Trzy kobiety, trzy rozstania i jeden straszny scenariusz. Ona prosi o pomoc różne instytucje, ale jej nie dostaje. On chce zrobić jej krzywdę i nikt mu nie przeszkadza. Pierwsza z trzech kobiet nie żyje, druga jest kaleką, trzecia nie ma odwagi wyjść z domu. Dlaczego zostały same?
Trzy kobiety, trzy rozstania i jeden straszny scenariusz. Ona prosi o pomoc różne instytucje, ale jej nie dostaje. On chce zrobić jej krzywdę i nikt mu nie przeszkadza. Pierwsza z trzech kobiet nie żyje, druga jest kaleką, trzecia nie ma odwagi wyjść z domu. Dlaczego zostały same?
Monika się bała. On nie mógł zrozumieć tego, że po kilku miesiącach od niego odeszła. Przy rozstaniu puściły mu nerwy – bił, szarpał, wyzywał.
Potem strach Moniki z Żernik w Wielkopolsce przerodził się w przerażenie. Jej niedawny partner stał się – jak sama napisała w sieci – "najgorszym koszmarem minionych miesięcy".
On ją śledził, zaczął obmacywać. Groził, żądał, żeby wycofała wcześniejsze zeznania o tym, jak wyglądało ich rozstanie. Potem umieścił w sieci kompromitujący Monikę film.
Monika o wszystkich tych zdarzeniach alarmowała policję. Prosiła o pomoc. On za pierwszym razem usłyszał zarzuty, ale niczego to nie zmieniło. Po kolejnych zgłoszeniach Moniki też był wzywany na komendę. Listownie. Nie stawił się na wezwanie, bo wcześniej… ją zabił.
Zadał kilkadziesiąt ciosów nożem. Monika zginęła na oczach matki. Niedługo potem zabił się on sam.
O pomoc wołała też 32-letnia Marta spod Krakowa. On w pracy: szanowany biznesmen. W domu zmieniał się w oprawcę. Po skargach Marty policja prowadziła postępowanie w sprawie znęcania się psychicznego i fizycznego w tym domu.
Marta chciała rozwodu. W połowie marca, w środku nocy, on wziął kolegę i przyjechał do jej domu. Wyrywali jej włosy, bili, kopali po głowie, cięli nożem. W pokoju obok było dwoje małych dzieci.
Kobieta cudem przeżyła, długo bała się całkowitego paraliżu. Ale za to na chwilę przestała się bać męża – trafił do aresztu.
Aneta spod Ząbkowic Śląskich obawia się, że też przestanie się bać dopiero wtedy, kiedy dojdzie już do najgorszego.
W połowie lutego ktoś podpalił budynek gospodarczy na jej działce. Miesiąc później ktoś obrzucił jej dom butelkami z łatwopalną cieczą. Policja ustaliła, że za atakiem stał on – jej niedawny partner.
Potem okazało się, że jego "najemnicy" mieli jeszcze jedno zadanie – pobić Anetę. Tego zadania ostatecznie nie zrealizowali.
On trafił za kratki tylko na chwilę. Potem wpłacił kaucję (jak wyliczyła pani Aneta, liczącą 2,5 pensji) i jest na wolności.
Aneta jest przerażona.
"Wszystkich nie zamkniemy"
Wszystkie te historie wydarzyły się w ostatnich tygodniach. Za każdym razem "on" był znany policji. O tym, że może być niebezpieczny, potencjalne ofiary starały się alarmować. Dziś jedna z nich nie żyje, druga może już nigdy nie wrócić do zdrowia, a trzecia czuje, jakby siedziała na bombie zegarowej.
Dlaczego system zawiódł? Na razie odpowiedzi po prostu nie ma.
– Nie ma idealnych systemów ani rozwiązań – słyszymy w Komendzie Głównej Policji. Jej rzecznik, młodszy inspektor Marcin Szyndler z powagą mówi o tym, że wszystkie sprawy trzeba "dokładnie wyjaśnić".
Tłumaczy, że praca policjantów, którzy mogli popełnić błąd, jest właśnie prześwietlana przez śledczych. Trzech przełożonych policjantów, którzy zajmowali się sprawą Moniki z Wielkopolski, straciło już posady.
Jednak mł. insp. Szyndler szybko zaczyna bronić systemu, który tym razem nie zadziałał.
– Tylko w zeszłym roku mieliśmy informacje o ponad 95 tys. przypadków przemocy w obrębie rodziny. Wydaliśmy 97,5 tys. Niebieskich Kart. Każda z nich jest jak dzwonek alarmowy – mówi.
"Niebieska Karta” może zostać założona m.in. przez policję czy ośrodek pomocy społecznej. Po jej założeniu rodzina staje się rodziną „szczególnego zainteresowania” dla pracowników społecznych i policji.
Dla każdej rodziny tworzona jest grupa, która ma pomóc ocenić, jak duży jest problem, co jest jego źródłem i czy da się go naprawić. W skład takiej grupy wchodzi np. dzielnicowy, pedagog ze szkoły do której chodzą dzieci z danej szkoły czy kurator. Ustalany jest plan pomocy. Pracownicy społeczni starają się nie tylko mediować, ale też patrzeć, czy sytuacja w domu nie ulega pogorszeniu.
Rzecznik KGP podkreśla, że "nie można zamknąć wszystkich potencjalnych napastników". – Byłoby ich blisko 100 tys. – argumentuje.
