Notre Dame jeszcze płonęła, a już polscy "żarliwi katolicy" wykrzykiwali, że to kara za laicyzację Francji i zwiastowali upadek chrześcijańskiej cywilizacji pod naporem islamu i uchodźców. Powiedzmy to wprost - kto już teraz żeruje na tej tragedii, ten zatracił resztki człowieczeństwa. To zwyczajna hiena. Sam poznałem francuski Kościół - żywy i ogromnej wiary, od którego mogliby dużo nauczyć się "katolicy" znad Wisły. We Francji żyłem Bogiem, z Polski wyjechałem, bo byłem zgorszony naszą hipokryzją. Dla Magazynu TVN24 pisze franciszkanin, Kasper Mariusz Kaproń.
Tekst został opublikowany 19 kwietnia 2019 roku. Prezentujemy go w ramach podsumowania najlepszych artykułów Magazynu TVN24 2019 roku.
Zdjęcia płonącej katedry Notre Dame wywołały i we mnie silne wzruszenie: uścisk w gardle, łzy same zaczęły napływać do oczu. Katedra Notre Dame to bowiem coś więcej niż chrześcijański kościół: to jeden z ważnych symboli naszego człowieczeństwa. Oczywiście każdy z nas będzie go interpretował według innego klucza i jego wartość będzie inaczej rozumiał. Dla chrześcijan będzie to jedno z ważniejszych w świecie miejsc kultu, gdzie przechowywane są m.in. relikwie korony cierniowej. Dla Francuzów będzie to miejsce ważne dla historii narodu, gdzie byli koronowani królowie i gdzie 18 kwietnia 1909 roku papież Pius X dokonał beatyfikacji Joanny d’Arc. Dla historyków sztuki będzie to jeden z najważniejszych zabytków architektury gotyckiej w świecie, a dla muzyków miejsce, gdzie znajdują się monumentalne organy posiadające 7374 piszczałki i 111 głosów.
Po pożarze artystka z Ekwadoru Cristina Correa Freile zamieściła na Instagramie rysunek Quasimoda obejmującego swoją zranioną katedrę. Obrazek w ciągu kilkunastu minut stał się wiralny i obiegł cały świat. Ta prosta grafika, lepiej niż wszelkie słowo, obrazuje uczucia, jakie towarzyszyły wielu w ten poniedziałkowy wieczór. Ilustruje też moje uczucia: podobnie jak ubogi dzwonnik także i ja straciłem dom.
Hieny przed telewizorem
Obraz płonącej katedry, przy całkowitej bezsilności – bo cóż ktokolwiek z nas mógł zrobić, siedząc przed monitorem telewizora – wywołał jednocześnie gniew wobec tych, którzy kolejny raz z zimnym wyrachowaniem i z ogromem bezduszności zaczęli wykorzystywać tę tragedię do swych małych politycznych lub religijnych wojenek.
W obliczu tragedii, jaką jest pożar katedry Notre Dame, naturalną reakcją człowieka powinien być ból, cisza i łzy. Czy nie wzruszyli nas modlący się przed katedrą ludzie, zwłaszcza młodzi, którzy na kolanach w obliczu płomieni pożerających ich katedrę śpiewali różaniec i płakali?
W tym czasie polscy "katoliccy prorocy nieszczęść" zwiastowali ostateczny upadek chrześcijańskiej cywilizacji Zachodu ginącej pod naporem islamu i uchodźców. Powiedzmy to wprost - kto już teraz żeruje na tej tragedii i próbuje wykorzystywać ją do swej ideologicznej wojenki, ten zatracił resztki człowieczeństwa. To zwyczajna hiena.
Do tweetów i internetowych wpisów Magdaleny Ogórek, Tomasza Terlikowskiego, Krystyny Pawłowicz, Rafała Ziemkiewicza czy Grzegorza Brauna trudno mi nawet się odnieść. Wszystkie one są przejawem pseudokatolickiej pogardy i świętego poczucia wyższości. Są one wyrazem skrzywionego obrazu Boga i rozumienia chrześcijaństwa, które jest mi całkiem obce. Komentatorzy ci w płonącej katedrze widzą znak wzywający do nawrócenia Europy, a w sposób szczególny Francji, która zdradziła swoje chrześcijańskie korzenie.
