- Byliśmy tak wychowani przez mamę, że gdy ktoś miał wrócić bardzo późno, to miał się meldować. A tato potrafił nawet podwieźć na jakieś imprezy czy spotkania (...) W przypadku szaleństw, chociażby licealnych, był zawsze fajny i można było na nim polegać, czasem nawet zgarnął nas nad ranem po jakimś fajnym szalonym spotkaniu - wspomina Kasia Wodecka-Stubbs, młodsza córka Zbigniewa Wodeckiego, w rozmowie z Magazynem TVN24.
Tekst został opublikowany 6 maja. Prezentujemy go w ramach przeglądu najważniejszych artykułów Magazynu TVN24 w 2020 roku.
***
Gdyby żył, 6 maja świętowałby 70. urodziny. Zbigniewa Wodeckiego nie trzeba nikomu przedstawiać. Nieco starsi pamiętają go z estrady i "Pszczółki Mai", młodsze pokolenie z TVN-owskiej edycji "Tańca z gwiazdami", jeszcze młodsi odkryli go podczas największych polskich festiwali: OFF Festivalu w Katowicach i Open'era, gdzie występował z zespołem Mitch&Mitch. Zmarł nagle 22 maja 2017 roku. Multiinstrumentalista, wirtuoz skrzypiec, wokalista, kompozytor, aranżer, gwiazda telewizji, showman. Ale jakim był człowiekiem, ojcem, przyjacielem? O tym w rozmowie z Magazynem TVN24 mówi jego młodsza córka Kasia Wodecka-Stubbs.
Z Kasią Wodecką-Stubbs rozmawiał Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl
Tomasz-Marcin Wrona: Jest takie zdjęcie, najpewniej z początku lat 80. z pani rodzinnego domu w Krakowie. Na pierwszym planie siedzą Zbigniew Wodecki i Janusz Terakowski, (autor tekstów m.in. do "Zacznij od Bacha" czy "Izoldy"). W tle, przez drzwi, zagląda pani jako kilkuletnia dziewczynka. Często z rodzeństwem podglądaliście tatę przy pracy?
Kasia Wodecka-Stubbs: Tata komponował i pracował w domu, więc była to zwyczajnie część naszego życia. Ale staraliśmy się nie przeszkadzać tacie i Januszowi podczas wspólnej pracy. On miał swój kącik, a my ganialiśmy wokół. Jednak to były też fajne spotkania rodzinne, ponieważ z rodziną Terakowskich byliśmy bardzo zaprzyjaźnieni.
Denerwował się, gdy biegaliście po domu w czasie jego pracy?
Nie przypominam sobie jakichś specjalnych szaleństw i nerwów. Kręciliśmy się tam gdzieś, jak panowie spotykali się przy kawce, papierosku czy cygarze i komponowali sobie. To było tło naszego dzieciństwa. Jednak gdy tato już sam komponował, zapisywał partytury przy fortepianie, to staraliśmy się nie wchodzić. Drzwi były zamknięte. Nerwowo robiło się czasem, gdy poprosił, żebyśmy mu coś dośpiewali, jakiś chórek, jakąś linię melodyczną, która łączył instrumentalnie. A dla nas to jednak był stres śpiewać przy nim. I wyzwanie, bo miał słuch absolutny.
Często was wołał?
Tata lubił się dzielić muzyką. Gdy coś nowego komponował, zabierał nas do fortepianu, żeby to zagrać, żebyśmy posłuchali, choć nie jestem pewna, czy potrzebował naszej opinii. Pamiętam takie obrazki od momentu, gdy miałam kilka lat aż po dorosłe życie. Wołał do fortepianu, mówiąc, że skomponował coś fajnego i pytał, co o tym myślimy. A w późniejszych latach, gdy pracował w studiu, umawiał się gdzieś z nami na obiad, zapraszał nas do samochodu, gdzie odsłuchiwaliśmy muzykę czy fragmenty sesji.
Sam niejednokrotnie opowiadał, że dom jego rodziców tętnił muzyką. Pani dziadek Józef był trębaczem w krakowskiej orkiestrze radiowej, babcia Irena zachwycała sopranem kolaturowym. Pamięta pani krakowski dom dziadków?
Przede wszystkim z zewnątrz. Co roku robiliśmy rundkę samochodem z tatą, jadąc na cmentarz, do naszej babci, tato bardzo był związany ze swoją mamą. To było w okolicach urodzin babci lub dziadka. Podjeżdżaliśmy pod ten stary dom i szukaliśmy na murze pod oknem litery "Z", którą tato wydrapał na elewacji kamienicy, jak był małym chłopcem. Myślę, że ta litera wciąż tam jest. To był taki nasz rytuał odwiedzania ulicy Ułanów. Dom dziadków, chociaż był niewielki, to grał. Pełen gości muzyków. Natomiast babcia, która przepięknie śpiewała, uwielbiała ich gościć i gotować dla wszystkich obiady. To był rozśpiewany i pachnący rosołkiem i wypiekami dom.
