Samochód wpadł w poślizg, przekoziołkował i uderzył w skarpę. Z czterech podróżujących osób jedna zginęła, on stracił czucie w nogach. Od wypadku minęło 21 lat. Marcin Balcerowski wciąż jest koszykarzem, tyle że na wózku. Ale już jego syn, Aleksander, został najmłodszym graczem niedawnych mistrzostw świata. I ma szansę zostać kolejnym, po Marcinie Gortacie, Polakiem w NBA.
Olek ma 18 lat, od pięciu mieszka w Las Palmas na Wyspach Kanaryjskich. Gdy w Polsce pada i przeraźliwie wieje, a temperatura ledwo dobija do 10 stopni Celsjusza, w jego apartamencie termometr wskazuje 25 stopni. Żyć nie umierać.
Szerzej przedstawił się we wrześniu podczas koszykarskich mistrzostw świata w Chinach. Polacy, w których upatrywano chłopców do bicia, rozpoczęli turniej brawurowo od czterech zwycięstw, a Balcerowski zwrócił na siebie uwagę nie tylko wzrostem.
A mierzy – uwaga, uwaga – 218 cm. – I to bez butów – śmieje się, gdy do niego dzwonię i pytam o warunki fizyczne.
Jest przyzwyczajony do takich pytań. Nie ma dnia, by nie był zaczepiany przez ciekawskich na ulicy. – Cały czas zwracają na mnie uwagę. Podchodzą, dotykają, pytają, ile mam wzrostu – przyznaje już trochę poirytowany traktowaniem go jak zjawiska.
Rozmiar butów też ma solidny – 48,5.
Olek imponował młodzieńczą fantazją na chińskich parkietach. Tu się przepchnął, tam powalczył o piłkę. Gdy trzeba było wziąć odpowiedzialność na swoje barki, robił to i rzucał za trzy punkty. Bez tremy. On, najmłodszy zawodnik całych mistrzostw. Rocznik 2000, z listopada.
Eksperci oniemieli. Chłopak ponadprzeciętnie wysoki, a przy tym ruchliwy i z dobrym rzutem. W sam raz do NBA, najlepszej koszykarskiej ligi, gdzie podkoszowi nowej generacji, z umiejętnością odnajdywania się w szybkiej grze, wszechstronni, silni i z rzutem z dystansu, są w cenie.
Polacy zajęli w Chinach ósme miejsce. Nieźle jak na 32 uczestników mistrzostw i powrót na światowe salony po 52 latach nieobecności.
Przeklęty zakręt i przerwany rdzeń kręgowy
W tym samym czasie w Wałbrzychu i Świebodzicach rozgrywano mistrzostwa Europy koszykarzy na wózkach. W reprezentacji Polski, walczącej o prawo gry na przyszłorocznych igrzyskach paraolimpijskich w Tokio, brylował Marcin Balcerowski, tata Olka.
Polaków interesowało miejsce w pierwszej czwórce, gwarantujące awans do igrzysk. Niestety skończyli na szóstym miejscu.
– Szkoda gadać. Przed nami furtka się zatrzasnęła. Na szczęście Olek ze swoją reprezentacją jeszcze ma szansę dostać się na igrzyska – wzdycha pan Marcin.
To jeden z najbardziej utytułowanych polskich koszykarzy na wózku. W tej dyscyplinie zdobył wszystko. Cztery Puchary Europy, grał w najsilniejszych ligach (Niemcy, Hiszpania, Włochy). Teraz znów występuje w Bundeslidze – w trzecim zespole poprzedniego sezonu BG Baskets Hamburg. W reprezentacji Polski zaliczył ponad trzy setki spotkań. Legenda.
Zaczynał od tradycyjnej koszykówki. Grał w drugoligowym Górniku Wałbrzych. Zapowiadał się nieźle. Miał dobre warunki, 198 cm wzrostu, chwalono go za rzut.
Panie, ale pan już nigdy nie będzie chodził
Nadeszła feralna niedziela w sierpniu 1998 roku. Przejażdżka czwórki znajomych zakończyła się tragicznie. Między Świdnicą a Wrocławiem samochód na zakręcie wpadł w poślizg, przekoziołkował i uderzył w skarpę. Uderzenie było potworne. Podróżująca z tyłu dziewczyna nie przeżyła.
Balcerowski siedział obok kierowcy. Przestał czuć nogi. W szpitalu we Wrocławiu diagnoza lekarzy brzmiała okrutnie - złamany kręgosłup. Bardziej fachowo - przerwany rdzeń kręgowy.
