- Poczułem, jak kule rozrywają sweter i skórę na klatce piersiowej. Strzelali do mnie chyba z karabinów automatycznych. Nie wiem, kto chciał mnie zabić - opowiadał "Kikir" przesłuchującym go policjantom. Cztery tygodnie później naprawdę już nie żył.
- Poczułem, jak kule rozrywają sweter i skórę na klatce piersiowej. Strzelali do mnie chyba z karabinów automatycznych. Nie wiem, kto chciał mnie zabić - opowiadał "Kikir" przesłuchującym go policjantom. Cztery tygodnie później już nie żył.
Przełom wieków w Warszawie to brutalna wojna gangów. Wybuchają bomby, gangsterzy strzelają do siebie jak do kaczek. Nie ma dla nich znaczenia, czy porachunki załatwiają na peryferyjnych uliczkach, czy w samym centrum miasta. Zdarza się, że giną przypadkowi ludzie. W październikowy wieczór 2000 roku przekroczona zostaje kolejna granica - zamachowiec strzela do swojej ofiary w szpitalu. Dopiero teraz, blisko 18 lat po zbrodni, zakończył się proces w tej sprawie.
******
Korytarz oddziału chirurgii był pusty. Lekarz dyżurny był akurat piętro wyżej, na trzecim. Pielęgniarki rozeszły się po salach, by podać pacjentom lekarstwa.
Zabójca wszedł głównym wejściem. Nikt go nie niepokoił. Pewnym krokiem zmierzał w kierunku sali numer 10. Minął kuchnię, świetlicę, łazienkę do robienia lewatywy i brudownik, by wreszcie stanąć w drzwiach po prawej stronie. Jego ofiara próbowała schować się pod łóżko, choć nie sposób pojąć, w jaki sposób miałoby to jej pomóc.
W wojskowym szpitalu przy ul. Szaserów w Warszawie wieczorami panowała zwykle cisza. 20 października 2000 roku zakłóciła ją seria wystrzałów.
W kałuży krwi
Pielęgniarka: - Nie wiem, ile mogło ich być. Dla mnie to był jeden zlewający się huk.
Lekarz dyżurny też słyszał strzały, choć z początku nie skojarzył, co to. Odebrał telefon od jednej z sióstr. - Pacjent wyskoczył przez okno - powiedziała. Musiała być w szoku, bo gdy zszedł piętro niżej na oddział, poprawiła się: - Nie wyskoczył, ale został zastrzelony.
Lekarz: - Leżał twarzą do ziemi, na prawym boku. Nie wyczułem już pulsu.
Sala nr 10 to małe, wąskie pomieszczenie. Dwa łóżka, trzy krzesła, szafki osobiste dla każdego z pacjentów, telewizor Sanyo, odtwarzacz wideo Funai i czajnik elektryczny. Jedna z szafek była pusta, w drugiej policjanci znaleźli dwa podkoszulki, biały sweter, komórkę i kasetę wideo z filmem "W towarzystwie szpiegów".
Na progu sali zostało kilka łusek, kaliber 9 mm. W głębi, na pokrytej szarymi płytkami podłodze, w kałuży krwi leżał mężczyzna. Był ubrany w czerwony t-shirt i pidżamowe spodnie w biało-niebieską kratkę. Prawą rękę miał w gipsie.
Policjant, który jako pierwszy przyjechał na miejsce zbrodni, zapisał w notatniku: "Ochroniarz zaprowadził nas na oddział chirurgii do sali nr 10, gdzie między łóżkami leżał mężczyzna na brzuchu z widocznymi ranami postrzałowymi w górnej partii pleców. Ustaliłem, że denatem jest pacjent szpitala Andrzej Cz. syn Waldemara, urodzony 26 listopada 1960 roku".
"Kikir" - bo tak powszechnie był nazywany w świecie przestępczym i w kronikach kryminalnych - zginął miesiąc przed 40. urodzinami.
Po raz pierwszy w historii gangsterzy załatwili swoje porachunki w szpitalu.
