Jak wygląda życie w świecie, w którym nie pozwala się upamiętnić swoich zmarłych. Czym jest pojednanie, jak trudno się na nie zdobyć, gdy ludziom na drodze staje polityka, a w końcu też – czym jest sama wojna, biznes, dyplomacja, i jak można łączyć wojnę w byłej Jugosławii z wojną w Syrii. O tym opowiedział w rozmowie z Magazynem TVN24 brytyjski dziennikarz Ed Vulliamy, który w 1992 r. jako pierwszy poinformował świat o istnieniu w Bośni obozów, w których mordowano i torturowano miejscowych muzułmanów.
W tym roku nakładem wydawnictwa Czarne ukazał się reportaż Eda Vulliamy'ego "Wojna umarła. Niech żyje wojna".
Maciej Tomaszewski, Adam Sobolewski, tvn24.pl: Międzynarodowy Trybunał Karny dla byłej Jugosławii (ICTY), powoli zmierzający do zakończenia prac trwających już przeszło 20 lat, wydał w czerwcu raport dotyczący świadków w procesach w Hadze. Stwierdza się w nim, że w zdecydowanej większości osobami zeznających w procesach osób oskarżonych o zbrodnie wojenne kierowały pobudki altruistyczne, poczucie moralnego obowiązku wobec ofiar. Większość stwierdziła też, że zeznawanie nie wpłynęło źle na ich stan zdrowia, a fakt tego, że często sami decydowali o tym, by ich nazwiska – jako ofiar – podawano do wiadomości publicznej, nie wpłynął na ich codzienne życie, czy poczucie bezpieczeństwa. Pana książka opowiada właśnie o tych ludziach: ofiarach wojny, które ją przeżyły.
Ed Vulliamy: Tak, o ofiarach, choć sam nie jestem wciąż pewien, jakiego terminu używać. Od "ofiar" wolę "ocalałych". Piszę o tym we wstępie do polskiego wydania. Mój oryginalny tekst w momencie wydania cztery lata temu był też z pewnością zbyt łagodny dla Międzynarodowego Trybunału Karnego dla byłej Jugosławii. Byłem zaangażowany w jego prace od samego początku, jeszcze przed pierwszym procesem. To było w 1994 r. lub na początku 1995 r., gdy byłem w Waszyngtonie i się ze mną skontaktowali. Od początku byłem gotów na współpracę i zeznawanie przeciwko Duszko Tadiciowi (strażnikowi w obozach Omarska i Trnopolje w 1992 r., członkowi serbskich oddziałów paramilitarnych w Bośni, skazanemu jako pierwszemu zbrodniarzowi w procesach w Hadze na 20 lat więzienia w 1997 r. – red.) Większość ludzi myślała: co to za strata czasu; to zwykły, śmieszny, lokalny satrapa, ale ja tak nie uważałem. To była wojna takich właśnie śmiesznych, lokalnych satrapów i specjalnym jej składnikiem było to okrucieństwo, które zadawali na co dzień, a zwłaszcza w obozach. Świat był wywrócony do góry nogami i tak jak mówi jeden z bohaterów mojej książki: nawet wiem, co musieli czuć Niemcy, gdy z Budapesztu przychodził (do Auschwitz) pociąg z Żydami. Oni tylko wypełniali rozkazy. Tylko, że tam (w Bośni – red.) więził mnie mój nauczyciel chemii, ten, którego znałem i ten, który wiedział, że nie jestem dżihadystą (jeden z najczęstszych powodów zatrzymań muzułmańskich cywilów przez bośniackich Serbów dotyczył ich rzekomego udziału w wojnie, nawet w okresie, gdy walkę prowadzili tylko Serbowie – red.). Chciałem więc zeznawać w tych procesach właśnie dlatego, ale też dlatego, że i działania ONZ w Bośni zasługiwały na kryminał; w najlepszym przypadku było to łagodzenie sytuacji (w obliczu zbrodni), a w najgorszym pomoc w ludobójstwie. Decyzja o powołaniu Trybunału zapadła zresztą przed największą ze zbrodni; przed Srebrenicą, w której żołnierze ONZ właściwie wydali ofiary prosto w ręce rzeźników.
Zawsze lepiej jest osądzić zbrodniarza, niż nie, nawet jeżeli oznacza to, że będzie on siedział w wygodnym więzieniu w Skandynawii, miał tyle kanałów pornograficznych, ile sobie zażyczy lub w Hadze, gdzie skazani normalnie grają tenisa, mając po drugiej stronie siatki przeciwnika. To jest przecież czarna komedia. Spędziłem dużo czasu w poczekalniach dla ludzi zeznających w procesach. Widziałem ich rano w hotelu, gdy nerwowo stukali sztućcami w talerze, jedząc śniadania. Oni dali z siebie wszystko i część z nich na pewno poczuła ulgę, mogąc powiedzieć: moje zeznania są na taśmie.