– Miałem 21 lat. Świat mi się zawalił – wspomina Balcerowski, dziś 42-latek.
Łudził się, że pomoże wyjazd do centrum rehabilitacji w Konstancinie. Tam na dzień dobry usłyszał od rehabilitanta: – Panie, ale pan już nigdy nie będzie chodził.
Zacisnął zęby i próbował żyć na nowo. A było piekielnie trudno.
– Najtrudniejsze było nauczenie się najprostszych, tak się dotąd wydawało, czynności. Nie mogłem sam buta założyć. Do tego dochodziła nauka jazdy na wózku – wymienia bariery, z jakimi się zderzył.
A buty trzeba było przecież włożyć, zawiązać i wciągnąć na siebie ubrania. No i zwykłe, wydawało się, czynności fizjologiczne. Trudno? Niech każdy na chwilę usiądzie w wózku i spróbuje.
Znali się pół roku i nagle cios
Bariery łatwiej pokonać we dwójkę. Tu pojawia się ona, Sylwia. Wtedy jego dziewczyna, dziś żona. Zanim doszło do wypadku, znali się krótko, raptem pół roku. Mieszkała w Lublinie, do którego on przyjechał na mecz ze swoim Górnikiem.
– Poznaliśmy się w styczniu. Telefonowaliśmy do siebie, ale to był rok 1998, nie było komórek, chodziło się na stację i dzwoniło z budki na kartę. Później pisaliśmy listy, na które czekało się wieczność. Widzieliśmy się ze dwa razy, spędziliśmy razem wakacje, to był chyba lipiec. A w sierpniu Marcin miał wypadek. Pół roku i nagle taki cios – opowiada Sylwia Balcerowska, swego czasu też koszykarka.
Nie zastanawiała się. Spakowała rzeczy i nocnym pociągiem pojechała do Wrocławia, do szpitala, w którym leżał ukochany. W Lublinie zostawiła rodzinę i przyjaciół.
– Gdy jechałam do niego, to nie miałam pojęcia, że nie chodzi. Wiedziałam jedynie, że jest w szpitalu. Pojechałam w ciemno, nie mogłam sobie zdawać sprawy, co mnie czeka, czy będziemy razem, czy weźmiemy ślub. Tak naprawdę nie znaliśmy się – podkreśla.
Żadna depresja, tylko nowe życie
Balcerowski nie ma żalu do losu. Ma swoją teorię. – Tak się stało i tego się już nie odwróci. Wszystko jest gdzieś tam zapisane - przekonuje.
Nie popadł w depresję, jest wdzięczny Sylwii, bo wie, że w dużej mierze to dzięki niej. – Nie pozwoliła mi się załamać – przyznaje.
A ona dodaje: – Wszędzie z nim jeździłam, na każdą rehabilitację. Konstancin, Gryfów Śląski. Widział, że go kocham. To go trzymało przy życiu. Mieliśmy wspólne plany. Później chciałam mieć dziecko, to nas popchnęło do wzięcia ślubu.
Pobrali się dwa lata po wypadku, również w 2000 roku na świat przyszedł Olek.
Balcerowski rozpoczął drugie życie. Kilka miesięcy wcześniej trafił na trening drużyny koszykarzy na wózkach we Wrocławiu. Namówił go kolega.
Pierwsze zajęcia były okrutne. – Nie mogłem do obręczy dorzucić. A przecież przed wypadkiem grałem i byłem silnym zawodnikiem – wspomina.
Zawziął się i dziś wie, że koszykówce, choć już w innym wydaniu, wiele zawdzięcza.
– Koszykówka na wózkach pomogła mi bardziej niż jakakolwiek rehabilitacja. Spotkałem ludzi o podobnej niepełnosprawności. Sam też się wiele nauczyłem. Gdy pojechałem na pierwszy mecz, nie miał mi kto pomóc. Bo przecież nie kolega, który też był niepełnosprawny i siedział na wózku – tłumaczy.
Maksymalnie 14,5 punktu
Koszykówka na wózku sporo się różni od tradycyjnej. Owszem, boiska są takie same, kosze zawieszone są na podobnej wysokości, również występują faule, bloki i rzuty za trzy punkty. Niepełnosprawni zawodnicy także muszą uważać na tzw. kroki.
– Dwa razy można napędzić wózek i wtedy trzeba zrobić piłką kozioł – tłumaczy Balcerowski.
Wszyscy gracze ze względów bezpieczeństwa są przypięci pasami, bo to sport bardzo dynamiczny i często zdarzają się wywrotki.
