Wiem, że przez niektórych jestem postrzegany jako bohater. Ale ten bohater ma całkiem pokaźne skazy na swoim wizerunku. Tak samo jak inni czuje, cieszy się i boi. A to, że wielu chciałoby mnie widzieć jako autorytet w każdej sprawie, to jest wizja nie do zrealizowania - przyznaje Kazik Staszewski w rozmowie z Magazynem TVN24.
Estera Prugar: W czasach epidemii na pana nowej płycie kilkukrotnie pojawia się zdanie"największym wirusem jest człowiek".
Kazimierz Staszewski: Ta refleksja naszła mnie któregoś wieczoru, kiedy miałem dość melancholijny nastrój i dostałem szereg zdjęć z Teneryfy. Z miejsc, które dobrze znam, czyli portu, gdzie znajduje się parking dla jachtów i żaglówek. Zawsze jest tam pełno ludzi, dość dużo nieczystości, brudna woda. A nagle w tym bardzo zanieczyszczonym miejscu widzę błękitną wodę, a pomiędzy zaparkowanymi żaglówkami pływają delfiny. Na kolejnych ujęciach zobaczyłem miejską plażę, przy której jest pełno knajp i zawsze tłum ludzi, a tu nagle wpłynęła na nią orka.
Inny przykład to już słynne zdjęcia z czystych kanałów w Wenecji. Wreszcie ostatnia fotografia z Parku Krugera w Republice Południowej Afryki, gdzie w normalnych warunkach, jeżdżąc po safari, lwa można było zobaczyć raz na kilka dni, a teraz na drogach porozkładane są ich całe stada. I tak pomyślałem, że po wycofaniu się człowieka ziemia zaskakująco szybko uwalnia się z kajdan, w które ją włożyliśmy. Wtedy przypomniała mi się kwestia z filmu "Matrix", kiedy agent Smith mówi do Neo: "to wy, ludzie, jesteście największym wirusem i czego się dotkniecie, to doprowadzacie do zniszczenia". I może to ekstremalne myślenie, ale przyszło mi do głowy, że może dobrze, że ten wirus nas wytrzebi z tej ziemi, bo to my najbardziej jej szkodzimy.
Album "Zaraza" opowiada o wielu aspektach tych ostatnich miesięcy. Powstał z impulsu?
Ta płyta jest dla mnie czymś niezwykłym, ponieważ jeszcze pod koniec marca nie było ani jednej nuty i ani jednego słowa. Nie było jej nawet w planach. Powstawała w sposób zupełnie niespotykany dla mnie do tej pory. Miałem w głowie jakieś pomysły, które kiełkowały we mnie od lat – niektóre już zapisane w bardziej konkretnej formie, ale nadal samym głosem, nagrane na telefon. Natomiast już słyszałem te piosenki, ale – ponieważ nie umiem na niczym grać – mogłem je tylko zaśpiewać i to zrobiłem. Były to pomysły stricte muzyczne, nie było żadnych tekstów. Te moje zaśpiewane melodie kolega zinstrumentalizował, podłożył odpowiednie akordy, harmonię i linię basową. Wtedy ja to znowu zaśpiewałem, mając roboczy akompaniament, ale to już były te piosenki. Mieliśmy zamiar to później przearanżować, czy zmieniać kolejność zwrotek, jednak koniec końców okazało się, że wszystko poszło tak, jak je nagraliśmy za pierwszym razem.
Kiedy pojawiły się słowa?
Rozeszliśmy się do domów i zacząłem pisać teksty. Wojtek (Jabłoński – red.) nagrał wszystkie te instrumenty, na których umie grać, poza klawiszowymi, na których nie umie, i te dograł drugi kolega (Konrad Wantrych – red.). Po czym wróciłem z praktycznie gotowymi słowami, chociaż czekało je jeszcze kilka zmian, zaśpiewałem i w kilku przypadkach nie musiałem więcej nad nimi pracować.
Czyli to była dla pana bardzo intensywna kwarantanna?
Ja generalnie kwarantannę zniosłem bardzo dobrze. Pierwszy okres był dla mnie wyzwoleniem z różnych powinności. Mam na ścianie dwa kalendarze, gdzie mam zaznaczone daty do grudnia 2021 roku. Jeszcze parę miesięcy temu z grubsza wiedziałem, co do tego czasu będę robił, a nagle okazało się, że te kalendarze są nieważne. Poodpadały koncerty i wszystko między nimi, jak poupychane terminy wypoczynku, kiedy wiedziałem, że mogę wyjechać na osiem dni, ale dziewiątego będę już musiał być z powrotem. I z dnia na dzień tego wszystkiego nie ma.
Przyszedł czas na refleksję, wyluzowanie się. Największym zadaniem było pojechanie do sklepu i zawiezienie zakupów mojej mamie. Poza tym – czas na przemyślenia i przebudowę hierarchii ważności różnych spraw. Natomiast po jakimś czasie to też zaczęło być trochę nudne, bo jednak coś by się porobiło. Nie mogłem z Kultem, więc zrobiliśmy z Wojtkiem. Pod koniec marca już nas kompletnie wciągnęło studio i życie właściwie niczym nie różniło się od czasów sprzed pandemii, gdy nagrywałem płyty: praca, późny obiad, potem jakiś film w telewizji, do łóżka i na drugi dzień "od nowa Polska Ludowa". Mimo że – jak już wspomniałem – pracowaliśmy w inny sposób, ale układ dnia był taki, jakby wirusa nie było. Siedziałem w piwnicy dwa miesiące.