Pięciodniowa przepustka
"Kikir" mieszkał w podwarszawskich Markach i przez policję był uważany za szefa tamtejszego gangu. Jego ludzie zajmowali się typową bandyterką lat 90. ubiegłego wieku. Kradli samochody, napadali na tiry, handlowali narkotykami, "opiekowali się" agencjami towarzyskimi.
W mediach grupa marecka była wówczas przedstawiana jako część groźnego gangu wołomińskiego. W rzeczywistości po prawej stronie Wisły nie było wielkiej organizacji przestępczej podobnej do grupy pruszkowskiej. Działało kilka mniejszych grup, które czasami ze sobą rywalizowały, a czasami robiły wspólne interesy.
Swoich ludzi mieli tu Henryk Niewiadomski, ps. "Dziad", bodaj najsławniejszy mieszkaniec Ząbek, zmarły 11 lat temu w więzieniu i jego brat Wiesław - "Wariat", zastrzelony w 1998 roku przed sklepem na Płowieckiej.
Swoją grupę mieli też Marian K., ps. "Maniek" i Ludwik A., ps. "Lutek". Oni również zginęli od kul (rok po "Wariacie").
Swój gang miał wreszcie inny bywalec komend i sal sądowych Andrzej P., ps. "Salaput", podobnie jak "Kikir" pochodzący z Marek. On jedyny wciąż żyje.
To, że Andrzej Cz., czyli "Kikir", co jakiś czas trafiał za kraty, nie przeszkadzało mu w kierowaniu gangiem. Do więzienia w Siedlcach, a później w Radomiu, cały czas przyjeżdżali na widzenia jego ludzie.
Prawie miesiąc przed śmiercią, 22 września, "Kikir" wyszedł na pięciodniową przepustkę. Sprzed bramy zakładu karnego odebrała go żona.
Następnego dnia pojechali na urodziny jej babci do Puław, a po trzech godzinach ruszyli do miejscowości Trojany pod Warszawą, gdzie chrzestny córki "Kikira" otwierał nową dyskotekę.
Zabawa trwała do późnej nocy. To, co wydarzyło się później, bez cienia przesady można nazwać "akcją jak z amerykańskiego filmu".
Duża, ciemna terenówka
Do Marek wracali kilkoma samochodami. "Kikir" z żoną zielonym bmw, za nimi w ciemnoszarym renault kolega Norbert. Kolumnę uzupełniał polonez z dwoma innymi mężczyznami.
Było późno, ale drogą Warszawa - Białystok zawsze jeżdżą jakieś samochody. Wtedy była jeszcze krajową "ósemką", ulubioną miejscem pracy podwarszawskich tirówek, nie zaś trasą ekspresową S8, z dwoma pasami w każdą stronę i bezkolizyjnymi węzłami.
Gdy mijali bar Duet w Emilianowie, od domu w Markach dzieliło ich 20 kilometrów. Andrzej Cz. spojrzał w lusterko - zaczęła ich wyprzedzać duża, ciemna terenówka.
- Kątem oka zauważyłem, że zbliża się do boku mojego samochodu - opowiadał potem policjantom, gdy tylko lekarze pozwolili im na rozmowę. Auta zrównały się. W tym dużym ktoś uchylił okno w drzwiach. - Zobaczyłem, że pękają szyby i poczułem, jak kule rozrywają sweter i skórę na klatce piersiowej.
Co najmniej dwie osoby strzelały z kałasznikowów. "Kikir" gwałtownie zahamował i zjechał na pobocze.
Kierowca terenówki też zahamował. Z tyłu zapaliło się białe światło cofania. Samochód wrócił kilkanaście metrów i stanął w poprzek drogi. Wysiadło z niego dwóch mężczyzn.
Andrzej Cz. rzucił się na żonę, by osłonić ją własnym ciałem, wypchnął z bmw i kazał leżeć na ziemi. Sam też wydostał się z auta i rzucił do ucieczki w pole.
Zabójcy cały czas strzelali. Jeden z nich odpalił race, by rozświetlić pole.
Po chwili wszystko ucichło.
- Nie wiem, kto mógł do mnie strzelać. Nikogo nie podejrzewam - opowiadał funkcjonariuszom "Kikir".
