Nie zrobili wszystkiego, żeby odnaleźć ją żywą. Nie zrobili wiele nawet, żeby znaleźć jej ciało. Czy dlatego, że Kaja była poszukiwaną drugiej kategorii? Jak się szuka w Polsce ludzi i jak znajduje?
Worek numer 1
Szedł przez las, bo lało. Nie chciał do swojej dziewczyny przyjść cały przemoczony. Było już po 22. Szedł w mrok, trzęsąc się z zimna. Za którymś krokiem ugrzązł. Najpierw jeden but, potem drugi. Ziemia zaczęła go pochłaniać. Wybrał numer alarmowy.
- Utknąłem w bagnie. Zapadam się. Ratunku! – wykrzyczał w słuchawkę. Też, że ma 27 lat i szedł z Naborowa do Srebrnej Góry. Mówił, że jest w pobliżu krzyża. Problem w tym, że w okolicy są trzy krzyże...
Czas uciekał. Tonący w bagnie był w coraz gorszym stanie. Zaczynał majaczyć do telefonu. Las przeczesywali już policjanci i strażacy. Kamery termowizyjne były ślepe na człowieka pokrytego błotnistą mazią. Wtem funkcjonariusz zobaczył błysk światła z telefonu komórkowego. Był! Do ramion brodził w błocie. Żył. Wyciągnęli go za pomocą lin. Wyziębiony i co chwilę mdlejący chłopak trafił do szpitala.
Wygrany wyścig.
27-latek był poszukiwanym pierwszej kategorii. Wkrótce nomenklatura się zmieni i byłby pierwszym priorytetem. Dobrze, że zmieniają. Źle brzmi: człowiek pierwszej kategorii, drugiej kategorii. Kojarzy się pierwszy gatunek, drugi gatunek... Że ten drugiej albo i trzeciej jakiś gorszy? Mniej warty odnalezienia?
Wydział Poszukiwań i Identyfikacji Osób w Komendzie Głównej Policji nadzoruje wszystkich z priorytetem 1. To ci, którzy mogą potrzebować pomocy już, natychmiast. Zginą, jeśli nie odnajdą ich na czas. Pierwszeństwo mają dzieci.
- Ze statystyk przygotowanych przez amerykańską policję wynika, że mordercy dzieci zabijają swoje ofiary w ciągu trzech godzin od porwania. Musimy więc się bardzo spieszyć - opowiada mł. insp. Małgorzata Puzio-Broda, jeden z ekspertów od szukania ludzi.
Z dziećmi do grupy trafiają ci, którzy mogą chcieć popełnić samobójstwo, albo którym ktoś groził.
- Generalnie około 30 procent spraw kwalifikowanych jest jako kategoria pierwsza. Oznacza ona tyle, że rzucamy wszystkie lokalne siły i środki, żeby zająć się tą sprawą. A my bezpośrednio nadzorujemy ich postęp - opowiada Puzio-Broda.
---
Dawid uwielbiał swojego Miśka. Małego kundelka, który dzielnie znosił zabawy swojego 3,5-letniego pana. - W kółko razem. Dawid nie potrzebował nawet zabawek - opowiada jego mama.
Był początek października, kiedy niezauważeni wyszli z podwórka. Tylko sąsiad z samochodu widział ich później w pobliżu wejścia do lasu. Nie pomyślał, że Dawid i Misiek wędrują bez dorosłego.
Po kilku godzinach nad Karolinowem (pod Piotrkowem Trybunalskim) latał już policyjny śmigłowiec. Z okolicznych wsi do poszukiwań chłopca zgłosiło się kilkaset osób. Akcją kierowała policja. "Idziemy tyralierą. Jeden obok drugiego. I tak do skutku" - instruowali policjanci. - Dawidek, Dawiduś! – wołano. Wszyscy chcieli dobrze. Ale po kilku metrach w lesie szyk się rozpadał. Jeden chciał zamienić słówko z drugim, trzeci podszedł do czwartego, ktoś kucnął na siku. Mijały godziny. Dawid gdzieś tam był.
