieprzyjaznych miejsc na Ziemi. To skuty lodem i śniegiem płaskowyż na wysokości 2000 metrów n.p.m., przez który pędzą huraganowe wiatry osiągające prędkość nawet 200 km/h. W latach 60. średnia roczna temperatura wynosiła -23 st. C, a rekordowy mróz zanotowany przez obsadę bazy wyniósł -56 st. C.
Inżynierowie, którzy szukali miejsca na Camp Century, uznali jednak tak niegościnną okolicę za idealną do swoich celów. Korpus Inżynieryjny US Army chciał się bowiem przekonać, jak należy budować bazy na Dalekiej Północy. W latach 50. było to ważkie pytanie. Pokryte śniegiem i lodem niegościnne obszary w pobliżu bieguna północnego zyskały wówczas wielkie znaczenie przez narastające zimnowojenne napięcie. Wojsko USA nieustannie wypatrywało nadlatujących z tego kierunku radzieckich bombowców, które miały zrzucić bomby termojądrowe na amerykańskie miasta. Samo szykowało się na przeprowadzenie ataku w drugą stronę. Trasa nad biegunem była najkrótszą i najbezpieczniejszą dla maszyn strategicznych obu mocarstw.
Amerykanie pobudowali więc DEW Line, ciągnącą się od Alaski po Islandię sieć stacji radarowych i lotnisk, które miały chronić Amerykę Północną przez atakiem radzieckich bombowców. Instalacje były wysunięte rekordowo daleko na północ, za kołem podbiegunowym, ale Pentagon chciał dotrzeć jeszcze dalej, aby wykrywać i przechwytywać wrogie maszyny wcześniej. Na początku lat 50. pobudowano więc duże lotnisko i stację radarową Thule na Grenlandii. Do dzisiaj jest to najdalej wysunięta na północ baza wojskowa.
Baza Thule okazała się na tyle udana, że postanowiono zwiększać obecność wojska USA na północnym krańcu Grenlandii. Rozważano dwie opcje: budowę baz na śniegu i pod jego powierzchnią. Po analizach stwierdzono, że ta druga jest bardziej obiecująca. Pod śniegiem nie ma wiatru, temperatura jest w miarę stała i nie trzeba nieustannie usuwać świeżego puchu z budynków. W połowie lat 50. przeprowadzono pierwsze eksperymenty w pobliżu bazy Thule, które okazały się udane.
W 1959 roku wybrano miejsce na Camp Century i rozpoczęto przygotowania do budowy. Prosząc o zgodę na postawienie bazy, Amerykanie oznajmili Duńczykom, do których należy Grenlandia, że będzie ona służyć celom badawczym - sprawdzeniu, jak najlepiej budować na dalekiej północy. Chciano też przetestować owoc innego programu badawczego US Army - mały reaktor jądrowy zdatny do transportu drogą powietrzną. Duńczycy wyrazili zgodę. Wówczas byli jeszcze pozytywnie nastawieni do aktywności wojska USA na Grenlandii.
Rakiety w tunelach pod śniegiem
Amerykanie nie ujawnili jednak duńskim władzom, jaki jest tajny cel budowy bazy. Za zasłoną opowieści o badaniach naukowych, testowaniu granic możliwości ludzi i ich technologii, krył się interes stricte militarny. Pentagon chciał wiedzieć, czy w grenlandzkim lądolodzie można ukryć setki rakiet z głowicami jądrowymi. W tajemnicy rozpoczęto program "Iceworm". Dystans z północnej Grenlandii do ZSRR był o połowę krótszy niż z USA. Rakiety odpalone z ukrytych pod śniegiem wyrzutni mogłyby więc szybciej dotrzeć do celu, być trudniejsze do wykrycia, a zarazem mniejsze i tańsze.
Wstępne pomysły Pentagonu mówiły o około 600 rakietach Iceman (Człowiek Lodu - zmniejszone rakiety Minuteman I) ukrytych w tysiącach kilometrów korytarzy wykopanych w lądolodzie. Pociski na mobilnych wyrzutniach miały ciągle zmieniać pozycje i ustawiać się na budowanych co roku nowych stanowiskach startowych pod śniegiem. Dzięki temu byłyby praktycznie niemożliwe do wyśledzenia i zniszczenia. Przy pomocy Camp Century chciano sprawdzić, czy w ogóle jest możliwe wykopanie trwałych korytarzy w lądolodzie i zbudowanie w nich baz wsparcia dla rakiet i ich obsługi.
US Army skorzystała z okazji i postanowiła przetestować swój własny niecodzienny program budowy małych, przenośnych reaktorów jądrowych - Army Nuclear Power Program. Planowano je wykorzystywać do zasilania odległych od cywilizacji i trudno dostępnych baz. Dla Camp Century przeznaczono pierwszy gotowy miniaturowy reaktor PM-2A.
Plac budowy na lodowej pustyni
Budowę rozpoczęto latem 1959 roku. Było to wielkie przedsięwzięcie logistyczne. Na miejsce budowy trzeba było przetransportować z bazy Thule tysiące ton materiałów i zapasów przez 240 kilometrów dziewiczej tundry oraz lądolodu. Pierwszą połowę trasy ładunki pokonywały na klasycznych ciężarówkach, ale tam gdzie zaczynał się śnieg, wszystko było przeładowywane na wielkie sanie ciągnięte przez potężne ciągniki gąsienicowe. Konwoje składające się z kilku takich śnieżnych "pociągów" pokonywały 120 km trasy w ciągu trzech dni. Za każdym razem przewożono kilkaset ton ładunków. Podróż przypominała bardziej żeglugę po morzu niż transport lądowy. W składzie konwoju były kwatery sypialne, kuchnia i stołówka dla obsługi.