Cztery tygodnie później już nie żył. Zabójcy dokończyli dzieła w szpitalu.
"Zginął jakiś pacjent"
W strzelaninie pod Emilianowem ranni zostali także żona Andrzeja Cz. i Norbert. Opuścili szpitale po kilkunastu dniach. "Kikir" wciąż leżał przy Szaserów. Codziennie ktoś go odwiedzał, przywoził jedzenie i opowiadał, co się dzieje na mieście.
Sala była dwuosobowa, ale od pewnego czasu "Kikir" leżał sam. Ostatnią osobą, która od niego wyszła, była żona. Skarżyła się, że lekarz trzykrotnie zwracał jej uwagę, iż odwiedziny są tylko do 17.
- Dzwoniłam do Andrzeja na komórkę o 20.30. Byłam już w domu. Nie odbierał. Martwiłam się - mówiła potem podczas przesłuchania.
Próbowała dzwonić na odział. Bezskutecznie. I znów na komórkę. Aż przyszedł sąsiad i powiedział, że w szpitalu była strzelanina i zginął jakiś pacjent.
Sąsiad też był tego dnia z wizytą u "Kikira".
- Siedzieliśmy sami. Mówił mi, że chciałby zmienić swoje życie. Że nie chce już więcej siedzieć, że chce żyć normalnie. Byłem zdziwiony, że tak wylazł ze skorupy. Uchodził za człowieka twardego, jakoś się otworzył przede mną - opowiadał podczas przesłuchania. - Prosił mnie, abym został. Miała być walka Andrzeja Gołoty (z Mike’em Tysonem - red.). Ale potem źle się poczuł.
Lakoniczna notatka
"Kikir" nie chciał ochrony. - Człowiek ten stwierdzał, że nie współpracuje z policją. Uważał się za mocnego, silnego przestępcę. Okazało się, że inni przestępcy byli od niego po prostu silniejsi - komentował Dariusz Janas, ówczesny rzecznik Komendy Stołecznej Policji.
Śmierć "Kikira" nie zdziwiła policjantów. Przełom wieków był w przestępczym półświatku stolicy gorącym okresem. Po lewej stronie Wisły policja właśnie rozbijała gang pruszkowski. Po prawej trwała walka o przywództwo. Ginęli bandyci z Wołomina, Nowego Dworu Mazowieckiego i Marek.
Policja była przekonana, że Andrzej Cz. padł ofiarą tej walki.
Już nazajutrz po zabójstwie w aktach sprawy pojawiła się lakoniczna notatka:
"Wydział Zabójstw KSP wszedł w posiadanie informacji, że zabójstwa dokonali Robert Cieślak, Jerzy B., Krzysztof B., Sebastian S., Marek K." - napisał oficer. (w oryginale padają pełne nazwiska, podajemy tylko jedno, które media publikują od czasu jego śmierci - red.).
W taki sposób policja zwykle odnotowuje informacje od swoich wtyczek w grupach przestępczych. By je chronić, nigdy nie wskazuje źródła.
Wymieni wyżej mężczyźni to mieszkańcy podwarszawskich miejscowości: Piastowa i Piaseczna. W drugiej połowie lat 90. zaczęli robić interesy po drugiej Wisły, także z "Kikirem". Naprawdę głośno zrobiło się o nich w 2002 roku, gdy okrzyknięto ich "gangiem Mutantów".
Wyszków, Parole, Magdalenka
Robert Cieślak, ps. "Cieluś" vel "Robinson", był uważany za jednego z najbardziej bezwzględnych polskich bandytów. Policja podejrzewała go o przynajmniej kilka zabójstw. Był jedną z kilkunastu osób, które w marcu 2002 roku próbowały odbić w podwarszawskich Parolach tira z telewizorami przejętego przez policję. W strzelaninie, która się wówczas wywiązała, jeden z funkcjonariuszy został śmiertelnie ranny.
To właśnie wtedy o gangu Mutantów dowiedział się cały kraj.
Cieślak zginął rok później w kolejnej wymianie ognia z policją w podwarszawskiej Magdalence. Dwóch antyterrorystów zginęło wtedy wskutek wybuchu bomby pułapki, kolejnych szesnastu zostało rannych.