A jednak pisząc o losach ludzi, którzy przeżyli wojnę, "ocalałych", nie widzi Pan wiele miejsca na optymizm.
Jeżeli znacie w ogóle kogokolwiek, kto myśli o Bośni z optymizmem, proszę, dajcie mi jego numer. Kiedy mowa jest o wojnie, chodzi właśnie o to: o przetrwanie lub brak przetrwania i dlatego (tam) Holokaust powraca w dwóch wymiarach. Nie mówię tego po to, by próbować nawet porównywać Zagładę z wydarzeniami z Bośni, ale prowadzi mnie on do dwóch spraw. Po pierwsze, pisząc książkę, kontaktowałem się z Muzeum Historii Holokaustu w Waszyngtonie, starając się znaleźć odpowiednie słowo na określenie ofiar wojny i gdy zapytałem o "ocalałych" – termin używany przecież w odniesieniu do Żydów, ofiar nazistów w czasie II wojny światowej – usłyszałem, że jest on całkowicie odpowiedni. Drugą sprawą była bardzo szybka i wyraźna reakcja brytyjskich gmin żydowskich na wydarzenia w Bośni. Najgłośniej protestowały właśnie one, a nie (brytyjscy) muzułmanie czy saudyjskie organizacje charytatywne.
Inną kwestią jest też to, że Trybunał nie osiągnął tego, co w zamierzeniu miał. Z jednej strony chodziło bowiem o jego mandat prawny, z drugiej jednak o coś większego – o pojednanie w regionie. Trybunałowi to się nie udało. Nie doświadczyła go żadna ze stron. Rozumiem, co prawnicy chcieli osiągnąć. Badając sprawę za sprawą, zbierali dowody, ale w rezultacie, im większa była sprawa, tym nudniejsza się stawała. Tym więcej było papierów, tym więcej szukania i sprawdzania. W rezultacie (Trybunał) nie opowiedział historii. Wydał wyroki, ale historia została w salach sądowych. Ludzie jej nie usłyszeli. Oczywiście, jeżeli chcą, to mogą, bo dokumenty, świadectwa i zeznania są udostępnione, ale Trybunał tego nie osiągnął.
Czy można więc powiedzieć, że Trybunał jako instytucja odniósł sukces albo porażkę?
Nie. Ani jedno, ani drugie.
A proces Radovana Karadżicia? Dostał 40 lat za ludobójstwo. Jak "zmierzyć" ludobójstwo; dać za nie 40, 30 czy 20 lat?
Otóż to. Human Rights Watch użyło po ogłoszeniu wyroku określenia: rozrachunek. Powiedziano: w końcu ofiary doczekały się wystawienia Karadżiciowi rachunku za zbrodnie. A wszyscy, których ja znam, słysząc to pytali: o czym oni do cholery mówią? Werdykt stwierdzał, że Srebrenica to ludobójstwo, ale o tym wiedzieliśmy już od dawna (Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości za takie uznał masakrę w 2007 roku – red.). To, czego nie stwierdzano, to tego, że ludobójstwem były masowe czystki etniczne, ten huragan przemocy we wschodniej Bośni w 1992 i 1993 roku. Ludobójstwem nie było więc masowe więżenie kobiet i ich gwałcenie w obozach, chwytanie i torturowanie dzieci, zabijanie wszystkich nieserbskich mieszkańców – katolickich Chorwatów i bośniackich muzułmanów (Boszniaków). Ten wyrok, a może należałoby powiedzieć – orzeczenie – naprawdę nie wypełnił zadania. Trybunał miał pokazać coś większego. Miał przestrzec dyktatorów, powiedzieć: nadciągamy! Dzisiaj prezydent Baszar el-Asad i tzw. Państwo Islamskie nie wydają się tym być specjalnie onieśmieleni.