W budowie Camp Century najważniejsze zadanie odegrały specjalistyczne szwajcarskie obrotowe pługi śnieżne, które skonstruowano z myślą o oczyszczaniu alpejskich dróg z lawin. Okazały się też świetne do precyzyjnego kopania rowów w śniegu, które miały zazwyczaj kilkanaście metrów głębokości. Przykrywano je następnie metalowym dachem i zasypywano grubą warstwą śniegu. W ten sposób powstawał labirynt tuneli pod śniegiem, które żołnierze wypełniali prefabrykowanymi barakami ze sklejki, kilometrami kabli i rur.
Pomyślano o wszystkim, czego mogłoby potrzebować 200 osób przebywających przez miesiące w oderwaniu od cywilizacji. Obsada bazy miała do dyspozycji między innymi: siłownię, kino, kaplicę, fryzjera, warsztaty dla majsterkowiczów, bibliotekę, mały bar i sklepik. Swoją placówkę otworzyła też wojskowa poczta. Wodę zapewniała pomysłowa studnia wykopana w śniegu przy pomocy gorącej pary. Na głębokości około 40 metrów lądolód był już tak zbity i zmrożony, że nie przepuszczał wody. Pod podłogą bazy powstała więc duża jaskinia z jeziorkiem. To z niego pobierano wodę.
Energię początkowo zapewniały generatory dieslowskie, ale latem 1960 roku do bazy Thulę przypłynął statek z rozmontowanym reaktorem atomowym. Wszystkie jego części ważące ponad 400 ton bardzo delikatnie przewieziono w śnieżnym konwoju i w ciągu 77 dni zmontowano w całość w największym tunelu Camp Century. Próby i uzyskanie zgody na uruchomienie reaktora trwały jednak od października 1960 roku do marca 1961 roku. Okazało się między innymi, że potrzeba dodatkowych osłon radiacyjnych, które pobudowano z ołowianych cegieł. W tym czasie pozostałe prace budowlane zostały ukończone i 8 marca 1961 roku ostatecznie uruchomiono reaktor, osiągając pełną gotowość Camp Century.
Śnieg zgniata bazę
Przez następne dwa lata pod śniegiem tętniło życie. Około 200-osobowa obsada bazy prowadziła eksperymenty i testy. Sprawdzano między innymi różne metody kopania tuneli pod śniegiem, prawdopodobnie głównie z myślą o programie Iceworm. Wykonywano również bardzo głębokie odwierty w lądolodzie. Dostarczyły one pierwszych lodowych rdzeni, które pozwoliły badać historię klimatu. Wówczas były to pionierskie prace, które okazały się mieć wielkie znaczenie dla klimatologii. Rdzenie wydobyte spod Camp Century nadal są wykorzystywane do badań.
Wraz z upływem lat zaczęły się jednak piętrzyć problemy. Tunele coraz szybciej się zapadały pod ciężarem kolejnych metrów śniegu przybywającego na powierzchni. Ściany deformowały się, wywierając nacisk na budynki. Konieczne było ich ciągłe trymowanie, co z czasem stało się jednym z głównych zajęć obsady bazy. Miesięcznie usuwano nawet 120 ton śniegu. Zaczęło wyginać się też podłoże i metalowe przykrycia tuneli. Baza powoli zaczęła zawalać się. Najgorzej wyglądała sytuacja nad reaktorem.
W 1963 roku uznano, że Camp Century spełnił swoje podstawowe zadanie. Postanowiono zatem ewakuować jego obsadę na zimę. W ocenie US Army potwierdzono, że możliwe jest budowanie stałych osiedli pod śniegiem, a problem deformacji tuneli można pokonać przy pomocy częstych napraw. Podkreślono, że i tak byłoby to łatwiejsze i tańsze niż ciągłe odgarnianie śniegu nawianego na budynki na powierzchni.
Ropa i promieniowanie będą kosztować
W lipcu 1963 reaktor wyłączono. Nie był już potrzebny wobec decyzji o wykorzystywaniu bazy tylko latem. W 1964 roku jego konstrukcję zdemontowano i wywieziono do USA. Nigdy więcej nie został już wykorzystany, bo zaczęto powoli wygaszać cały program budowy mobilnych siłowni atomowych. Uznano to za zbyt drogie i skomplikowane rozwiązanie.
Ostatnia załoga opuściła Camp Century w 1966 roku. Wiele tuneli było wówczas już częściowo zapadniętych. Spodziewano się, że bez napraw w ciągu kilku lat zostaną całkowicie zniszczone przez śnieg. Szybko postępującą destrukcję potwierdziła ekspedycja w 1969 roku. Trzy lata po opuszczeniu bazy przez ludzi większość tuneli uległa zawaleniu, a pozostawione w nich budynki zostały zmiażdżone.
Choć z Camp Century wywieziono praktycznie wszystko, co miało jakakolwiek wartość, to pozostawiono niewykorzystaną ropę do generatorów. W tamtych czasach była ona bardzo tania, a kwestiami ochrony środowiska nie przejmowano się specjalnie. Z tego samego powodu nie zaprzątano sobie specjalnie głowy faktem, że przez ponad dwa lata działania reaktora pompowano wodę chłodzącą go wprost do lądolodu. Teraz tamte decyzje mogą przyprawić Pentagon o ból głowy, zatarg z Danią i koszty sięgające milionów dolarów.