Jerzy B., ps. "Jurij" vel "Mutant", kierował napadem na tira, którego przejęli policjanci w Parolach. Ukrywał się blisko dwa lata, został zatrzymany jako ostatni z bandy.
Wcześniej, latem 2000 r., brał udział w głośnym porwaniu Kamila W., 17-letniego syna przedsiębiorcy spod Wyszkowa. Już wtedy prokuratura wystawiła listy gończe za nim i Cieślakiem.
Marek K., ps. "Muł", był wielokrotnie skazywany za przestępstwa narkotykowe. Według policji to jemu podlegali dilerzy z okolic Piaseczna.
Krzysztof B., ps. "Rudy", był uważany za jednego z przywódców grupy piaseczyńskiej. Zdaniem policji ściśle współpracował z "Mułem". Został zastrzelony w salonie fryzjerskim w Pruszkowie.
Sebastian S., ps. "Sebek", uchodził za "najlepszego małolata Cieślaka". Został zastrzelony w listopadzie 2002 roku pod Nadarzynem. Nie dożył 25. urodzin.
Jeden naoczny świadek
Wiedza operacyjna, czyli od tajnych informatorów to za mało, by postawić kogoś przed sądem. Potrzebne są dowody: zeznania świadków, ślady, nagrania z monitoringu, coś namacalnego, co przekona sędziów i ławników.
Tego policja nie miała.
Po strzelaninie pod Emilianowem zostało sporo łusek z dwóch kałasznikowów. Policja znała jeszcze markę dużej, ciemnej terenówki. Mało.
W szpitalu śladów było niewiele więcej.
Wiadomo, że zabójca strzelał z czeskiej cezetki.
Zabójcę widziała tylko pielęgniarka z oddziału chirurgii. Przyznała się do tego dopiero na drugim przesłuchaniu.
Była przerażona.
Zajmowała się pacjentem, gdy przez uchylone drzwi dostrzegła idącego korytarzem mężczyznę. Zwróciła na niego uwagę, bo nie założył ochraniaczy na buty. Miał rude włosy, wyglądały na naturalne. Gdy po chwili padły strzały, zaskoczona stanęła w drzwiach. Znów zobaczyła tego mężczyznę. Szedł w stronę wyjścia. Nie potrafiła go precyzyjnie opisać. Wygląd jego twarzy "zlał jej się w jedną całość". Zapamiętała tylko, że miał rozpiętą kurtkę, a w ręku trzymał czarny pistolet.
Na jej widok wypowiedział jedno słowo: "spierdalać". - Czystą polszczyzną, spokojnym, opanowanym głosem. Dosyć dobitnie - oceniła.
Zabójcy na rowerach
Po dziewięciu miesiącach śledztwa w aktach pojawiła się kolejna lakoniczna notatka. "Wydział Zabójstw KSP wszedł w posiadanie informacji, że zabójcą Andrzeja Cz. jest Albert Juriowicz P. ps. 'Alik', zastrzelony 19 kwietnia 2001".
"Alik" był Ukraińcem. Policja uważała go za płatnego zabójcę, człowieka od mokrej roboty. Wcześniej "pracował" w Lublinie dla gangu "Pierza".
Zginął przy ulicy Olbrachta na warszawskiej Woli, gdy wyszedł na spacer z psem. Zabójcy strzelili do niego przynajmniej dziesięć razy. Po zbrodni, co niespotykane, uciekli na rowerach.
Sąsiedzi nigdy nie skarżyli się na dobrze zbudowanego, ciemnowłosego mężczyznę. Mówili na niego "Rusek". Po polsku mówił bardzo dobrze, choć ze wschodnim akcentem.
Wśród skonfiskowanej w jego mieszkaniu broni były dwie cezetki (pistolety) oraz karabinek automatyczny Kałasznikowa. To z takich typów broni strzelano do "Kikira" i w szpitalu, i w Emilianowie.
Oprócz tego policja wyniosła z mieszkania pięć królików i szynszyla. Przygarnęło je warszawskie zoo.
