Na stadionie urządzono izbę wytrzeźwień. Organizatorzy chcieli być tak zapobiegliwi. Pijanych do wytrzeźwiałki nie było jednak za bardzo komu doprowadzać. Ochrona miała pełne ręce roboty na zewnątrz i ewidentnie nie dawała sobie rady. Szalejący tłum trzykrotnie wdzierał się na boisko. Kibice nie bili jednak piłkarzy, jak to jest dzisiaj w zwyczaju, a całowali ich i zdzierali z nich stroje. Po meczu zaś wtargnęli pod prysznice, żeby umyć mistrzom nogi. Bo tamto zwycięstwo miało wymiar nie tylko piłkarski. To był odwet na okupancie. W jedynej możliwej w tamtych czasach formie.
Działo się to sześćdziesiąt lat temu. W niedzielę 20 października 1957 roku polscy piłkarze pokonali drużynę ZSRR 2:1.
- Jako reprezentant Polski wygrywałem różne mecze, z różnymi państwami, ale takiego szału, takiego entuzjazmu kibiców nie przeżyłem już do końca życia - wspomina dziś Roman Korynt, 88-letni weteran boisk piłkarskich.
Niemal 30 lat później, w 1986 r., znawca sportu Tadeusz Olszański zastanawiał się na kartach swej książki, co takiego jest w futbolu (a nie ma w siatkówce, lekkoatletyce czy nawet w boksie), że mecze wyzwalają tak potężne emocje. Powołując się na filozofów i publicystów (m.in. Camus, Passent, Mętrak), autor dowodził, że piłka nożna:
- służy leczeniu kompleksów,
- zaspokaja potrzebę dobrej roboty,
- jest sprawą prestiżu i witaminą dla wszelkiego rodzaju patriotyzmów,
- jest pożywką dla narodu kibiców. *
Zniewoleni, a jednak wygrali
Mecz, o którym tu mowa, spełnił wszystkie wymienione wyżej funkcje. Pozwolił zdziesiątkowanym przez wojnę i stłamszonym przez nową okupację Polakom na odzyskanie choćby odrobiny dumy. Polscy piłkarze nie tylko wygrali wówczas z mistrzami olimpijskimi. Pokonali wtedy reprezentację mocarstwa, które narzuciło Polsce ustrój, system gospodarczy, sprawiedliwość społeczną przejawiającą się w terrorze, zainstalowało na polskim terytorium swoje liczne garnizony wojskowe i opanowało tajne służby.
Sto tysięcy ludzi, którzy w dniu meczu zasiedli na trybunach i miliony przy radioodbiornikach codziennie doświadczało tej smutnej świadomości, że Polska i Polacy nie mają szans, aby wydostać się spod sowieckiej dominacji. I jedyne, co możemy im pokazać, to zwycięstwo w sportowym pojedynku. Tamtej mglistej i deszczowej październikowej niedzieli nad nowym wówczas piłkarskim stadionem na granicy Katowic i Chorzowa wisiał złowrogi obłok historii i geopolityki.
Trzynaście lat wcześniej w Jałcie wielkie mocarstwa, które wygrały II wojnę światową, oddały Polskę w strefę wpływów komunistycznego mocarstwa. W teoretycznie suwerennej Polsce stacjonowały wielotysięczne oddziały Armii Czerwonej, a ministrem obrony Polski do 1956 roku był marszałek Związku Sowieckiego.
Ten czerwonoarmista z teką polskiego ministra obrony miał nawet coś wspólnego ze sportem. Bo Polacy, rozpoczynając lekturę gazet od stron sportowych, napis "sport" czytali wspak. Wychodziło "trops" = "Towarzyszu Rokossowski, Opuśćcie Polską Stolicę".
Taki niewinny żart, za który jeszcze w 1956 roku można było trafić do więzienia, trafnie oddawał stosunek Polaków do nowego okupanta. Humorem, często wisielczym, szeptaną antykomunistyczną propagandą, dopingowaniem sportowców rywalizujących z ZSRR ludzie starali się oswoić trudną do oswojenia rzeczywistość.