---
- Ludzie nie wiedzą, jak trudno przeczesać teren. A i gorzej szuka się na łonie natury niż w mieście. Trudniej ustalić, gdzie się już szukało – mówi Mirosław Kaczmarek z grupy do spraw zaginionych w KGP.
Kaczmarek pokazuje niewielkie urządzenie elektronicznie. Przypomina trochę krótkofalówkę.
- To nasz największy pomocnik. To GPS - "rysuje" na mapie, który teren został już sprawdzony. Wiemy więc, gdzie trzeba szukać, a gdzie już nie. Nie tracimy czasu - opowiada.
---
W Karolinowie, gdy szukali Dawida, nie mieli GPS-a. Śmigłowiec został cofnięty do bazy po północy. Policja, straż i okoliczni mieszkańcy chodzili po lesie do trzeciej. Nic. W końcu - ku rozpaczy matki, którą trzeba było odwieźć do szpitala - podjęto decyzję o zawieszeniu poszukiwań. "Biedny ten malutki" - mówiono.
Było już rano, kiedy Misiek zostawił śpiącego na mokrych liściach chłopca. Szczekanie psa usłyszał leśniczy z Łazów, kilka kilometrów od Karolinowa. - Zobaczyłem, że pies się dziwnie zachowuje. Poszedłem za nim, bo wiedziałem, że zaginął chłopiec ze swoim psem - mówił leśniczy policjantom.
Dawid ma dziś dziewięć lat. Niewiele pamięta z tej nocy. Wie, że było ciemno i się bał. I że tulił psa. Tylko tyle.
- Dzięki Bogu, że nie pamięta więcej. Ja wiele bym dała, żeby tego nie pamiętać - mówi dziś mama chłopca.
---
Dawid miał szczęście. Bez szczęścia nie ma sukcesów. A jak nie ma sukcesu, to jest tragedia. O nią łatwiej.
- Szukaliśmy kobiety, która wyszła z domu, zostawiła list pożegnalny. Pani po siedemdziesiątce - opowiada mł. insp. Małgorzata Puzio-Broda.
Szukali jej przez kilka dni. Nic, jakby zapadła się pod ziemię. Po kilku tygodniach policjanci dostali zgłoszenie o tym, że pod jednym z wysokich drzew znaleziono ubrania, w które ubrana była zaginiona. Ktoś podniósł głowę do góry i zobaczył ją wiszącą wśród liści - sześć metrów nad ziemią.
- Ekipy poszukiwawcze przechodziły tam kilka razy! Mamy to na mapie. Ale nikt nie spodziewał się, że starsza kobieta weszła tak wysoko. Nikt nie rozgarniał liści - opowiada.
Worek numer 2
Poszukiwacze podkreślają, że w tym fachu nie wolno myśleć szablonowo. Szkoda, że nie pamiętali o tym szeregowi policjanci z Łodzi. A może zgubiła ich rutyna? Pierwszy błąd pociągnął kolejne? Bo Kaja trafiła do worka "druga kategoria".
Kaja. Owszem, była w placówce wychowawczej. Tak, lubiła imprezy, używki. Wcześnie urodziła dziecko. Kiedy więc rodzina zgłosiła zaginięcie 20-latki, policjanci wiedzieli swoje. Ich wersja była taka: on (jej nowy partner) odwiózł jej syna do ciotki, potem wyjechali razem. W końcu logowania ich telefonów były w tym samym miejscu.
Stąd "worek numer 2", czyli: najpewniej nie grozi jej niebezpieczeństwo. Nie jest już dzieckiem.
Czas leciał. Policjanci wyręczyli się strażakami w przeszukaniu domu, w którym ostatnio mieszkała. Ale dziewczyny nie znaleźli. Dopiero za drugim razem, po dziewięciu dniach po kolejnej interwencji rodziny, odkryli. W wersalce, owiniętą kołdrą. Z foliowym workiem na głowie.
Znalazła się.
Czas działa na korzyść tylko porywaczy i/lub morderców.
