Prezes PiS nigdy nie bał się wysokiego ryzyka w polityce. Teraz też ryzykuje, zakładając, że europejska większość, która dziś ma problem z jego rządami, zostanie rozbita w najbliższych eurowyborach, wiosną 2019 roku. Kierownictwo PiS stawia na populistyczną falę w Europie, która zmiecie dzisiejszy porządek i da mu carte blanche do działania w Polsce. Dla Magazynu TVN24 pisze Jakub Majmurek.
To już oficjalne: w środę do Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej wpłynął pozew Komisji Europejskiej przeciw Polsce. Dotyczy on reformy sądownictwa, a ściślej przepisów określających nowe zasady funkcjonowania Sądu Najwyższego.
Spór PiS z instytucjami europejskimi - ciągnący się od czasów, gdy obecna sejmowa większość zaczęła podporządkowywać sobie Trybunał Konstytucyjny - wkracza w kolejną fazę. Czekają nas dalsze miesiące napięć na linii Warszawa-Bruksela-inne europejskie stolice. Czy rządy "dobrej zmiany" albo Komisja Europejska są w stanie ten spór w ogóle wygrać?
Zależy, co rozumiemy przez "zwycięstwo". Trudno ciągle wyobrazić sobie z jednej strony scenariusz, w którym z powodu poważnego naruszenia praworządności Polska zostaje poddana twardym sankcjom (zawieszenie prawa głosu w unijnych instytucjach na podstawie artykułu 7 Traktatu o Unii Europejskiej), z drugiej strony trudno założyć, że KE daje się przekonać argumentom polskiego rządu i wycofuje się ze wszystkich swoich zarzutów.
Gorzej sytuacja wygląda, gdy patrzymy w bardziej długoterminowej perspektywie. I to gorzej nie tylko dla PiS, ale i dla Polski. Polska pogrążona w ciągłym sporze z unijnymi instytucjami nie tylko traci realną zdolność oddziaływania na kluczowe dla nas rozstrzygnięcia europejskiej polityki, nie tylko odsuwa się poza główny nurt integracji, ale także naraża się na utratę środków w następnej budżetowej perspektywie. Nie da się jednocześnie domagać od Europy finansowej solidarności i prowadzić z nią ostry polityczny spór. To samo dotyczy takich spraw, jak Nordstream 2, wsparcie Unii dla aspiracji Ukrainy czy sprzeciw Polski wobec przenoszenia centrum integracji do sfery euro.
A spór toczy się dziś nie tylko z KE. W marcu rezolucję, popierającą zastosowanie artykułu 7 wobec Polski, przyjął Parlament Europejski. Za głosowało ponad dwie trzecie obecnych na posiedzeniu europarlamentarzystów. Obecny rząd ma fatalne notowania w większości kluczowych europejskich stolic, które coraz rzadziej patrzą na Warszawę jak na wiarygodnego partnera.
Czy ktoś pociągnie za hamulec bezpieczeństwa?
Czy obóz rządzący nie zdaje sobie z tego sprawy? Zapewne zdaje, tym niemniej w sporze z Europą zamierza do końca grać ostro. Ma ku temu dwa powody. Po pierwsze, polityka zagraniczna została w PiS całkowicie podporządkowana wewnętrznej. Podporządkowanie sądownictwa własnej partii jest dziś dla Kaczyńskiego ważniejsze niż długoterminowe miejsce Polski w europejskim projekcie. Prezes PiS nigdy nie bał się wysokiego ryzyka w polityce. Teraz też ryzykuje, zakładając, że europejska większość, która dziś ma problem z jego rządami w Polsce, zostanie rozbita w następnych eurowyborach - wiosną 2019 roku.
Nikt inny w PiS nie wydaje się ani zdolny, ani zainteresowany tym, by na europejskim froncie zaciągnąć hamulec bezpieczeństwa. Relacje z Europą miała złagodzić roszada na stanowisku szefa rządu – premier Szydło w relacjach z partnerami z zagranicy nie radziła sobie wcale. Okazało się jednak, że i Morawiecki nie był w stanie przekonać Europy, że nad Wisłą wszystko jest w porządku. Gdy w lipcu przemawiał w Parlamencie Europejskim, jego argumenty zderzyły się ze ścianą, liderzy większości europejskich frakcji – w tym znany z sympatii dla Viktora Orbána konserwatywny bawarski chadek Manfred Weber – nie szczędzili szefowi polskiego rządu gorzkich słów. Wszyscy wyrażali zaniepokojenie rozwojem sytuacji w Polsce i oddalaniem się naszego kraju od pewnych nienegocjowalnych standardów europejskiej wspólnoty.
Sprawami europejskimi zupełnie nie wydaje się zainteresowany prezydent Duda. W trakcie podwójnej wizyty za oceanem – w Białym Domu i siedzibie ONZ w Nowym Jorku – w ogóle nie mówił o znaczeniu Europy dla strategicznych interesów i bezpieczeństwa Polski. Tymczasem pozew KE uderza w Dudę osobiście. To z jego kancelarii wyszły wzbudzające kontrowersje zapisy. Prezydent nic też nie zrobił, by załagodzić konflikt z instytucjami UE. Wręcz przeciwnie. Pisma informujące sędziów o przejściu w stan spoczynku, powoływanie sędziów wybranych przez nową, kontrolowaną przez Ziobrę, Krajową Radę Sądownictwa czy konkurs ogłoszony przez prezydenta na cztery miejsca w Izbie Pracy SN, w tym to zajmowane przez prezes Gersdorf – wszystko to wygląda, jakby prezydent, uprzedzając ewentualną reakcję Europy metodą faktów dokonanych, usiłował podporządkować Sąd Najwyższy obozowi władzy.