ZSRR - przeciwnik ze specjalnym statusem
W 1957 roku Polacy mieli jeszcze na świeżo w pamięci: 17 września, Katyń, Jałtę i stalinizm. "Miliony marzyły tylko o jednym, aby 'dokopać Ruskim' i chociaż w ten sposób – na płaszczyźnie sportowej – odegrać się za zbrodnie wojenne, podporządkowanie Moskwie i terror w czasach stalinowskich. Zresztą kolejne spotkania obu drużyn były dla polskich kibiców czymś więcej niż tylko sportową rywalizacją" - pisał w 2012 roku na łamach "Biuletynu IPN" dr Mirosław Żuławnik. **
Mecz na Stadionie Śląskim zapoczątkował to trwające przez wiele dziesięcioleci oczekiwanie kibiców wobec sportowców, żeby przynajmniej na boiskach, bieżniach, matach, ringach pokonywali Rosjan.
Tak było w pamiętnym meczu bokserskim w czasie Igrzysk Olimpijskich w Tokio w 1964 roku, hokejowym meczu na Mistrzostwach Świata w Katowicach w 1976 roku, finale olimpijskiej rywalizacji w siatkówce w Montrealu w tym samym roku czy w przypadku skoku o tyczce Władysława Kozakiewicza w Moskwie w 1980 roku, gdy jego głównym rywalem była radziecka publiczność i organizatorzy wywołujący przeciąg na stadionie, kiedy polski zawodnik był na rozbiegu.
Osobiste porachunki piłkarzy
Piłkarski mecz z 1957 roku był pierwszym z tych powojennych, budzących ogólnonarodowe emocje. Świadomość rywalizacji z reprezentantami kraju, którego władza wyrządziła wiele krzywd, towarzyszyła również osobiście wielu zawodnikom.
Zdobywca obu bramek Gerard Cieślik, który jako Ślązak został przymusowo wcielony do Wehrmachtu, znalazł się pod koniec wojny w obozie jenieckim Armii Czerwonej i o mało nie został wywieziony do łagru w głąb ZSRR. Bramkarzowi Edwardowi Szymkowiakowi NKWD zamordowało ojca - siedemnaście lat wcześniej w Katyniu.
Roman Korynt również wspomina traumatyczne przeżycie z dzieciństwa, gdy w 1939 roku uciekał z rodzicami przed Niemcami na wschód Polski, a tam zamiast znaleźć bezpieczne schronienie wpadli w ręce żołnierzy z czerwonymi gwiazdami na czapkach.
- Mieszkaliśmy wtedy w Gdyni i rodzice bali się, że pozostawanie tam będzie niebezpieczne. Uciekliśmy więc na wschód aż za Warszawę, myśląc, że tam będzie bezpieczniej. A tu okazało się, że oni nas zaatakowali z drugiej strony - wspomina Korynt, grający w 1957 roku na pozycji obrońcy.
W zawodnikach tkwiła więc uraza do ZSRR, bo niemal każdy stracił kogoś lub coś w czasie wojny albo w czasie terroru stalinowskiego w latach 40. i 50. Czasy jednak były takie, że nie mówiło się o tym otwarcie.
- O tym, co myśmy przeżyli i doświadczyli od nich, nie mówiło się głośno. Co najwyżej w gronie kilku zaufanych rodzin. Bo przecież oficjalnie to byli nasi wyzwoliciele, niemalże zbawcy. W ogóle wtedy nie można było złego słowa wtedy powiedzieć na Rosjan - wspomina Roman Korynt.
Wyrobieni i obiektywni jak radziecka publiczność
Dowód na to, jak zwasalizowana była wówczas Polska wobec ZSRR można znaleźć w drukowanym programie meczu - broszurze kolportowanej wśród kibiców na trybunach. Jej pojedyncze egzemplarze figurują dziś jako białe kruki na portalach aukcyjnych.
"Sportowe kontakty obu naszych krajów cechowała zawsze serdeczna przyjaźń i cieszymy się, że mamy okazję jeszcze raz dać jej świadectwo. Pragniemy oczywiście uzyskać w spotkaniu jak najkorzystniejszy wynik, ale jest również naszym dążeniem zrewanżowanie się sportowcom radzieckim za ich niezwykłą gościnność i troskliwość, z jaką spotykaliśmy się wielokrotnie podczas pobytu w ZSRR" - napisano we wstępie meczowego programu.
Mecz w Chorzowie 20 października 1957 roku był częścią eliminacji do Mistrzostw Świata. W pierwszym spotkaniu obu drużyn Polska uległa Sowietom 0:3. Stąd w okolicznościowej stadionowej publikacji znalazły się również nawiązania do tamtego spotkania.