Wróżą upadek Europy, a co więcej, stawiając niesprawdzone i niemające żadnego poparcia tezy na temat muzułmańskiego źródła pożaru (Krystyna Pawłowicz i Magdalena Ogórek) lub też działań jakichś "barbarzyńców, dla których Notre Dame jest znakiem obrazy", a nawet dopatrując się w pożarze "oczywistego aktu satanistycznego" (Grzegorz Braun), wykorzystują tę tragedię do własnych politycznych celów. Każdy powód jest dobry, aby wzbudzić strach przed jakimś domniemanym "agresorem" i w ten oto sposób próbować zdobyć kapitał polityczny.
Ten mechanizm manipulacji jest tak banalny, że studenci dziennikarstwa i psychologii poznają go na pierwszym roku studiów (najpierw należy odczłowieczyć i wzbudzić lęk przed tym innym – "ciapatym", "brudasem", "karaluchem" – a następnie przedstawić się jako zbawcę i wybawiciela), lecz niestety, jak możemy się przekonać, mechanizm ten nadal świetnie się sprawdza. Wykorzystywanie religii katolickiej do osiągnięcia politycznych korzyści, wzbudzając jednocześnie niechęć do innych ludzi (inaczej myślących lub wyznających inną religię), nosi jednak znamiona bluźnierstwa.
Niestety w pewnych nurtach katolicyzmu polskiego (absolutnie nie mam zamiaru wrzucać wszystkich do jednego worka) obecny jest też ten nieszczęsny syndrom starszego brata z ewangelicznej przypowieści. Istnieje w nas przeświadczenie, że to my jesteśmy tymi najlepszymi katolikami, bo nasze kościoły są pełne, nie to, co w tej laickiej Francji czy w zeświecczonych Niemczech. Lubimy zajmować się religijnością innych, ważyć i oceniać innych przez pryzmat tej polskiej, oczywiście wyjątkowej. Ten syndrom niestety dał się wyczuć nawet w oficjalnym liście metropolity krakowskiego do arcybiskupa Paryża: "modlę się do Bożej Opatrzności, aby uczucia, które zostały wywołane przez to bolesne wydarzenie, ożywiły wiarę synów Francuskiej Ziemi, a przez to wzmocniły również Najstarszą Córę Kościoła" czy też w tweecie prezydenta Andrzeja Dudy: "jestem przekonany, że odbudowa katedry może stać się symbolem odbudowy Europy na jej prawdziwym, historycznym, judeochrześcijańskim fundamencie”.
Kościoły płoną, a potem powstają
Katedry i kościoły, tak jak wszystkie inne budynki na przestrzeni wieków, upadały i upadać będą. Dzieło zniszczenia dokonywało się na skutek naturalnych kataklizmów, działań wojennych, ludzkich zaniedbań i oczywiście też celowych działań człowieka. O przyczynach pożaru paryskiej katedry dowiemy się z prac francuskiej prokuratury, która wszczęła śledztwo w sprawie nieumyślnego podpalenia. Mówi się, że pożar ten najpewniej miał związek z prowadzonymi w świątyni pracami renowacyjnymi.
Poczekajmy jednak spokojnie na wyniki prowadzonego dochodzenia. Prezydent Francji Emmanuel Macron zapowiedział w telewizyjnym wystąpieniu, że katedra Notre Dame zostanie odbudowana w pięć lat i że budowla będzie jeszcze piękniejsza niż wcześniej. Ruszyła już zbiórka na ten cel, a wielu milionerów prześciga się w wysokościach ofiarowywanych na ten cel sum. Wskazuje się na inne przykłady podobnych budowli, takich jak katedra w Kolonii lub Bazylika Mariacka w Gdańsku, które były niemalże całkowicie zniszczone w wyniku działań wojennych, a przecież odrodziły się niczym Feniks z popiołów.
Nie wszystkie jednak zostały odbudowane. Z ogromnego monasteru w Cluny, największego opactwa średniowiecznej Europy, ostała się tylko jedna wieża i niewielki transept kościoła. Nigdy nie odbudowano – aby podać tylko jeden z licznych przykładów – Bazyliki św. Jana w Efezie, co jest nawet symboliczne. Otwarte niebo nad konfesją umiłowanego ucznia Jezusa robi niesamowite wrażenie. Czyż bowiem mury z kamienia mogłyby zamknąć apostoła i ewangelistę, którego ikonografia chrześcijańska przedstawia jako orła?