Oprawcy Kai szukali już wszyscy policjanci w Polsce.
Ciała znikające
Oprawca Anny mógł szukać jej z policjantami. W końcu sam był jednym z nich. Ale grał. Porzuconego, niewiedzącego, nierozumiejącego. Czyścił dom, posprzątał wszystkie zdjęcia. Jego żona przepadła bez śladu w 2012 roku. Nie ma jej do dziś. Ani ciała. Marek, były policjant z Czeladzi, stanął przed sądem w 2016 roku za zabójstwo żony. Proces jest poszlakowy. Śledczy uważają, że Anna była na tyle drobna, że zmieściłaby się do walizki, która wraz z nią zniknęła.
- Trzeba mieć dużo odwagi, żeby decydować się na proces poszlakowy – ocenia dr Bogdan Lach, były policyjny profiler.
Bo często bez ciała nie ma winnego. Mirosław Kaczmarek z grupy do spraw zaginionych w KGP opowiada o pielęgniarce z Podkarpacia. W domu znaleziono jej ślady krwi, podobnie jak w samochodzie byłego męża. On miał się do niej nie zbliżać, bo kilka miesięcy wcześniej pchnął ją nożem z zazdrości. Za to, że odeszła do innego.
Ale w dniu zaginięcia jego samochód został nagrany w pobliżu domu zaginionej 52-latki. Kiedy odjeżdżał, niemal doprowadził do stłuczki. Spieszył się, bo chciał ukryć ciało? Prokuratura podejrzewała, że tak. Dlatego mężczyzna trafił do aresztu na trzy miesiące. Po tym czasie uznano jednak, że to za mało, żeby Bóg wie ile trzymać go za kratkami. Dziś jest wolny.
Długo wolny był też zabójca lubianej nauczycielki z Radomia. Zaginęła w grudniu, szukało jej całe miasto. Nie szukał za to były mąż, z którym kobieta mieszkała aż do śmierci. Dopóki jednak nie było ciała, była zbrodnia bez kary.
Gdy wiosną ciało nauczycielki wypłynęło w pobliskiej rzece, jej mąż trafił za kratki. W dniu zaginięcia kobiety dostał mandat niedaleko miejsca, gdzie zginęła.
Radomscy prokuratorzy musieli poczekać, poznańscy – nie chcieli. Jeszcze przed odnalezieniem ciała Ewy Tylman postawili jej koledze zarzut zabójstwa z zamiarem ewentualnym. Proces trwa.
Ciemno to widzę
Zginęła, zginął, nie ma. Jest rozpacz. Rodziny szukają pomocy wszędzie. Angażują najbliższych i znajomych na Facebooku, którzy żadnymi znajomymi tak naprawdę nie są. I służby. I prywatnych detektywów. Proszą o modlitwę. Wydadzą każdy grosz, żeby zbliżyć się do ukochanego poszukiwanego albo do prawdy, co się stało z ukochaną poszukiwaną. W końcu wynajmują jasnowidzów.
- Jeszcze mi się nie zdarzyło, żeby informacje od jasnowidza w czymś pomogły. Za każdym razem sprawdzamy takie miejsce i tylko tracimy czas. Nie znam nikogo, kto miałby inne zdanie - przekonuje Mirosław Kaczmarek - ekspert z KGP.
Policjanci opowiadają, że jasnowidze wszelacy "najczęściej lirycznie opisują miejsce", gdzie niby trzeba szukać. Mówią o szemrzącej wodzie, szumie liści... "Widzą" w tle jakieś obiekty, najczęściej kominy elektrowni...
- Nawet jak nie trafią, to bronią się potem, że mapę trzeba było odpowiednio zagiąć. I jak się już to zrobi, to wtedy jak na dłoni widać, że zaznaczyli jednak dobrze. Tylko mapa była zła - kpią policjanci.
Tego tonu nigdy mają nie słyszeć bliscy zaginionego. Rodzina i tak jest w bardzo trudnej sytuacji.