No i najważniejsze, coś, co nie jest znane w tradycyjnej koszykówce. Zespoły obowiązuje punktacja. Pięciu zawodników na boisku może mieć maksymalnie 14,5 punktu. Punktacja zależy od niepełnosprawności. Balcerowski ma jeden punkt. To najniższa możliwa ocena, tyle przyznaje się za złamanie kręgosłupa.
– Ale już zawodnicy po amputacjach albo kontuzjach kolana dyskwalifikujących ich z uprawiania tradycyjnej odmiany basketu mają po 4,5 punktu – podkreśla wielokrotny reprezentant Polski.
W Niemczech pozwala się na grę na wózkach pełnosprawnym osobom. W Hamburgu, w drużynie Balcerowskiego, jest taki zawodnik. Przy jego nazwisku widnieje 4,5 punktu.
– To maksymalna punktacja. Bo ktoś, kto jest zdrowy, inaczej siedzi na wózku, inaczej się porusza – tłumaczy Polak.
I jeszcze jedna osobliwość. W Bundeslidze drużyny na wózkach są mieszane. Z mężczyznami grają kobiety, od punktacji których odejmuje się 1,5 punktu.
W Polsce czysta amatorka
Balcerowski gra w Hamburgu. Wybrał Niemcy, bo mają jedną z najmocniejszych lig wózkarzy na świecie. Jest profesjonalna, czyli zawodnicy w przeciwieństwie do rozgrywek w Polsce mogą z gry na wózku spokojnie wyżyć.
– To nie tylko pieniądze, ale i wysoki poziom sportowy i organizacyjny. W Polsce to czysta amatorka, począwszy od tego, że nie ma ligi, tylko rozgrywa się turnieje. W Niemczech gra się mecz i rewanż, są play-offy. Tak samo we Włoszech i Hiszpanii. W Hamburgu o nic się nie martwię. Na mecze przychodzi trzystu, czterystu kibiców. Ostatnio, gdy na wyjeździe graliśmy z wicemistrzem Niemiec, RSV Lahn Dill, najbardziej utytułowaną drużyną w kraju, przyszło ponad tysiąc ludzi – zaznacza.
Ten sezon ma być ostatnim w jego karierze.
– Czuję się na siłach, żeby pograć jeszcze ze dwa, trzy lata, ale chcę w końcu pobyć z żoną i córką. Maja ma 11 lat, jest w piątej klasie. Chcę pomóc żonie, a teraz w trakcie sezonu przyjeżdżam do domu raz na miesiąc – tłumaczy.
Trzynastolatek z Polski sam w Hiszpanii
Pani Sylwia i jej córka mieszkają na co dzień w Olszanach na Dolnym Śląsku, a panowie Balcerowscy od lat żyją na walizkach. Senior gra za granicą od 16 lat, junior - od pięciu. Olek wyjechał do Hiszpanii, gdy miał 13 lat.
Przygodę ze sportem zaczynał od pływania. Na basen chodził pięć lat, ale rodzinna miłość do basketu zwyciężyła. Tak jak ojciec trenował w Górniku Wałbrzych. Był w ojca zapatrzony. Podróżował z nim na treningi i mecze.
– Od małego jeździł ze mną na wózku, u mnie na kolanach – opowiada Balcerowski senior.
Syn już w podstawówce i gimnazjum był wyższy od klasowych kolegów. O głowę, a nawet dwie. Podczas jednego z juniorskich turniejów wpadł w oko hiszpańskiej agencji menedżerskiej. Dostał zaproszenia na testy z trzech klubów.
– Pojechałem do Madrytu, Sewilli i tutaj, na Gran Canarię do Las Palmas – opowiada Olek.
Sprawa przenosin do Realu szybko upadła, a w Andaluzji chcieli podpisać zbyt długi kontrakt. Na stole została więc oferta z Herbalife Gran Canaria.
Państwo Balcerowscy mieli wątpliwości, bo którzy rodzice by ich nie mieli. Puścić 13-latka za granicę, w nieznane, do nowej kultury? Z drugiej strony hiszpańska liga ACB jest najmocniejszą w Europie. To doskonałe miejsce na rozwój. Taka szansa więcej mogła się nie powtórzyć. Z bólem serca, ale się zgodzili.
– Tak, wahaliśmy się. To była jedna z najtrudniejszych decyzji w moim życiu. Ale to było też moje być albo nie być w koszykówce. Poświęcenie – przyznaje ledwie 18-letni, aczkolwiek formułujący już dojrzale opinie, Balcerowski junior.