A wasz dom rodzinny był podobny?
Tak było szczególnie w latach 70. i 80., gdy tato grał w krakowskich klubach, przede wszystkim w Piwnicy pod Baranami, Pod Jaszczurami czy w Kolorowej. Panowie spotykali się tam, żeby grać jazz, muzykę Jana Kantego Pawluśkiewicza i Marka Grechuty, czy muzykę Piwnicy pod Baranami. Mieszało się więc krakowskie towarzystwo. Ale tak zawsze było, że wokół Rynku wszyscy się znali. Do tej pory - pomijając czas pandemii - nie da się wyjść na Rynek, żeby kogoś znajomego nie spotkać. Wtedy byli to głównie pan Piotr Skrzynecki, pani Krystyna Zachwatowicz - która przecież inicjowała działalność Piwnicy, gdzie tato dużo grał. W naszym domu kłębiło się dużo osób. Oglądając zdjęcia z wesela moich rodziców, widać tłum towarzystwa artystycznego Krakowa. Na tych fotografiach na niewielkiej przestrzeni kotłuje się około stu osób, a wśród nich właśnie Piotr Skrzynecki czy pani Ewa Demarczyk oraz całe towarzystwo muzyczne i aktorskie tamtejszego Krakowa.
Pani rodzice pobrali się początkiem lat 70. A później?
Później też się u nas dużo grało, spotykało się w kuchni przy dużym stole. My, dzieci, nieszczególnie śpiewaliśmy, tylko biegaliśmy. Śpiewano też arie operowe. A jak przyjeżdżały Wały Jagiellońskie, to wtedy była zabawa na całego. Karty, poker, my na barana i fikołki. W latach 90., gdy sama byłam nastolatką, tata coraz więcej wyjeżdżał, więc takich spotkań było już mniej.
Pamiętam ze wspomnień zarówno pana Zbigniewa, jak i jego siostry Elżbiety Wodeckiej-Smosarskiej, że pani dziadek dość zasadniczo podchodził do ich wykształcenia muzycznego, w szczególności pani taty. Czy pan Zbigniew też wywierał na was presję?
- Na szczęście nie. Dzięki Bogu nie. Tato wielokrotnie podkreślał, że miał trudne dzieciństwo, jeśli chodzi o ćwiczenie gry na instrumencie. Bo gdy inni chłopcy biegali po łąkach i grali w piłkę, on po kilka godzin dziennie musiał ćwiczyć. Dziadek był znakomitym muzykiem i nie pozwalał na byle jakie granie. Pilnował, aby tato intensywnie ćwiczył już od szkoły podstawowej. Ale tato nie przeniósł tego na nas, chociaż też chodziliśmy do podstawowej szkoły muzycznej. Dzięki temu mieliśmy dużą przyjemność niećwiczenia, gdy tato był w domu. Po prostu nie mógł wytrzymać, gdy graliśmy na instrumentach. Nauka gry na przykład na skrzypcach jak się ma 7 lat jest bardzo trudna. Żeby nie fałszować, trzeba poświęcić kilka lat i mieć jednocześnie znakomity słuch. W moim przypadku był to obój. Jak zaczynałam grać, tato wychodził. Nie był w stanie tego znieść (uśmiech). Najlepiej znosił naszą grę na fortepianie. Na początku próbował z nami ćwiczyć. Chciał być kochany. Ale po pięciu minutach dostawał szału i wychodził. Po dwóch, trzech latach szkoły podstawowej skończyło się na tym, że graliśmy, gdy taty nie było w domu, żeby nie narażać się na jakąś niecierpliwość z jego strony.
Nie tylko nie graliście przy nim, ale nie słuchaliście razem muzyki, prawda?
- Tato nie przepadał za muzyką popularną. Śpiewanie, granie w domu - tak. Ale radio nie mogło być włączone. Gdy słuchaliśmy swojej muzyki, to tylko na słuchawkach walkmana albo w swoim pokoju. Tato nie przepadał za muzyką, którą moglibyśmy nazwać jako popową. Jesteśmy wychowani na muzyce Nata King Cole'a, Quincy Jonesa czy Franka Sinatry, ale gdy tato wracał do domu to "muzykę radiową" się wyłączało. Chodziło o to, żeby nie drażnić jego słuchu. Czasami może też chodziło o zwykłe zmęczenie. Muzykę z radia nazywał "brzęczącą".