"Obiektywizm i sportowe wyrobienie [radzieckich kibiców w Moskwie - przyp. red.] zrobiło na nas silne wrażenie. Mamy nadzieję, że podobnie sportowo wyrobiona okaże się publiczność Śląska, której znawstwo futbolu jest szeroko cenione" - czytamy w programie meczu.
Publiczność waliła na tamten mecz nie tylko ze Śląska, ale z całej Polski. Wokół stadionu przygotowano trzy tysiące miejsc parkingowych dla ciężarówek, bo regularnej komunikacji autobusowej wówczas w Polsce praktycznie nie było. Pomni doświadczeń z poprzednich meczów międzypaństwowych, gdy pod ławkami znajdowano tysiące butelek po wódce, organizatorzy przygotowali na stadionie nawet izbę wytrzeźwień. Mecz miało ochraniać półtora tysiąca chłopa wewnętrznej służby porządkowej, nie licząc oddziałów milicji.
Komunistyczna władza w sobie tylko znany sposób oszacowała, że do obejrzenia meczu będzie chętnych czterysta tysięcy ludzi, ale zapowiedziała, że sprzeda najwyżej sto tysięcy biletów i ani jednego więcej. Tyle wynosiła wtedy pojemność Stadionu Śląskiego, gdy upchnęło się kibiców na drewnianych ławkach i z wykorzystaniem miejsc do stania.
Reprezentacja ZSRR przyleciała do Warszawy 17 października. Stamtąd niemal bezpośrednio - bo tylko z przerwą na posiłek i krótkie wywiady - poleciała na Śląsk. Goście zamieszkali w najlepszym wówczas w całej aglomeracji hotelu Orbis, Polacy zaś w hotelu przy ulicy Bielskiej.
Nie było milionów, była zapomoga do odebrania na poczcie
Dziś, gdy pozastadionowe życie reprezentacji narodowych jest obiektem zainteresowania opinii publicznej, począwszy od faktu zjedzenia śniadania a skończywszy na życiowych partnerkach zawodników i bajońskich na ogół zarobkach, ciekawe może się wydawać, jak to wszystko wyglądało w tamtych czasach.
Pytamy więc ostatnich żyjących weteranów tamtego meczu o ciekawostki spoza boiska. Obrońca z 1957 roku Stefan Florenski wspomina stosunkowo szybką ścieżkę kariery piłkarza. On sam na początku 1957 grał jeszcze w klasie A (jedna z najniższych lokalnych lig), potem już w pierwszej lidze. I w tym samym roku zagrał w reprezentacji.
- Byłem wtedy debiutantem w reprezentacji. Ale to był dla mnie rok błyskawicznej kariery, z A-klasy do reprezentacji narodowej - wspomina 84-letni dziś weteran.
Reprezentacja i cała piłka nożna w Polsce miały wtedy kompletnie amatorski charakter. Nie zarabiało się w niej wtedy jakichś imponujących pieniędzy. W tamtym czasie, jeżeli związek piłkarski chciał docenić zawodników, musiał uciekać się do działań niestandardowych.
- Wtedy nie grało się dla pieniędzy. Ale za ten mecz dostaliśmy premię ekstra - mówi Stefan Florenski.
Więcej szczegółów na ten temat pamięta Roman Korynt.
- Jedyne dochody reprezentanta Polski to była tak zwana kwartalna zapomoga finansowa. Jak teraz słyszę, że Lewandowski zarabia miliony, to nie zazdroszczę mu tego. Cieszę się, że polski piłkarz, który gra na tak fantastycznym poziomie, zarabia tyle pieniędzy. My natomiast otrzymywaliśmy tylko to wyróżnienie w postaci zapomogi finansowej. Było to oczywiście nieoficjalne. Nikt tego nie rejestrował w dokumentach. PZPN przesyłał jednak zawodnikom zapomogę finansową. Była to kwota w granicach jednomiesięcznego krajowego zarobku. Wtedy to jednak było dla nas bardzo dużo. Najbardziej z tych pieniędzy cieszyła się moja kochana żona. Gdy wygraliśmy mecz, mówiła: "Gratuluję ci, Romeczku, zwycięstwa". A tu za chwilę przychodzi wiadomość, że są przesłane pieniądze, więc musiałem pojechać na pocztę - wspomina Roman Korynt.