Trybunał się też ogranicza. Pytałem (w ostatnich latach) o to, czy w takim razie podąży tropem innych zbrodni? Czy będzie badał zbrodnie korporacji, które niszczą całe wioski w Kongo czy w Peru, tworząc nowe kopalnie; czy Trybunał będzie sądzić "El Chapo" za setki ofiar w wojnach karteli narkotykowych w Meksyku. Otóż nie i wracając do podstawowego pytania: w Hadze nie odniesiono sukcesu, ale też nie poniesiono porażki. Pewnie trzeba powiedzieć, że lepiej, że Trybunał powstał niż że nie powstał. Lepiej, że Milan Lukić – rzeźnik Viszegradu – został skazany, niż nie został (w 2009 r. w Hadze dostał dożywocie za zbrodnie dokonywane między czerwcem 1992 i październikiem 1994 r., m.in. spalenie żywcem około 140 muzułmanów – red.).
W książce zwraca Pan również uwagę na postawę brytyjskiej dyplomacji i jej podejście do wojny. Pisze pan, że od początku konfliktu było widać jej "snobistyczne, kolonialne" podejście w negocjacjach. Lepiej Londynowi rozmawiało się z "generałami w imponujących mundurach zdobionych galonami, a nie jakimiś obszarpanymi partyzantami", co z kolei wiązało się z zakorzenionymi w brytyjskiej dyplomacji "wyparciem świadomości istnienia ofiar". Londyn "wolał mieć do czynienia ze smagłym serbskim żołnierzem niż wyrzuconą ze swego domu, zgiętą wpół kobietą z chustą na głowie".
Tak, absolutnie tak. Jestem właśnie tego zdania, to podkreślam. Wszyscy poszukiwani potem od 1996, 1997 roku – Slobodan Miloszević, Radovan Karadżić, Ratko Mladić, wszyscy oni – przez trzy lata wojny byli po prostu gośćmi na salonach. Amerykański generał Wesley Clarke (od 1994 r. jeden z głównych negocjatorów w czasie rozmów pokojowych – red.) dał przecież Mladiciowi w prezencie pistolet. Istnieją niezliczone dokumenty, zdjęcia loda Carringtona (byłego sekretarza generalnego NATO – red.), Davida Owena (wysłannika UE na Bałkanach odsuniętego z funkcji w 1994 r. po stworzeniu planu pokojowego, który doprowadził do zerwania sojuszu między Chorwatami i Boszniakami i otwarcia nowego frontu wojny – red.) wspólnie świętujących i śmiejących się z tymi ludźmi.
Ale w końcu są to jednak są dyplomaci. Negocjują, do tego są powołani.
Tak, to prawda. To dziwny świat, ale czy to znaczy, że dzisiaj powinniśmy zaprosić do stołu al-Bagdadiego (dowódcę dżihadystów w Syrii i Iraku – red.)? Może powinniśmy. Zwróćcie jednak uwagę, że sprawy idą dalej. Kiedy tylko Douglas Hurd (były sekretarz brytyjskiej dyplomacji w latach 90.) i Pauline Neville-Jones (wysłanniczka Londynu w czasie rozmów pokojowych w Dayton – red.) tuż po wojnie zostali zatrudnieni przez firmę Natwest Markets, polecieli do Belgradu, by podpisać wielomiliardową umowę z Miloszeviciem. A następne, czego się dowiadujemy, to tego, że Miloszević to bestia Bałkanów, poszukiwany za ludobójstwo przez Trybunał w Hadze zbrodniarz. I z tego, co wiem, ani Hurd, ani Neville-Jones nigdy tych pieniędzy nie oddali. To biznes.
Ed Vulliamy mówi o sprawie ujawnionej w 2003 r. w toku śledztwa prowadzonego przez włoską prokuraturę. Odkryła ona, że zarejestrowana w tym kraju firma (Natwest Markets) uczestniczyła w nielegalnej prywatyzacji sektora telekomunikacyjnego w Serbii po wojnie w byłej Jugosławii. Hurd i Neville-Jones, działający w sektorze prywatnym, już trzy miesiące po porozumieniu z Dayton podpisali z Miloszeviciem umowę, w której zobowiązywali się do umożliwienia prywatyzacji sektora; kolejny serbski rząd – zamordowanego, prozachodniego premiera Zorana Dżindżicia – i organizacje pozarządowe w swoich śledztwach ustaliły, że olbrzymia część pieniądze z prywatyzacji po prostu przepadła; podejrzewa się, że Belgrad sfinansował z nich kolejną wojnę, w Kosowie.
Wielki kapitalizm to kolejny motyw pojawiający się w Pana książce. Postawa koncernu ArcelorMittal, który na terenie byłego obozu w Omarskiej – powstałego w kopalni rudy miedzi – zabrania ustawienia pomnika upamiętniającego więźniów pomordowanych przez bośniackich Serbów.