A także określał ją jako "popelinę". Tak mówił o części muzyki środka, adresowanej do masowego odbiorcy, o muzyce, która nie wychodzi z jakichś form, norm i ma być lekka i przyjemna. To, co nie drażni tłumu, drażni artystów, dla których nawet piosenka jest kompozycją, a nie jakimś biciem rytmu i wymyśloną na syntezatorze melodyjką. Tata cenił kompozycję. Uważał, że muzyk powinien mieć wykształcenie muzyczne i dopiero wtedy może sobie robić, co chce. Nie lubił bylejakości w muzyce.
Na różnych etapach życia, ma się różne relacje z rodzicami. Jak pani patrzy z perspektywy czasu, to jakim ojcem był Zbigniew Wodecki?
To bardzo proste. Tato dla wszystkich był taki sam - wobec rodziny, przyjaciół. Nawet wobec muzyków. Szybko skracał dystans i przyjaźnił się z ludźmi. Dla nas był bardzo fajny i partnerski. Nie ukrywam, że jak byliśmy mali, nie interesowaliśmy go w sensie merytorycznym. Oczywiście, mogliśmy wskoczyć do łóżka, poprzytulać się. Tato zawsze lubił nas zbierać razem, później wnuki, na przykład podczas oglądania jakiegoś programu Discovery czy informacyjnego. Lubił mieć wokół siebie jakieś stadko. Nie interesowało go natomiast nasze życie dziecięce. Na szczęście nie interesowała go nasza szkoła (uśmiech). Fajne było także to, że mama dbała o to, żeby było wszystko na jego powrót do domu. Musiała być gotowa kolacja, której nie można nam było podjadać. Później, gdy zaczęliśmy być dla niego partnerami na wystarczającym poziomie intelektualnym, nasza relacja się zmieniła. Tato w ogóle wolał być przyjacielem niż ojcem. Zawsze miałam z nim super relacje. Nawet jak chodziło o sprawy sercowe, to dzwoniłam najczęściej do niego. On się wtedy śmiał, że co jak co, życie zna i że mogę do niego zadzwonić. Zawsze też się przejmował i angażował w nasze sprawy.
A był surowy wobec waszych nastoletnich szaleństw?
Byliśmy tak wychowani przez mamę, że trzeba było się zameldować. Gdy ktoś miał wrócić bardzo późno, to miał się meldować. A tato potrafił nawet podwieźć na jakieś imprezy czy spotkania. W ogóle się tym nie przejmował. Ale był surowy w innej kwestii. Był młodym twórcą, który jeździł, dużo grał. Kiedy był młody, to był trochę cholerykiem, tracił cierpliwość może zbyt szybko, szybko z tego wyrósł. Ale surowy czasem był, bo nie lubił głupoty na poziomie podstawówkowych problemów, czasem licealnych. Wtedy rozstawiał nas po pokojach, także po to, żeby mieć chwilę świętego spokoju. A w przypadku szaleństw, chociażby licealnych, był zawsze fajny i można było na nim polegać, czasem nawet zgarnął nas nad ranem po jakimś fajnym szalonym spotkaniu.
Mówiliśmy o muzyce, więc muszę zapytać o "Pszczółkę Maję", bo ta piosenka przylgnęła do niego mimochodem. Kilkukrotnie mówił o niej z małym grymasem. Polubili się w końcu?
- Życie "Pszczółki…" w naszym domu jest bardzo bogate. Przechodziła przez różne etapy lubienia i nielubienia. Na początku było fajnie, bo była przebojem. W tym czasie – w latach 70. – tato rozwijał własną karierę, wygrywał festiwale, wiele komponował, więc chyba istnienia "Pszczółki..." aż tak nie odczuwał. Później, na początku lat 80., gdy miał mniej grania, "Pszczółka..." wysunęła się na prowadzenie, bo wiadomo było, że ludzie wolą proste rzeczy, a nie skomplikowane kompozycje, które tworzył. Po każdym koncercie i tak wszyscy krzyczeli: "pszczoła!", więc tato przestał ją lubić. Myślę, że stąd brał się jego grymas, że jest kompozytorem, muzykiem klasycznym, a gdzie nie idzie, wszyscy chcieli pszczołę. To mogło frustrować. W wieku dojrzałym to znowu się zmieniło. Zresztą sama tę piosenkę bardzo lubię. Do tej pory, gdy gramy koncerty, nie wstydzimy się jej i nie odbieramy "Pszczółce..." należnego jej miejsca. Zawsze na finał śpiewają ją wszyscy artyści a z nimi na stojąco cała publiczność.
Pani tato niejednokrotnie mówił, że praca muzyka to ciężki zawód, a sukces – w tym finansowy – to efekt wieloletniej harówki. Wspominał, że nie zawsze było lekko, zwłaszcza w latach 80. Pamięta pani czasy, gdy pojawiały się problemy finansowe?