Upadł starożytny Rzym i upadło Bizancjum. Dzieła człowieka popadają w ruinę i ulegają zniszczeniu. A mimo wszystko Kościół trwa. Co jednak nie znaczy, że się nie zmienia.
Wspomniani wyżej publicyści być może nie wyobrażają sobie innego Kościoła niż ten, do którego już się przyzwyczaili. Wielu duchownych i polityków nadal chciałoby utrzymywać dotychczasowy układ przymierza ołtarza z tronem i dlatego też tak bardzo boją się francuskiego modelu rozdziału państwa od Kościoła. Czy jednak dla wielu polityków i hierarchów ten obecnie funkcjonujący model nie jest tym najlepszym tylko dlatego, gdyż pozwala zachować zarówno materialny stan posiadania, jak i społeczny prestiż oraz możliwość oddziaływania na ludzi w oparciu niejako o urzędowy autorytet? Sobór Watykański II wezwał jednak nas chrześcijan do powrotu do ewangelicznych źródeł i odejścia od Kościoła christianitas, budującego swą tożsamość na autorytecie "z nadania". Ostatni sobór pożegnał się z modelem Kościoła klerykalnego w przymierzu z tronem, patriarchalnego, dbającego jedynie o przestrzeganie praw i doktryny, scentralizowanego.
Odejście od Kościoła christianitas jest wspaniałą okazją, aby chrześcijaństwo mogło w całkowicie nowym stylu rozpocząć swoją misję: już jako Kościół ludzi wolnych i głęboko przekonanych do wyznawanej wiary. Kościół ten będzie maleńką trzódką porozrzucaną po świecie, będzie jednak autentyczną wspólnotą. Wspaniale opisał ten proces jezuita Víctor Codina w książce "Kościół wykluczonych. Teologia z perspektywy Nazaretu", którą miałem okazję przetłumaczyć na język polski. Mówiąc skrótowo, chodzi o to, aby w Kościele było mniej cementu, a więcej fermentu. To jest właśnie ten Kościół, jaki poznałem we Francji. Kościół małych wspólnot, lecz silnie oddziaływających. Nie jest przypadkiem, że do Taizé przyjeżdżają młodzi ludzie nie tylko z całej Europy, lecz także z całego świata.
Wydaje mi się jednak, że spora część naszego duchowieństwa i hierarchii ma z taką wizją Kościoła poważny problem. Tęsknota za Kościołem walczącym, będącym ostoją wolności, jest ciągle żywa. Teoretycznie od trzydziestu lat jesteśmy wolni od obcych wpływów, a ciągle z ust wielu hierarchów słyszymy, że Polacy, chrześcijanie, mają z czymś ciągle walczyć albo przed czymś się bronić.
W mojej opinii jest to skutek zarówno przyzwyczajeń, jak i pójścia na łatwiznę. Łatwiej jest przecież mieć wroga, z którym można się mierzyć. Tego wroga dawniej utożsamiał programowy ateizm peerelowskiego aparatu władzy. Teraz mamy wolność i wielu ma poważne trudności, aby bez wroga funkcjonować.
Jedna z książek księdza profesora Józefa Tischnera nosi znamienny tytuł "Nieszczęsny dar wolności". Wolność to wyzwanie dla człowieka. Trzeba spotkać się z drugim człowiekiem i wejść z nim w dialog. Możemy się z nim nie zgadzać, ale musimy nauczyć się z nim rozmawiać. I jest to wyzwanie. Nie ma już linii frontu, tylko jest spotkanie. Przecież w pewnej części środowiska kościelnego nawet stacja TVN postrzegana jest jako wróg. To pokłosie tej linii frontu, tego prostego świata, w którym bronimy się przed nieprzyjacielem.
Z Polski uciekłem, we Francji żyłem Bogiem
Z katedrą Notre Dame umiera coś we mnie. Bo ta katedra to także moja Matka. Pokochałem Francję, w której spędziłem blisko pół roku. W okresie studiów doktoranckich w Rzymie uzyskałem stypendium rządu francuskiego, dzięki któremu mogłem nie tylko nauczyć się języka Moliera, ale też zwiedzić na koszt francuskiego podatnika niemalże całą południową i zachodnią część Francji. Mieszkałem we wspólnotach mojego Zakonu (franciszkanów) w Nicei, Lyonie i Tuluzie, i odwiedziłem wiele miejsc ważnych dla dziedzictwa, nie tylko chrześcijańskiego: Taizé, Lourdes, Ars, Cluny, Albi, Paray-le-Monial (nie licząc takich już typowo turystycznych miejsc, jak Carcassonne, Vienne, Cannes, Wyspy Leryńskie na Lazurowym Wybrzeżu czy Alpy Nadmorskie).