Tak, to zastanawiające, że taka dynamika funkcjonuje między najpotężniejszym producentem stali na świecie i władzami gminy Prijedor (w autonomicznej Republice Serbskiej w ramach Bośni i Hercegowiny – red.). Prijedor nie jest przecież szczególnie znanym globalnym graczem. Ten pomnik (którego powstaniu sprzeciwiają się serbskie władze regionu – red.) jest więc pewnego rodzaju metaforą. Jak wszystkie historie z Bośni - bardzo podstawowe, pierwotne dla człowieka – opowiada o tym, kim jesteśmy, co sobie nawzajem robimy. Człowiek z jakichś powodów od zawsze robi dwie rzeczy: grzebie umarłych i stawia w tych miejscach jakiś rodzaj posągu. I nie sądzę, by na świecie było wiele miejsc, w których stało się coś równie obrzydliwego, co w Omarskiej, a które nie zostały upamiętnione. Tam ludziom nie pozwala się wejść i uczcić pamięci zabitych, stawiając ten "pogański" w swej najbardziej podstawowej naturze emblemat. Zabrania im się tego, by nie szkodzić lokalnej polityce. To zniewaga dla tych, którzy umarli i tych, którzy pozostali i wciąż oddychają.
Koncern mówi jednak, że to z potrzeby neutralności. Ta "neutralność" jest kluczowym słowem, pytanie jednak, czy my na Zachodzie, powinniśmy być neutralni wobec kwestii dotyczących wojny i samej wojny?
Neutralność, o jakiej piszę i z którą się nie zgadzam, to ta premiera Chamberlaina w 1938 r., tuż przed wizytą Hitlera w waszym kraju. Są czasy w historii, w których neutralność neutralnością nie jest; w których sprzyja ona brutalom. Ja też się z tym w pewien sposób zmierzyłem, zeznając jako dziennikarz w procesach w Hadze. Musimy jednak oddzielić neutralność od obiektywizmu. To drugie to konkretne fakty. Jeżeli wchodzę do domu w czasie wojny w Bośni i widzę 12 ciał na ziemi, to jest to 12 ciał na ziemi. Nie 20, bo są to ciała Serbów i nie trzy, bo to Muzułmanie; 12 to 12.
Czy być neutralnym wobec gwałconych co noc kobiet i tych bestii, które to robiły? Nie. Nie jesteśmy neutralni wobec strażników w obozach, w których prowadzono do gazu ludzi. "New York Times" ukrzyżował mnie za zeznawanie w procesach (w Hadze – red.), bo byłem dziennikarzem, ale to groteska.
Jak więc patrzy Pan dzisiaj na Syrię?
No tak, Syria wydaje się ostatnią z ostatnich stacji, tym czymś na krańcu wszystkiego. Nie wiem, po prostu nie wiem. Na początku była to z pewnością rewolucja; był to demokratyczny zryw przeciwko reżimowi Asada. Teraz wspieranie IS w walce przeciwko Asadowi nie wchodzi w grę. Wspieranie Asada przez bombardowanie dżihadystów, co w istocie robimy, jest z kolei problematyczne. Biorąc pod uwagę dążenia Syryjczyków i Kurdów, bo i oni w tym siedzą – po prostu nie wiem. Jeżeli Bośnia była jakąś makietą, to Syria jest pomnikiem. To coś więcej niż koszmar. W Bośni dominowała zasada: wróg mojego wroga jest moim przyjacielem. W Syrii tego nie ma. Tam jest przepaść. Kto jest teraz naszymi sojusznikami w Syrii? Putin, Asad, Hezbollah, Iran. Coś poszło strasznie nie tak. Czy był moment, w którym należało interweniować? Rozmawiając o wojnie w Bośni w Stanach Zjednoczonych, wydaje się po latach, że należało bombardować wojska (bośniackich Serbów – red.) uderzające wokół tzw. stref bezpieczeństwa w Bihaciu, Sarajewie, Gorażde (w 1993 roku). To prawdopodobnie powstrzymałoby dalszą wojnę. Naprawdę w to wierzę. Dzisiaj, teraz Syria zaprzecza już z kolei wszystkiemu. Wydaje się być jakąś logiczną konkluzją XX wieku, jego ostatnim rozdziałem. Bośnia była przedostatnim. Wojny w XXI wieku będą wyglądały inaczej.
Jednak pisząc o Bośni, stwierdza Pan, że ta wcześniejsza interwencja nie była możliwa, bo Zachód chwilami zachowywał się tak, jakby tworzył grunt pod rozprzestrzenienie się konfliktu, a nie jego zakończenie.