Przyznaje, że miał chwile zwątpienia. Tęsknił, nie znał hiszpańskiego. W szkole, do której trafił, przez pierwsze miesiące niczego nie rozumiał. Czuł się sam jak palec.
– Płakałem i to wiele razy. Zwłaszcza w pierwszym roku. Starałem się o tym nie myśleć i jak najszybciej pójść spać. Wracałem po treningu, jadłem kolację i kładłem się do łóżka, żeby nie myśleć o samotności – wspomina.
Jego mama pamięta, że też płakała jak bóbr, ale nie panikowała. – Znam swoje dziecko jak nikt inny. To ja syna wychowywałam, bo mąż grał za granicą. Wiedziałam, że sobie poradzi. Gdyby było inaczej, nigdy bym go nie puściła do Hiszpanii samego. Twardy, ambitny i zadziorny. Ma charakter męża – przyznaje pani Sylwia.
Olek zamieszkał w bursie z innymi koszykarzami z różnych części Europy. Robił szybkie postępy w hiszpańskim. Pomogły codzienne prywatne lekcje. Dziś płynnie mówi w tym języku.
Gortat widzi go w NBA
Dwa lata temu zadebiutował w drużynie seniorów, stając się najmłodszym koszykarzem w historii swojego klubu. W zespole wciąż jest najmłodszy. Nie mieszka już w bursie, tylko w apartamencie wynajętym dla niego przez Herbalife Gran Canaria.
Z najbliższymi widuje się rzadko, może dwa razy w roku. W przerwie między sezonami i w grudniu na święta.
– Ta samotność go ukształtowała – ocenia Balcerowski senior.
Niedawno Marcin Gortat, ostatni z Polaków, który grał w NBA, przyznał, że gdyby miał wskazać rodaka z największymi szansami na dostanie się do najlepszej koszykarskiej ligi, to jest nim właśnie Aleksander Balcerowski.
Najbliższy nabór do NBA odbędzie się w czerwcu 2020 roku. Jest szansa, że Olek weźmie w nim udział.
Ojciec jest spokojny o syna. Zapewnia, że woda sodowa nie uderzy mu do głowy.
– W Hiszpanii nauczył się samodzielności, jest poukładany. Nie wiadomo, jak będzie, jeśli dostanie się do NBA. Ameryka trochę zmienia człowieka. Ale spokojnie. Daleka droga i ciężka praca przed nim. Trzeba mieć dużo szczęścia, żeby tam trafić, a gdy już się dostanie, to trzeba się tam utrzymać. Na razie musi pracować i grać – tłumaczy senior rodu.
Chłopak też nie sprawia wrażenia bujającego w obłokach.
– Skupiam się na tym, co jest. Muszę po prostu ciężko pracować. Co muszę poprawić? Wszystko. Najbardziej fizyczną stronę mojej gry – przyznaje.
Musi też grać, bo na razie w trzech pierwszych meczach tego sezonu w Hiszpanii przy jego nazwisku widnieje uwaga: "minuty na boisku: zero".
– Na razie wolałbym na ten temat nie rozmawiać. Cierpliwość jeszcze jest – zapewnia, ale w jego głosie słychać smutek. Chłopak wyraźnie liczył na więcej. Przenosin do Hiszpanii i tak nie żałuje, dla niego to szkoła życia.
Jego ojciec też niczego by nie zmienił. – Gdyby ktoś mi powiedział, że mam do wyboru życie, w którym będę chodził, tobym odpowiedział: nie, dziękuję, biorę to, co mam teraz. Mam rodzinę: żonę, dzieci. Olek odnosi sukcesy, jesteśmy szczęśliwi. Co można chcieć więcej? Zdrowie nam dopisuje. Nie takie problemy ludzie mają – przekonuje Marcin Balcerowski.
Czasami wracają z żoną do wypadku. Są zgodni.
- Zastanawiamy się, czy coś byśmy zmienili, czy cofnęli czas. Nie, bo są ludzie w gorszym położeniu. Znamy takich, którzy nie wstają z łóżek, mają porażenia od szyi w dół. To jest dopiero tragedia. A to, że ktoś nie chodzi? Można z tym żyć - dopowiada Sylwia Balcerowska.
A koszykarsko który jest lepszy? Balcerowski senior sprzed wypadku czy Balcerowski junior teraz?
– Oczywiście, że syn. Owszem, w koszykówce na wózkach do jakiegoś poziomu doszedłem, ale mówię wszystkim, że Olek wzrostem przerósł mnie o głowę, natomiast umiejętnościami - o trzy albo cztery – nie ma wątpliwości tata.