Gdyby nie ta zapomoga, to powołanie piłkarza do reprezentacji byłoby znacznie bardziej dotkliwe niż powołanie rekruta do wojska. Poborowi mogli jechać do jednostek pociągami, nie kupując biletu. Piłkarze takich przywilejów nie mieli. Dostawali telegram, że konkretnego dnia mają stawić się na zgrupowanie, a dalej musieli sobie radzić sami
- Ja wprawdzie już w latach 50. miałem samochód. Ale przecież nie było wtedy takich dróg i takich samochodów, żeby można było z Gdyni do Chorzowa przez całą Polskę pojechać autem. Pozostawał więc pociąg albo samolot. Ja inwestowałem w samolot. Dzięki temu nie przyjeżdżałem na zgrupowanie zmęczony i lepiej funkcjonowałem na boisku. Koszty transportu zawodnicy pokrywali jednak z własnej kieszeni - podkreśla Roman Korynt.
Amatorzy przeciwko najlepszej drużynie świata
Dojazd, zgrupowanie, ostatni trening, mecz. Nie było wówczas racjonalnych podstaw do tego, żeby przed pierwszym gwizdkiem roztaczać wizje zwycięstwa. Reprezentacja komunistycznego mocarstwa była również mocarstwem piłkarskim. W tamtym czasie to mistrzowie olimpijscy. W czasie pierwszego meczu w Moskwie wbili Polakom aż trzy bramki, sobie nie dając strzelić ani jednej.
W polskiej reprezentacji, która - jak czas potem pokazał - miała wiele samorodnych talentów, brakowało zawodników tej międzynarodowej klasy, jakich miała drużyna przeciwna.
W tamtym czasie w drużynie Sowietów bronił bramki legendarny Lew Jaszyn. Zawodnik, który trafił do futbolu prosto z hokejowego lodowiska, na którym również był świetnym bramkarzem. Zawsze ubrany na czarno, grał w czapce z daszkiem na głowie. Niezwykle wysportowany, dobrze umięśniony, o nadzwyczajnie długich rękach. Nazywany był czarną panterą, bo była w nim iście zwierzęca sprawność i instynkt walki. Wbić Jaszynowi gola to było zadanie, któremu nie potrafili sprostać najlepsi. Bez problemu na przykład Jaszyn osiem lat później obronił karnego, którego egzekwował sam Pelé. Więc co tu dużo mówić...
Drużyna ZSRR miała wtedy zresztą wielu słynnych na cały świat, piekielnie skutecznych napastników - jak Eduard Strielcow czy Walentin Iwanow.
- Strielcow to był wówczas jeden z najlepszych piłkarzy na świecie i ja, debiutant, miałem go pilnować - wspomina Stefan Florenski. - Trener mi powiedział: "Florek, ty go musisz mieć na oku". No i miałem go na oku. Pokryłem go tak, że sobie nie pograł. Jedyną bramkę dla radzieckich zdobył wówczas Iwanow.
W Polsce grał oczywiście obdarzony nadzwyczajnymi talentami Gerard Cieślik, który - jak przypomina autor książki o tym zawodniku Rafał Zaremba - cechował się niesłychanymi umiejętnościami technicznymi. Już 60. lat temu potrafił strzelać gole z przewrotki, co w tamtych czasach uchodziło za zagranie z pogranicza akrobacji. Polskich piłkarzy nie otaczała wówczas jednak międzynarodowa aura legendy.
Niesieni siłą kibiców
W zwycięstwie nad ZSRR wykorzystali jednak w stu procentach atut własnego boiska. Gdy stutysięczna publiczność zaśpiewała polski hymn narodowy, to zawodnicy zapamiętali to do końca życia. Zapamiętali również potężny doping, o którym jednak nie da się powiedzieć, że "był obiektywny" i "świadczył o sportowym wyrobieniu", jak chciała tego propagandowa broszura. Polscy kibice - jak na każdym normalnym stadionie piłkarskim - zagrzewali do walki swoich, a gwizdali przeciw obcym.
- Gdy wychodziliśmy na boisko, to cały stadion huczał. Gdy natomiast po piętnastu minutach przewagę zdobyła drużyna radziecka, był straszny jeden wielki gwizd - wspominał w 2012 roku w jednym z ostatnich swoich wywiadów, dla "Faktów TVN", strzelec obu bramek Gerard Cieślik (zm. 2013 r.).
"Nikt nie spodziewał się takiego sukcesu" - entuzjastycznie obwieścił lektor Polskiej Kroniki Filmowej. Na archiwalnym nagraniu filmowym widać zaś to, co po 60 latach wspominają nasi rozmówcy. Kibice znoszą zawodników z boiska do szatni na rękach. Tak się cieszyli z tego zwycięstwa nad Sowietami.