- Komunikacja z nimi jest jednokierunkowa. To znaczy my analizujemy sygnały od najbliższych, którzy mają swoją wersję tego, co mogło stać się z zaginionym. My jednak – ze względu na dobro postępowania – nie raportujemy o wykonanych już czynnościach. Chodzi o skuteczność naszej pracy - mówi Mirosław Kaczmarek.
A ponieważ do rodziny dociera mało sygnałów, to często pojawiają się podejrzenia, że policja w sprawie niewiele robi.
- To do nas wpływają skargi na działania policjantów. Wtedy prosimy o raport z ich działań. Wielokrotnie było tak, że podejrzewani o nieróbstwo policjanci zaskakiwali nas w dokumentach tym, jak wiele tropów zdążyli sprawdzić w krótkim czasie – zapewnia mł. insp. Małgorzata Puzio-Broda.
Nie dotyczy to jednak policjantów z Łodzi, którzy mieli szukać Kai.
Worek numer 3
Amelia nie czuła się dobrze w domu dziecka. Za wszelką cenę chciała wrócić do matki. W połowie września "urwała się" opiekunom i złapała autobus, którym dostała się w okolice Opoczna.
Niedługo potem pod dom, w którym mieszka matka Amelii podjechał radiowóz policji. Matka zarzekała się, że córki nie widziała od dawna. Kłamała. Jeden z funkcjonariuszy zauważył dziewczynę, która najpierw wydostała się przez okno z tyłu budynku, a potem schowała się w lesie. Przez kilka kolejnych godzin okolica była patrolowana przez przewodnika z psem tropiącym. W końcu policjanci uznali, że Amelia jakimś cudem musiała wrócić do domu matki. Znowu zapukali do jej drzwi. Kobieta przyrzekała, że tym razem już nie kłamie. Że nie wie, co stało się po jej ucieczce do lasu...
Znowu kłamała. Policjanci przeszukali strych. Amelia chowała się na górze - schowana za ścianą komina. Amelia została przeniesiona do młodzieżowego ośrodka wychowawczego.
- Uciekinierzy z ośrodków wychowawczych czy domów dziecka to trzecia kategoria poszukiwań - mówi mł. insp. Małgorzata Puzio-Broda.
Jest o tyle specyficzna grupa zaginionych, że służby często nie mają co liczyć na współpracę ze strony najbliższej rodziny zaginionych.
- Do trzeciej kategorii zaliczamy też wszystkie przypadki uprowadzeń rodzicielskich. Czyli jeden z rodziców przetrzymuje dziecko lub wywozi je, uniemożliwiając mu kontakt z drugim rodzicem - opowiada Mirosław Kaczmarek.
Kłamać jak naoczny świadek
Każdego roku w Polsce zgłaszanych jest 20 tysięcy zaginięć. Trzy tysiące to zaginięcia najwyższego priorytetu. Tylko kilka nagłaśnianych jest przez media. Ale kiedy to już się stanie, to dzieją się rzeczy niezwykłe.
Zaginięcie Iwony Wieczorek siedem lat temu to jedno z najgłośniejszych zaginięć w ostatnich latach. Chyba już wszyscy w Polsce widzieli nagranie z monitoringu, na którym widać Iwonę wracającą z imprezy pasem nadmorskim, za którą idzie mężczyzna z przewieszonym przez ramię białym ręcznikiem. W ostatnich dniach pokazano zupełnie nowe nagranie. Rowerzystów, którzy też mogli widzieć tę dwójkę.
Bo wciąż nie wiadomo, co się stało z dziewczyną, I wciąż nie wiadomo, kim są pozostali widoczni na nagraniu. Policjanci szukają, a ludzie dzwonią. Wśród nich i tacy, którzy z jakiegoś powodu twierdzą, że to oni zostali nagrani przez monitoring.
- Sprawdzamy, weryfikujemy i zawsze okazuje się, że to bzdura. Już się przyzwyczailiśmy do tego zjawiska. Pojawia się przy każdej głośniejszej sprawie. Często okazuje się, że kontaktują się z nami osoby z problemami psychicznymi – mówi Małgorzata Puzio-Broda.