Świadek koronny i "sześćdziesiątka"
Przełom w śledztwie nastąpił sześć lat po tym, jak rudowłosy zabójca zastrzelił Andrzeja Cz.
W październiku 2006 r. prokurator przesłuchał Rafała T., ps. "Tołdi". 39-letni dziś mężczyzna opowiedział ze szczegółami o tym, jak planowano zabójstwo "Kikira". Twierdził, że był świadkiem rozmów osób, które chciały pozbyć się Andrzeja Cz.
Pomagał im w przygotowaniach, a potem zacierał ślady zbrodni.
Rok później równie obszerne i szczegółowe zeznania, zapisane na ośmiu stronach protokołu, złożył 47-letni dziś Mirosław K. - "Miron".
Z ich opowieści wyłonił się w śledztwie następujący obraz przebiegu wydarzeń.
"Kikir" dowiedział się, że "Kalbar" oraz inny gangster - Wojciech Ć., ps. "Ćwiara" - razem napadają na tiry, nie mówiąc mu o tym, a przede wszystkim nie płacąc żadnej doli z napadów. Co więcej, w tajemnicy przed "Kikirem" uprowadzono dla okupu 17-letniego Kamila.
To miało przelać czarę goryczy mareckiego bossa. Wówczas "Kalbar", "Jurij", "Cieślak" i inni zrozumieli, że albo oni, albo on. Dlatego zdecydowali się zabić "Kikira". Najpierw próbowali pod Emilianowem, potem chcieli dokończyć w szpitalu.
Mirosław K., ps. "Miron", składał siedem razy zeznania w śledztwie. Został świadkiem koronnym.
Rafał T., ps. "Tołdi", był przesłuchiwany aż 18 razy. Został tzw. "sześćdziesiątką", czyli „małym świadkiem koronnym”. Na pełny status nie mógł liczyć, bo pomagał przy zabójstwie.
Na podstawie ich opowieści, ponad osiem lat po zbrodni, prokurator przygotował akt oskarżenia. Umieścił w nim Jerzego B., ps. "Jurij" vel "Mutant", Wojciecha Ć., ps. "Ćwiara", Marka K., ps. "Muł", Adama S., Krzysztofa B., ps. "Kozioł" i Rafała T., ps. "Tołdi".
Powinno być jeszcze czterech kolejnych oskarżonych, ale już nie żyją.
Kto namawiał, kto strzelał
Zdaniem prokuratury ciemnym jeepem pod Emilianowem kierował Adam S. "Jurij" i "Alik" mieli kałasznikowy. To oni strzelali. Wcześniej Robert Cieślak dał im znać, że "Kikir" właśnie rusza spod dyskoteki w Trojanach.
Gdy okazało się, że K. przeżył, próbowano go dobić w szpitalu. "Jurij" z "Alikiem" jeździli tam kilkukrotnie. Za każdym razem woził ich Adam S. Za każdym też razem coś im przeszkadzało. W końcu "Alik" wpadł we wściekłość i oświadczył, że sam to zrobi, ale za kasę. Członkowie grupy zrzucili się na pierwszą ratę - 30 tysięcy złotych ze 100 tysięcy, których zażądał.
Zdaniem prokuratury "Muł", "Jurij", "Ćwiara", "Kalbar" i Cieślak namawiali Alberta P. do zabójstwa "Kikira".
Krzysztof B. - "Kozioł", Michał Cz. - "Czyżyk" oraz Rafał T. - "Tołdi" usuwali ślady po strzelaninie. Sprzątnęli drogę i naprawili auto.
"Tołdi" twierdzi, że osobiście wrzucał do strumyka łuski wyzbierane w jeepie.
Mój prokurator Wojtek
Proces w tej sprawie zakończył się w kwietniu 2018 roku, 18 lat po zabójstwie. Toczył się od września 2009 roku. W tym czasie odbyło się ponad sto rozpraw. Akta liczą 86 tomów.
To, co w nich najistotniejsze, to protokoły przesłuchań "Mirona" i "Tołdiego". Sąd przez te osiem lat próbował zweryfikować opowieści skruszonych przestępców. Adwokaci oskarżonych próbowali zrobić wszystko, by te opowieści obalić.