Początki moich rodziców to nie były łatwe czasy. Moja mama gotowała dla całego tego muzycznego towarzystwa, które do nas przychodziło - jakiś wielki gar zupy czy bigosu, bo to były takie czasy. Tato starego golfa kupił dopiero, gdy przywiózł jakieś pieniądze z wyjazdów z zagranicy z Andrzejem Zauchą czy Krzysztofem Piaseckim w drugiej połowie lat 80. Gdy pracował w poznańskim radiu, te pieniądze nie były duże, więc co tydzień musieli ze Zbigniewem Górnym wymyślić nowy program. Dzięki temu graniu w Poznaniu i potrzebie łatania portfela, wymyślali coraz to nowe i utwory, i audycje. Wbrew pozorom był to dla taty bardzo twórczy okres. Długo w naszym domu się nie przelewało, ale nie odczuwaliśmy tego jakoś szczególnie. Tato bardziej się martwił tym, gdy kończyła się praca, niż tym, żeby zapewnić sobie jakieś luksusy. Pod tym względem był bardzo prosto skonstruowany: w ogóle nie był materialistą. Miał zaledwie kilka rzeczy na krzyż.
Ale na przykład w czasie stanu wojennego, pani rodzice pojechali na trochę na wieś.
W czasie stanu wojennego, faktycznie, rodzice musieli się zaszyć na chwilę na naszej wsi. To były dla niego trudne czasy. Był młodym twórczym artystą z ogromnym potencjałem, któremu odcięto możliwości grania. Co do tych późniejszych lat, nie wiem, jak to było, tak po ludzku jak nastolatki zajmowaliśmy się swoimi sprawami.
Jednak patrząc na karierę pana Zbigniewa, można też odnieść wrażenie, że poza ciężką pracą i znakomitym słuchem, miał wiele szczęścia.
Był jednym z niewielu muzyków, którzy grali bez większych zapaści karierowych. Zawsze sobie to cenił. Poza tym uważał, że zawód muzyka jest bardzo wymagający, że trzeba wiele lat ćwiczyć. Nigdy się z tym nie krył. Zresztą woził ze sobą muzyków – na przykład świetnego skrzypka Mariusza Patyrę – bo nie mógł znieść tego, że tak znakomici, zdolni ludzie są niedostrzeżeni, a co niektórzy celebryci, którzy niewiele potrafią, ale gdzieś się powierzchownie pokazują jako muzycy są zauważani i lubiani. A pod koniec pojawili się Mitch&Mitch, co przyniosło mu kolejną falę fanów i chwil radości.
Mówiła pani, że na pewnym etapie życia staliście się przyjaciółmi. To prawda?
W spadku dostaliśmy od niego przyjaciół, którzy nadal są z nami... A że my – jego dzieci – staliśmy też w szeregu przyjaciół, to zwyczajnie znamy się i lubimy od lat. Tak jest do tej pory. Wspólnie tworzymy koncerty, organizujemy festiwale wokół taty. Pewne osoby niezmiennie były obecne przez niemalże całe życie ojca. W związku z tym miał też kilka domów. Drzwi Alicji Majewskiej, na przykład, zawsze były otwarte. Z Włodzimierzem Korczem łączyły go inna więź. Z Beatą Rybotycką i Krzysztofem Jasińskim spotykali się nie tylko w teatrze, ale też prywatniej na Mazurach, przygotowywali wspólne spektakle. Łączył ich nie tylko wzajemny szacunek zawodowy, ale również zwykła ludzka życzliwość, chemia. To był klucz do robienia wielu fajnych rzeczy. Myślę, że nawet Macio Moretti (Mitch&Mitch – red.) wpisał się w pewnym momencie w tę grupę ludzi, których tato nazywał przyjaciółmi. Tato uważał, że Macio jest niezwykle muzykalnym a jednocześnie serdecznym, mądrym i pozytywnym człowiekiem.
A miał coś w sobie, co denerwowało innych? Jakieś przywary?
Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Wiem, że tato był bardzo lubiany. Po jego odejściu każdy, kogo spotkałam, serdecznie o nim mówił. Musiał podzielić się swoim wspomnieniem, swoimi emocjami związanymi z tatą. Myślę, że tato wzbudzał wiele życzliwości. Niesamowite jest to, że wokół jego osoby nie pojawiła się żadna krytyka, żaden tak zwany hejt, chyba nie miał wrogów. Nie wiedziałam, że na taką skale ludzie będą go uwielbiać, kochać i wspominać jako osobę, nie tylko jako muzyka. Nie za "Pszczółkę Maję" czy "Zacznij od Bacha", ale za to, kim był.