Świadek. Słowo klucz. Bezcenny. Jeśli jest wiarygodny.
12-letni Paweł i jego o trzy lata starszy brat Marcin wyszli 29 grudnia 2014 roku z domu. Mieli odwiedzić mieszkającego niedaleko kuzyna. Tak powiedzieli rodzicom. Godziny mijały, a braci nie było - ani w domu, ani u kuzyna. Zaalarmowana policja od razu sprawdziła okoliczną rzekę Liwiec. Poszukiwania jednak nic nie dały - nie było żadnych śladów, że pod chłopcami mógł zawalić się lód.
Na policję zgłosiła się kobieta, która twierdziła, że podwiozła poszukiwanych chłopców na dworzec, skąd - jak opowiadała - mieli dostać się do Warszawy, gdzie zamierzali świętować sylwestra.
- Przejrzeliśmy setki godzin nagrań z każdego dworca w stolicy. W końcu natrafiłem na moment, w którym dwóch chłopców - starszy i młodszy - wychodzi z pociągu jadącego z okolic Mokobod i przygląda się tablicy informacyjnej - opowiada Kaczmarek.
Nagranie nie było najlepszej jakości. Mimo to matka rozpoznała na nim swoich synów. Całe siły rzucone zostały zatem na sprawdzenie, gdzie chłopcy poszli z dworca. Każdy trop jednak rozsypywał się jak zamek z piasku. Cztery dni po zaginięciu wyjaśniło się dlaczego.
Chłopcy weszli na rzekę i załamał się pod nimi lód - tak jak pierwotnie podejrzewali policjanci. Kra pękła i obróciła się, zamykając chłopcom szansę na przeżycie i skutecznie ukrywając ślady tragedii.
Ciekawe, czy ta kobieta "świadek" czasem o tym, co zrobiła, myśli? I dlaczego wprowadziła rodzinę w błąd? Może nawet w dobrej wierze...
Bez odpowiedzi
Każdy w Wydziale Poszukiwań i Identyfikacji ma co najmniej jedną historię, która nie daje mu spokoju. Dla inspektor Puzio-Brody taką historią jest zniknięcie 44-latka.
Mąż zrobił żonie niespodziankę z okazji piątej rocznicy ślubu. Dobrze sytuowana i na pierwszy rzut oka szczęśliwa ze sobą para pozostawiła dwoje dzieci pod opieką dziadków i wyruszyła w rejs po Morzu Śródziemnym. Kiedy ich statek wycieczkowy był na pełnym morzu, para bawiła się na bankiecie. W pewnym momencie ona powiedziała mu, że jest już zmęczona i wraca do kajuty. On miał odpowiedzieć, że przyjdzie do niej, jak tylko skończy drinka.
Kobieta obudziła się rano i zorientowała się, że po jej mężu nie ma śladu - ani w kajucie, ani gdziekolwiek indziej. Zaalarmowana o wszystkim obsługa statku znalazła na jednym z pokładów coś dziwnego: pieczołowicie złożone w kostkę rzeczy poszukiwanego i położony obok portfel - ze wszystkimi dokumentami. Obok stały buty, w których bawił się na bankiecie.
Jedna z kamer zainstalowanych na statku zarejestrowała coś, co mogłoby rozwiązać zagadkę. Na nagraniu widać jeden z dolnych pokładów, który obmywany jest wodą morską. O godz. 2.30 widać duży rozprysk wody spowodowany przez duży, jasny obiekt. Obliczenia biegłych wskazały, że kształt wody po uderzeniu był na tyle duży, że spaść musiało coś ważącego około 80 kilogramów.
Wszystko wskazywało więc, że mężczyzna zginął w morzu. Do czasu.
Tuż po tym, jak przerażona Polka wszczęła alarm, statek dobił do portu w Hiszpanii. Po kilku dniach na policję zgłosiła się kobieta z portowego miasteczka.