Poznałem tamtejszy Kościół - żywy i ogromnej wiary, od którego mogliby dużo nauczyć się "katolicy" znad Wisły. We Francji żyłem Bogiem, a z Polski wyjechałem w dużej mierze dlatego, że byłem zgorszony hipokryzją.
O religijności współczesnych Francuzów można przeczytać w bardzo dobrym tekście ks. Andrzeja Muszali "Moc pierworodnej" opublikowanym ostatnio w "Tygodniku Powszechnym". Kościół we Francji to Kościół żywy. Jest to Kościół dynamicznie rozwijających się wspólnot monastycznych, jak choćby tych najbardziej znanych (wspólnota Taizé czy Wspólnoty Jerozolimskie). To Kościół, gdzie wierni bardzo aktywnie angażują się w życie parafii i uczestniczą w regularnej formacji duchowej, na przykład poprzez codzienną modlitwę Liturgii Godzin i praktykę modlitwy w ciszy (30 lub 60 minut). Jest to Kościół, który wydał takich ludzi, jak Abbé Pierre, założyciel Ruchu Emaus, którego celem jest pomoc najuboższym, bezdomnym i uchodźcom czy Jean Vanier, organizator wspólnoty L'Arche, zajmującej się osobami z niepełnosprawnością intelektualną. Ma rację ks. Muszala, gdy pisze, że jeśli "Francuz wierzy, to wierzy konsekwentnie".
W tych dniach francuski portal katolicki La Croix podał informację, że tylko w tegoroczną Wigilię Paschalną we Francji 4251 dorosłych przystąpi do Chrztu Świętego. A my się wymądrzamy, że tam chrześcijaństwo umarło. Miałem okazję poznać francuski katolicyzm i zbudowałem się nim. Ten modlący się Kościół przetrwa wszystko. A następstwem modlitwy jest braterstwo i przyjazne nastawienie do innych, czego i ja sam osobiście doświadczyłem.
Imigranci, ofiary pedofilii – o nich zadbajmy
U nas pojawiają się hasła – głoszą je wspomniani publicyści i niektórzy duchowni – że naszym zadaniem jest bronić chrześcijańskiej cywilizacji, przeciwstawiając ją tzw. cywilizacji śmierci, o której mówił tak często Jan Paweł II. Pojęcie "cywilizacja śmierci" jest bardzo ważne, gdyż określa rzeczywistość, w której człowiek przestaje być podmiotem, a on sam i jego życie zostają uprzedmiotowione.
Nie można jednak twierdzić, że "cywilizacja śmierci" to ten "zgniły Zachód". Należy tak określić wszystkie miejsca, gdzie człowiek jest zniewalany i sprowadzony do roli narzędzia. Czy nie przychodzi nam na myśl sytuacja pracownika wielkiej korporacji, który nie ma czasu dla siebie i swoich najbliższych? Maltretowanej kobiety pozbawionej godności nawet w środowisku własnej rodziny? Wykorzystywanego dziecka (co więcej, gdy jest ono seksualnie wykorzystywane przez osobę duchowną)? Gdy mówimy "cywilizacja śmierci", pomyślmy też o tysiącach imigrantów, przed którymi zamyka się granice, o ofiarach współczesnego handlu ludźmi i niewolnictwa.
Zadaniem chrześcijan jest przeciwstawić się tym wszystkim formom zniewolenia i nieść "cywilizację życia". Mają być znakiem sprzeciwu i to w tym znaczeniu święty Jan Apostoł napisał w swoim liście o konieczności odrzucenia takiego świata. Anonimowy autor Listu do Diogneta z drugiego wieku pisał: "Chrześcijanie nie różnią się od innych ludzi ani miejscem zamieszkania, ani językiem, ani strojem. Mieszkają każdy we własnej ojczyźnie, lecz niby obcy przybysze. Podejmują wszystkie obowiązki jak obywatele i znoszą wszystkie ciężary jak cudzoziemcy. Każda ziemia obca jest im ojczyzną i każda ojczyzna ziemią obcą".