– Z bólem przyjmujemy każdy przypadek tragedii. Ale naszego systemu i jego organizacji zazdroszczą nam inne kraje. Nie skreślajmy go pochopnie – apeluje Szyndler.
Każdy sobie
Psycholog z SWPS Jan Gołębiowski na co dzień tworzy profile psychologiczne przestępców. Kiedy mówimy mu o systemie osób narażonych na przemoc, daleko mu do optymizmu.
– Wie pan, że jeszcze niedawno straż pożarna, policja i pogotowie komunikowało się na różnych częstotliwościach? Kiedy dochodziło do jakiejś dużej akcji, powstawał chaos. Jedni nie wiedzieli, co robią drudzy – opowiada. Po chwili dodaje, że podobnie wygląda obecnie system, który ma bronić przed dramatami takimi jak ten Moniki, Marty czy Anety.
Niewykluczone, że brak komunikacji między instytucjami doprowadziło do tragedii Moniki. Swoje zawiadomienia - i jednocześnie apele o pomoc - złożyła w trzech różnych komisariatach. Pisała też do prokuratury z prośbą o połączenie spraw w jedno dochodzenie. Na nic zdały się te prośby. On pozostał na wolności do końca.
Gołębiowski nie ma wątpliwości – państwowe instytucje marnują olbrzymi potencjał, żeby na czas stwierdzić, iż w danej rodzinie dzieje się coś złego.
– Wyobraźmy sobie, że na komisariacie odbierają telefon. Dzwoni kobieta, która mówi o tym, że jej mąż ją uderzył. Dyżurny wyśle patrol, który stwierdzi, że mężczyzna jest pijany. Zgłoszenie zostanie zarejestrowane jak incydent, który trafi do akt i będzie procedowany w mozolnym tempie – tłumaczy.
Jeżeli jednak dyżurny policji miałby system, który powiedziałby mu o tym, że zgłaszająca awanturę żona w zeszłym miesiącu pojawiała się u lekarza z podbitym okiem i złamanym żebrem – mógłby się zorientować, że wreszcie zdecydowała się ona postawić oprawcy. I że trzeba działać szybko.
Ostatni dzwonek ostrzegawczy
Bo działanie w dobrym momencie to zdaniem naszego eksperta klucz do uniknięcia tragedii. Tłumaczy, że psychika oprawcy jest jak balon, który rośnie z czasem.
Jeżeli ofiara na czas powie "nie" albo na wstępnym etapie zareagują służby, zazwyczaj agresja nie zdąży nasilić się na tyle, żeby doszło do tragedii.
– Niestety, nasze społeczeństwo nie umie przeciwstawić się złu. Wiele osób łatwo wpada w rolę ofiary, żeby nie dochodziło do konfliktów. Najpierw znoszą drobne złośliwości, potem obelgi, a na koniec przemoc - tłumaczy Gołębiowski.
Nękanie dawnej partnerki nie ma niczego wspólnego z miłością. To próba odzyskania władzy nad osobą, która dla napastnika stała się własnością.
Jan Gołębiowski, ekspert ds. profili psychologicznych przestępców
"Balon zła" wtedy rośnie, następuje tzw. eskalacja przemocy. A kiedy jest już napompowany, niemal wszystko może go przebić. Jak wykazały badania przeprowadzone w ubiegłej dekadzie we Włoszech, co dziesiąte morderstwo było poprzedzone nękaniem.
– Proszę zauważyć, że wszystkie trzy przytoczone przez pana historie opowiadają o tragedii, która wydarzyła się po rozstaniu. Napastnik źle znosi próbę ucieczki jego ofiary – wyjaśnia.
Odejście osoby, nad którą miało się całkowitą kontrolę, rodzi frustrację. A ta przechodzi w agresję.
– Nękanie dawnej partnerki nie ma niczego wspólnego z miłością. To próba odzyskania władzy nad osobą, która dla napastnika stała się własnością – wyjaśnia.
Twarz kata
Jan Gołębiowski wskazuje jeszcze jeden problem – złej diagnozy tego, kto może stać się późniejszym katem. Bo chociaż zdarzają się wyjątki, za znęcaniem się nad bliskimi (albo niedawnymi bliskimi) stoi podobny typ człowieka.
Kim jest?
Potencjalny kat często ma też skłonności do alkoholu i innych środków odurzających. Do tego klasycznymi cechami są potrzeba kontroli nad otoczeniem i silna skłonność do dominacji.
– Kiedy dodamy do tego brak umiejętności radzenia sobie ze złymi emocjami takimi jak frustracja, to mamy modelowy wręcz przykład potencjalnego kata – zaznacza Gołębiowski.
Jeżeli na wstępnym etapie instytucjom takim jak Ośrodek Pomocy Społecznej udałoby się je wykryć, łatwiej można by ustalić priorytety dla pracowników społecznych.
Minister rodziny, pracy i polityki społecznej Elżbieta Rafalska obiecała w rozmowie z nami, że jej resort dokładnie przeanalizuje działanie systemu, który zawiódł w opisywanych przez nas przypadkach.
– Opieka nad życiem, zdrowiem i bezpieczeństwem obywatela to najważniejszy obowiązek państwa. Dlatego też zrobimy wszystko, żeby poprawić obowiązujące rozwiązania. Żeby nikt nie został samotny i skazany na swojego kata – podkreśliła minister.
Oby nie była to pusta obietnica. Tylko w zeszłym roku - według policyjnych statystyk - było blisko 100 tys. ofiar przemocy. Zdecydowana większość (70 tys.) to kobiety. Kolejne 17 tys. to dzieci.