Zeznała, że rozmawiała z Polakiem, który potrzebował transportu w głąb lądu. Opisała dokładnie ubiór mężczyzny. Miał charakterystyczne spodnie, których opis rozpoznała żona zaginionego. Po powrocie do kraju usilnie próbowała je znaleźć. Bezskutecznie.
Jeżeli jej mąż żyje, to jakim cudem dostał się na ląd? Być może mężczyzna zszedł na dolny pokład, gdzie stały samochody. Być może schował się w bagażniku i czekał. W końcu – być może – kiedy samochód zjechał na ląd w portowym miasteczku, rozpoczął nowe życie.
Być może, bo pewności nie ma ani rodzina, ani policja badająca tę sprawę od lat.
Mapa drogowa
Policjanci z KGP podkreślają, że od kilku lat tworzą sieć kontaktów z ludźmi, którzy chcą im pomagać w poszukiwaniach. Najczęściej są to strażacy ochotnicy, którzy na własną rękę kupują sprzęt, który może przydać się w poszukiwaniach.
- Potrafią "uzbroić się" w georadar i wyszkolić psy w taki sposób, żeby potrafiły podjąć trop i wskazać, gdzie warto szukać – opowiada Mirosław Kaczmarek.
W poszukiwaniach pomaga też doświadczenie ratowników z GOPR.
- Nawiązaliśmy z nimi ścisłą współpracę. Wprowadzamy techniki przeczesywania dużych powierzchni, które używane są w górach – dodaje Kaczmarek.
Policjanci w całej Polsce mają też do dyspozycji "mapę drogową", na podstawie której mają stwierdzić, do której grupy zakwalifikować osobę zaginioną. I tak, według wytycznych, należy sprawdzić przede wszystkim:
- czy poszukiwany może cierpieć na chorobę psychiczną? Jeżeli tak, to jaką?
- czy może chcieć popełnić samobójstwo? Jeżeli tak, to dlaczego?
- czy wcześniej taka osoba oddalała się od domu bez uprzedzenia?
- czy jest w konflikcie z bliskimi i może chcieć zerwać z nimi kontakt?
- czy ma problemy z alkoholem lub narkotykami?
- czy uprzedzał bliskich w jakiejkolwiek formie, że może zniknąć?
- czy doświadczył jakiegoś kryzysu w życiu?
- czy nastąpiła zmiana w jego zachowaniu?
W stosunku do zaginionych dzieci, policjanci muszą odpowiedzieć sobie na kilka innych pytań:
- czy zmarł ktoś z członków rodziny? Jeżeli tak, to czy byli to bliscy?
- jakie wymagania wobec dziecka mają rodzice? Czy spędzają z nim czas?
- czy rodzice nadużywają używek?
- jak dziecko radziło sobie w szkole z nauką? Jakie miało relacje z rówieśnikami? Czy było przez kogoś upokorzone?
- czy dziecko wagarowało, lekceważyło obowiązki i należało do subkultury?
Policyjne dokumenty precyzują, gdzie jest największa szansa na znalezienie osoby zaginionej. I tak potencjalnych samobójców najłatwiej jest odnaleźć w trzech kategoriach miejsc:
1. miejsca "ulubione" - czyli uprzednio często odwiedzane. Takie, które kojarzy się z ważnymi wydarzeniami w życiu,
2. miejsca "malownicze" - czyli takie z panoramą na piękny krajobraz lub miasto,
3. miejsca "ustronne" - czyli rzadko odwiedzane części parków, opuszczone uliczki i budynki.
A gdzie szukać osób ze schorzeniami psychicznymi? Fachowe publikacje precyzują na przykład, że osoby z demencją najczęściej idą w kierunku wyznaczonym przez drzwi, przez które wyszli. Idą tak długo, aż się zmęczą. Zazwyczaj poruszają się wzdłuż wytyczonych szlaków, takich jak droga czy rzeka.
Dzieci z autyzmem należy za to szukać w obrębie znanej dziecku okolicy. Problem w tym, że będzie chować się przed hałasem i dodatkowymi bodźcami - takimi jak pokrzykujący policjanci z grupy poszukiwawczej.
Redakcja Iga Piotrowska