Obowiązkiem chrześcijan jest zatem przemieniać świat swoją obecnością. Nie możemy być w opozycji do świata, zamykać się we własnym gronie niczym w twierdzy. Chrystus mówi, że mamy być solą. Sól spełnia swoje zadanie wtedy, gdy rozpuści się w potrawie. Jezus mówi też swoim uczniom, aby wypłynęli na głębię. Nie możemy biernie trwać przy brzegu, narzekając na wzburzone morze i wysokie fale. Mamy wypłynąć na otwarte morze, gdyż tylko tam czeka na nas obfity połów. Przestańmy być zalęknioną i bojącą się świata zamkniętą grupą w dobrze urządzonej twierdzy. Naszym zadaniem nie jest bronić się przed światem albo, co gorsza, potępiać go. Mamy go za to uzdrawiać i wyzwalać.
Czytam teraz książkę zmarłego niedawno hiszpańskiego księdza Antonio Lopez Baezy. Tytuł książki można przetłumaczyć następująco: "O Kościele, który służy światu. Dzielić się radością wiary". Uformowany w okresie Soboru Watykańskiego II ksiądz mówi o projekcie Kościoła swoich marzeń, który nie był kontynuowany przez Jana Pawła II i jego następcę, gdyż papieże ci w pewnym sensie chcieli powrócić do idei Kościoła christianitas. W pontyfikacie Franciszka autor dostrzega powrót do soborowej idei Kościoła. Wystarczy wczytać się w programowy tekst Franciszka, jakim jest adhortacja "Evangelii gaudium". Franciszek mówi o Kościele, który nie jest w opozycji do świata, lecz jest Kościołem w świecie, nie będąc zarazem z tego świata. Jest to Kościół, który wchodzi w świat, ale nie ewangelizuje siłą oręża, a jedynie siłą miłości. To Kościół, który wchodzi w dialog.
Próbki siłowej ewangelizacji znajdujemy na przykład na portalu pch24.pl, gdzie przykładowo temat aborcji zostaje sprowadzony do karania sprawców tego czynu (lekarza i kobiety). Tymczasem papież Franciszek ukazuje inną drogę: mówi o współczuciu, o dramacie kobiety, która pozbywała się dziecka. Wracając ze Światowych Dni Młodzieży w Panamie, papież mówił o dramacie aborcji, ale z perspektywy osoby współczującej, a nie karzącej. Były to słowa osoby, która współczuje drugiemu i przeżywa z nim jego cierpienie.
Niestety chyba miał rację ksiądz Józef Tischner, który już dawno stwierdził, że jesteśmy narodem przedchrześcijańskim. Mamy problem z przyjęciem Boga Ewangelii, gdyż bliższy nam jest skrzywiony obraz Boga jako gniewnego i mściwego satrapy, wypatrującego naszych potknięć. Żyjemy w ten sposób napędzani strachem przed Jego gniewem czy rozczarowaniem. Prawdziwy obraz Boga będzie uwalniał nas od lęków i umacniał nas do tego, abyśmy stawali się podobni do Jezusa i świadczyli o tym, że Bóg jest miłością. Prawda tych wielkanocnych dni mówi nam właśnie najpełniej o tej wielkiej miłości, którą Bóg umiłował świat, że Syna swego jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne. Bóg bowiem nie posłał swego Syna, aby świat potępił, lecz aby go zbawić (por. J 3,16-18). Krzyż, który w tych dniach kontemplowaliśmy, to właśnie znak tej ogromnej miłości Boga do człowieka.
Kasper Kaproń OFM
Cochabamba – Boliwia
Kasper Mariusz Kaproń OFM — ur. 1971 r., franciszkanin, doktor liturgiki. Przez kilka lat był duszpasterzem we Włoszech. W latach 2001-2007 odbył studia specjalistyczne w zakresie liturgiki na Papieskim Instytucie Liturgicznym św. Anzelma w Rzymie. W czasie studiów doktoranckich był stypendystą ambasady Republiki Francji przy Stolicy Apostolskiej na Uniwersytecie Katolickim w Lyonie i Tuluzie. Po powrocie do kraju w 2007 r. pracował jako duszpasterz w parafii Matki Bożej Anielskiej w Warszawie. W roku 2011 wyjechał na misję do Boliwii, gdzie pracował wśród Indian Chiquitos i Guarayos. Aktualnie pracownik naukowy, sekretarz generalny i kierownik studiów doktoranckich na Wydziale Teologicznym Katolickiego Uniwersytetu św. Pawła w Cochabamba (Boliwia).