Zdecydowanie tak. To, w jaki sposób dał się ogrywać Karadżiciowi, było niebywałe. Kilka dni przed odkryciem obozów (Omarska, Trnopolje, Keraterm i Manjacza w sierpniu 1992 r. – red.) Karadżić przybył na konferencję w Londynie i obiecał, że wycofa artylerię ze wzgórz nad Sarajewem. I co? Nie zrobił tego. Czy my potem zapytaliśmy: zaraz, zaraz, obiecałeś, nie dotrzymałeś słowa? Oczywiście, że nie. To trwało trzy lata. Trzy lata to naprawdę dużo czasu.
Trzy lata i tak dotarliśmy do porozumienia pokojowego w Dayton, w którym doszło do podziału Bośni. Powstał kraj, który po 20 latach wciąż jest podzielony. Widzimy, jak wygląda.
Brytyjska dyplomacja, a niekiedy też amerykańska hołduje zasadzie, że jeżeli nie masz pewności, postaw linię i ją przekrocz. Irak, Syria, Cypr, Irlandia, Palestyna... Wszystkie te i jeszcze inne historie zakończone takimi sukcesami... Przecież to, do jasnej cholery, nie działa. Chyba że się mylę, wtedy niech ktoś mi wyjaśni te wspaniałe historie. W Bośni stało się to samo. Tamta wojna, tak jak II wojna światowa, odwróciła swój bieg. Zaatakowani zwyciężyli, ale bohaterowie mojej książki, którzy chcieli po latach wrócić do domów albo – będąc tam, nigdy nie wyjeżdżając – chcieli odbudować swoje domy, często nie mogli. Pojawił się Richard Holbrooke (ówczesny zastępca sekretarza stanu USA i architekt porozumienia pokojowego z Dayton – red.) i powiedział: chwila, chwila... nie, tutaj jest linia. I najlepsze tradycje Palestyny, Irlandii i innych tej podobnych historii znów dały się poznać. Strona atakująca – Serbowie – dostała 49 proc. terytorium nowego kraju i własne władze.
Jaka jest tego spuścizna? Wielu ludzi, większość ludzi powie: to powstrzymało wojnę, powstrzymało zabijanie. Oto osiągnięcie. To prawda. Czy, gdyby nie Dayton, doszłoby do rzezi Serbów w odwecie? Może. Wydaje mi się, że nie, a być może na mniejszą skalę. Ale jaka jest tego spuścizna? To głupio stworzony kraj, prawie nie jak kraj, choć niektórzy twierdzą, że on naprawdę istnieje i chwała im za to – tym, którzy w niego wierzą. Mówi się, że jedynym miejscem, w którym ten kraj istnieje, jest piłka nożna. Bo jak Pjanić poda do Mihajlovicia, a ten do Dżeko, to nawet minister nie przetnie tego podania. Kraj istnieje tylko na papierze. Ludzie, których znam – rozrzuceni w większości po całym świecie – mówią o sobie "Bośniacy", ale gdy wracają do domów, znajdują się one w Republice Serbskiej, z której nie mogą wysłać listu do Sarajewa (leżącego w autonomicznej Federacji Bośni i Hercegowiny – red.), używając znaczka BiH. To śmiechu warte. To jak Jacques Tati, jak Beckett, Ionesco. Stałoby się to teatrem absurdu, gdyby nie było tak okropne.
To, do czego jednak głównie doprowadził podział kraju, to do osiągnięcia takiego statusu bośniackich Chorwatów, który dał im chorwackie paszporty. Są więc obywatelami Unii. Reszta zaś to zwłoki pozostawione do rozdarcia przez Turcję i Rosję. A muzułmanie w Sarajewie i Serbowie w Banja Luce są z tego bardzo zadowoleni, bo mają dużych graczy po swojej stronie. I to jest niezbywalna spuścizna tego, co – jak sądził Holbrooke w 1995 r. – było tak cholernie mądre i przemyślane.
Czytając Pana książkę, da się odnieść wrażenie, że nie wierzy pan w pojednanie w tym kraju.
Pojednanie zależy od tego, kto dokonywał działania. Niemcy nie są idealni, ale czymkolwiek było to, co zrobili w latach 1945-70, musi się to stać też tutaj, nim będziemy mogli mówić o pojednaniu. Żydzi mają historię Holokaustu dla siebie. To jest ich historia, bo została im oddana, podarowana. A ci ludzie (w Bośni) historii nie mają. Albo się jej zaprzecza, albo ją usprawiedliwia. Słuchanie polityków nie ma sensu. Nie da się ludzi zmusić do pojednania. Trzeba dotrzeć do nich inaczej.