Spirala eskalacji
Czeka nas więc wyścig z czasem. W nim rozstrzygnie się, czy prezydentowi i Krajowej Radzie Sądownictwa uda się skutecznie obsadzić Sąd Najwyższy, czy też TSUE zawiesi obowiązywanie przepisów ustawy, ocalając sędziów przed odesłaniem na przymusową wcześniejszą emeryturę. TSUE będzie tu rozpatrywał nie tylko skargę KE, ale także pytania prejudycjalne, jakie ponownie skierował do niego polski SN.
Jak w przypadku zastosowania środków zabezpieczających lub niekorzystnego dla siebie wyroku zachowają się polskie władze? Na razie zapewniają, że będą bronić swoich racji w Luksemburgu, a wyrok wykonają. Wiemy jednak, że z tym w PiS – zwłaszcza w przypadku orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego – bywało różnie.
Co najgorsze, stosunki Polski i Unii Europejskiej przybierają w coraz większym stopniu postać samonapędzającej się eskalacji. Im bardziej UE naciska na Warszawę, tym bardziej rządzący podbijają retoryczny bębenek "wstawania z kolan" i "obrony polskiej suwerenności" przed Berlinem i Brukselą. Za tą retoryką idzie nielicząca się z europejskimi normami i partnerami polityka. Ta z kolei musi wywołać ostrą reakcję Europy.
Najgroźniejsze w tym wszystkim jest to, że taka polityka może – niezależnie od faktycznych intencji kierownictwa PiS – stworzyć w Polsce wyraźny eurosceptyczny elektorat. Zastanówmy się, jak Polacy zareagują, gdy pod wpływem działań obecnej władzy obcięte zostaną dla Polski unijne środki albo gdy liderzy Francji i Niemiec zdecydują się na wytwarzający poczucie zagrożenia w polskim społeczeństwie reset w relacjach z Putinem i Rosją. TVP i inne bliskie Nowogrodzkiej media zadbają przecież o to, by zdjąć winę z PiS i maksymalnie przenieść ją na Brukselę, Berlin czy Paryż.
Obecne rządy na własne życzenie wykluczyły się z dyskusji o kluczowych strategicznych wyborach UE – w tym tych na odcinku wschodnim. Powracające w ostatnich latach propozycje, by uzależnić środki unijne od przestrzegania pewnych podstawowych zasad przez ich beneficjentów nie są irracjonalne. Jednak zbyt ostra reakcja Europy na to, co dzieje się w Polsce, zamiast skorygować antyeuropejski kurs, może go wzmocnić. Ciekawie w tym kontekście brzmią takie propozycje, jak ta zgłoszona niedawno przez Roberta Biedronia w "Politico", by w sytuacji rażących naruszeń praworządności przez państwo członkowskie i antyeuropejskiej polityki jego władz unijne środki kierować do samorządów – żeby dać proeuropejskiej stronie szanse na ponowne wygranie wyborów i nie karać całych społeczeństw za złe wybory rządzących elit.
Ryzykowny zakład
Kaczyński wydaje się wierzyć, że nawet jeśli Unia zacznie ciąć środki, to Polska dojedzie na świetnej koniunkturze gospodarczej do następnych wyborów. Jeśli Nowogrodzka obroni w nich władzę, PiS będzie miał dość czasu, by do reszty zmienić Polskę zgodnie ze swoimi ideami.
Kierownictwo PiS stawia też na populistyczną falę w Europie. Marine Le Pen, włoska Liga Północna, Alternatywa dla Niemiec i inne siły wspierane przez byłego stratega Trumpa Steve'a Bannona z pewnością odmienią oblicze przyszłego Parlamentu Europejskiego. Kaczyński robi bardzo ryzykowny zakład: spekuluje, że populistyczna fala zmiecie Komisję Junckera i popierającą ją większość liberałów, socjalistów i chadeków, a przy tym, że ta antyeuropejska rewolta nie rozwali do końca Unii. Liczy na to, że nowe rozdanie w Europie da mu carte blanche w Polsce, bo główny nurt europejskiej polityki będzie zbyt zajęty gaszeniem populistycznego pożaru, co pozwoli na korzystanie z dobrodziejstw, jakich do tej pory doświadczaliśmy od UE - dostępu do unijnych środków, wspólnego rynku, swobody ruchu itd.
To bardzo niebezpieczna wizja. Grozi radykalnym osłabieniem i rozmyciem europejskiego projektu, co w żadnym układzie nie służy Warszawie. Naprawdę, nie będziemy w wyobrażalnej przyszłości tak silni, by sprzyjała nam przestrzeń międzynarodowa oparta nie na współpracy, prawie i instytucjach międzynarodowych, ale na walce narodowych egoizmów i twardej transakcyjnej logice "coś za coś". A taka będzie Europa Orbána, Le Pen, Salviniego czy Frauke Petry. Jak PiS by nie zaprzeczał, idąca na zwarcie z Komisją Junckera polityka Kaczyńskiego wzmacnia populistyczno-nacjonalistyczną logikę w UE.