Obrońcy zwracali uwagę na sprzeczności w zeznaniach "Mirona" i wyjaśnieniach "Tołdiego". Mieli wątpliwości, czy przedstawiane przez gangsterów relacje są aby na pewno spontaniczne. Przed jedną z rozpraw Elżbieta Orżewska, obrońca Adama S., zauważyła ich pochylonych nad jakimiś notatkami w sądowym bufecie. Odebrała to jako próbę uzgodnienia albo nauczenia się przez nich zeznań.
Jeden ze świadków tak opisał relacje między skruszonymi przestępcami: - "Tołdi" dla "Mirona" był jak w tej bajce o Gumisiach. Wszystko by zrobił.
Adwokaci mieli też wątpliwości, czy relacja między prokuratorem a oskarżonym "Tołdim" nie jest zbyt zażyła. W marcu 2010 roku, pół roku po rozpoczęciu procesu, reporterzy "Superwizjera" TVN ujawnili, że świadek koronny Mirosław K. - "Miron" i mały świadek koronny Rafał T. - "Tołdi" wciąż popełniają przestępstwa. Zostali zatrzymani m.in. za kradzież paliwa ze stacji benzynowej i jeepa z autokomisu.
- Czy prokuratorzy w jakiś sposób komentowali fakt, że pan, razem ze świadkiem koronnym, dopuszcza się przestępstw? - pytał jeden z adwokatów.
- Powiedzieli, że oni się nie mieszają do tej sprawy i że ich ta sprawa nie interesuje - odpowiedział „Tołdi”.
- Niech pan powie, którzy prokuratorzy wtedy brali udział? - dopytywał adwokat.
- Ja rozmawiałem z moim prokuratorem Wojtkiem Zdanowskim (autor aktu oskarżenia w sprawie zabójstwa Kikira - red.), byłem przy okazji tam. I na tym rozmowa się zakończyła.
- "Pana prokurator Wojtek Zdanowski"? Pan kolegą jego jest? - spytała prowadząca rozprawę sędzia Barbara Piwnik.
- Nie.
- To jest pana prowadzący prokurator? - dopytywał adwokat.
- Tak, prowadził moje sprawy - odparł świadek.
"Za duży okres, żebym to wszystko spamiętał"
Pod koniec procesu "Tołdi" głównie się tłumaczył: - Na dzień dzisiejszy nie jestem w stanie odróżnić tego, co było, od tego, co wiem od Mirosława K. Ciężko mi wyizolować informacje, których byłem świadkiem, a których nie. Wiem, że K. w wielu momentach manipulował osobami, które brały udział w przestępstwach. Zaprzyjaźniłem się z nim. Powkładał mi różne rzeczy do głowy. Ja nawet wyroki pobrałem i odsiedziałem za niego.
I dodawał: - Nie chcę mieć teraz nic wspólnego z tym człowiekiem. K. to jest osoba, której trzeba się wystrzegać. Uważam na niego, tak mogę powiedzieć. Nie chcę odpowiadać na pytanie, czy się go boję.
Prokuratura: dożywocie, obrońcy: uniewinnienie
Prokurator Mariusz Kierepka nie miał jednak żadnych wątpliwości, że oskarżeni są winni. Dla Jerzego B. i Wojciecha Ć. zażądał dożywocia, dla Marka K. i Adam S. - po 25 lat więzienia, dla Krzysztofa B. - 13 lat więzienia, a dla Rafała T. - trzech, to w nagrodę za jego współpracę z organami ścigania.
Adwokaci domagali się uniewinnienia.
Sąd w ogłoszonym w piątek 4 maja wyroku przyznał im rację. Uznał opowieść "Mirona" i "Tołdiego" za niewiarygodne, głównie dlatego, że nie zostały one potwierdzone innymi dowodami.
Ten wyrok oznacza, że 18 lat po zbrodni wciąż nie wiadomo, kto w szpitalu przy Szaserów zastrzelił Andrzeja Cz., ps. "Kikir".