Kroniki polskiego futbolu nie odnotowały nigdy później przejawów uwielbienia kibiców dla piłkarzy tak niezwykłych w swej ekspansywności, że przypominały w formie obrzędy religijne. Całowanie, zrywanie strojów, by mieć relikwię, noszenie na rękach, zdarzało się potem. Ale obrzęd obmywania nóg piłkarzom przez kibiców – chyba nigdy potem.
- Nie dość, że już po pierwszej bramce służba porządkowa nie wytrzymała naporu tłumu i kibice wbiegli na płytę, to jeszcze po meczu myśmy po prostu nie mogli zejść z boiska. Kibice ściskali nas, całowali, zrywali stroje. Niektórzy zawodnicy czuli nawet strach - wspomina Stefan Florenski.
- W końcu przedostaliśmy się do szatni. Pod prysznicami, na golasa, tańczymy i śpiewamy z radości, a tu nagle słychać szum w łaźni i widzimy kibiców, którzy przedarli się przez eskortę. "Bo oni muszą mistrzom nóżki umyć" - tłumaczyli. Weszli w garniturach pod te prysznice, my na golasa... Cóż... mówimy: no to myjcie - zaśmiewa się do dziś Roman Korynt.
Roman Korynt zaśmiewa się, ale na wspomnienie tamtych wydarzeń ma łzy w oczach. Podobne wzruszenia towarzyszą Stefanowi Florenskiemu. Trzeciemu z ostatnich żyjących piłkarzy z tamtego składu Lucjanowi Brychczemu sędziwy wiek i stan zdrowia od czterech lat nie pozwala na udzielanie wywiadów. Jednak gdy w 2012 roku wypowiadał się dla "Faktów TVN" również było widać, że nimb bohaterów narodowych, jaki otaczał piłkarzy, którzy pokonali ZSRR, był dla nich wielkim przeżyciem.
"Mecz Polska – ZSRR z 1957 roku, któremu towarzyszyły niezwykle silne emocje, także te z podtekstem politycznym, przeszedł do historii polskiego futbolu. Nie tylko dlatego, że Biało-Czerwoni pokonali mistrzów olimpijskich 2:1, a spotkanie obejrzało 100 tys. widzów, ale także dlatego, że zwyciężyli reprezentację Związku Radzieckiego. Zwycięstwo Polaków miało zatem wymiar symboliczny. Tym, który 'dokopał Ruskim' – dosłownie i w przenośni – był Gerard Cieślik, po meczu okrzyknięty przez kibiców bohaterem narodowym" – pisał Mariusz Żuławnik w "Biuletynie IPN".
Przeciw Polakom wystawili na trybunach wojsko
W sportowym wymiarze ten wygrany mecz zwiększył szanse Polaków na udział w Mistrzostwach Świata w 1958 roku. Polska - po pierwszym meczu i rewanżu - spotkała się jeszcze raz z sowiecką drużyną w rozstrzygającym meczu, który według dzisiejszej terminologii nazwany byłby barażem.
Ten rozstrzygający mecz miał odbyć się na neutralnym gruncie. Po tym, jak Polacy pokazali, że potrafią nawiązać równorzędną walkę z mistrzami olimpijskimi, piłkarzy zapraszały do siebie stolice krajów wolnego świata. Strona radziecka uparła się jednak, że trzeci mecz ma odbyć się w Lipsku w komunistycznej Niemieckiej Republice Demokratycznej. Lipsk warunki terenu neutralnego spełniał, lecz tylko teoretycznie. Stacjonował tam bowiem wielki garnizon Armii Czerwonej. Żołnierze do ostatniego niemal więc miejsca wypełnili trybuny w Lipsku i zrozumiałą koleją rzeczy kibicowali swoim. Polacy przegrali 0:2.
Wygrany mecz na Stadionie Śląskim z 20 października 1957 roku, choć nie dał Biało-Czerwonym awansu, do dziś uważany jest jednak za jedno z największych osiągnięć polskiego futbolu. Jednym z punktów uroczystego otwarcia Stadionu Śląskiego po wieloletnim remoncie 1 października br. była "sportowa lekcja historii – mecz wspomnień Polska – ZSRR z 1957 r.".
Źródła:
* Tadeusz Olszański, "Gol!", Krajowa Agencja Wydawnicza, 1986.
** Mirosław Żuławnik, "Dokopać Ruskim" w: "Pamięć.pl" nr 3/2012.