Ledwo pan wyszedł z piwnicy i prawie od razu rozpętała się burza. Spodziewał się jej pan, wydając singiel "Twój ból jest lepszy niż mój"?
Nie, zupełnie się tego nie spodziewałem. To znaczy może jakiejś "ruchawki" czy komentarzy, ale jeszcze na kilka dni przed premierą w ogóle się nie spodziewałem, że ta piosenka ujrzy światło dzienne przed ukazaniem się płyty. Sytuacja wyglądała w ten sposób, że dużo rzeczy było jeszcze w proszku przez to, że pracowaliśmy w taki, a nie inny sposób. Byłem jeszcze przed nagraniem wokali na porządnie, a Wojtek szukał riffów gitarowych.
To jak to się stało?
Akurat ten kawałek miał już wtedy swój polski tekst, wiadomo, czym inspirowany – wizytą prezesa Kaczyńskiego na cmentarzu. To był wyraz mojego oburzenia, że inni ludzie zostali pozbawieni tego prawa, a prawo zostało nagięte dla jednej osoby, która nie pełni żadnej oficjalnej funkcji. Jeszcze gdyby na te Powązki poszedł Duda czy Morawiecki, to może byłoby to do przełknięcia, ale przecież Jarosław Kaczyński jest szeregowym posłem, więc skąd te przywileje, kiedy wszyscy inni nie mieli takiej możliwości? Pogarda, pogarda, pogarda. I tej pogardy nie mogłem puścić płazem.
Natomiast generalnie piosenka nie jest żadnym "halo". Jest to przyśpiewka stylizowana na melodie uliczne i granie kapel podwórkowych. W pewnej chwili Wojtek się przy niej poddał, bo powiedział, że nie jest w stanie tam dołożyć żadnej gitary, bo psuła ten efekt właśnie piosenki podwórkowej. Wokal był dobrze nagrany, także w tekście też już nic nie zmieniałem i doszliśmy do wniosku, żeby dać ją ludziom. Żeby było wiadomo, że coś robimy, pracujemy, a nie biadolimy nad odwołanymi koncertami i "chłopaki nie płaczą", tylko działają.
Czyli przypadek?
To był pierwszy powód, ale nie najważniejszy, bo drugi, ważniejszy, był taki, że rzecz dotyczy świeżych wydarzeń. Internet jest ogromnym orężem w docieraniu z informacjami do dużej grupy ludzi, ale ma też tę wadę, że ma krótką pamięć i trochę bałem się, że jeśli ta piosenka ukaże się za dwa miesiące – bo jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, kiedy będzie premiera płyty – mało kto będzie kojarzył, o co chodzi z tymi cmentarzami. Powiedziałem: puszczamy ten numer, bo sprawa jest aktualna. Zwłaszcza że kiedy 10 maja prezes Kaczyński pojechał na Powązki, to wyczułem zasypanie rowu między tymi dwiema Polskami. Oburzenie było mocno wyczuwalne po obu stronach, niezależnie od sympatii politycznych. I mimo że to nie miał być singiel z racji tego, że muzycznie odstaje od całości, w piątek 15 maja o godzinie 16 skończyliśmy nagrywać klip i o 21.00 była jego premiera.
Jakie były te pierwsze reakcje?
Kliknięć było dość dużo. Oczywiście pojawiła się polaryzacja opinii, bo chociaż – tak jak powiedziałem – tuż po faktycznej sytuacji komentarze były raczej zgodne, to po premierze piosenki one się rozstrzeliły. Jedni mnie ganili najbardziej wulgarnymi słowami, a drudzy – chwalili najmilszymi. I tak to się toczyło aż do kolejnego piątku.
Wróciłem akurat ze studia i dostałem SMS-a od Irka Wereńskiego, basisty grupy Kult, że gratuluje pierwszego miejsca na Liście Przebojów Trójki. Pomyślałem, że to faktycznie musiał być dobry strzał, bo nie pamiętam swojego utworu, który by tak szybko wskoczył na pierwsze miejsce. Następnego dnia wróciłem do studia i też o tym rozmawialiśmy, aż Adam Toczko, który nas nagrywał, powiedział, że nie może wejść na stronę Trójki. Stwierdziliśmy, że pewnie zawiesił się serwer. Dopiero później akcja zaczęła się rozwijać.
No właśnie – co się stało?
Genialni pretorianie prezesa Kaczyńskiego wymyślili, żeby to rozchlapać na wszystkie strony, przy okazji likwidując jedną z najbardziej zasłużonych stacji Polskiego Radia. I mleko się rozlało, a my dostaliśmy promocję, za którą musielibyśmy zapłacić jakieś gigantyczne pieniądze, o ile ktokolwiek byłby w stanie coś takiego wymyślić.
To nie jest pana najmocniejsza, najostrzejsza, najbardziej dosadna piosenka, a to właśnie ona spowodowała cały szereg bardzo znaczących zdarzeń dla polskiej kultury, stając się również istotnym elementem dyskusji publicznej i politycznej.
Widzi pani, wróciliśmy do używania języka ezopowego, czyli czegoś, co było powszechnie stosowane w komunie. Jak Wojciech Młynarski śpiewał "Przyjdzie walec i wyrówna", to wiadomo było, że chodzi o Gomułkę. W mojej piosence nie pada żadne nazwisko, a też wszyscy wiedzą, o kogo chodzi. Jak europoseł Brudziński mówi o jakimś artyście, że jest "pacanem i bęcwałem", to też wszyscy wiedzą, że chodzi o mnie. Zaczynamy poruszać się przy pomocy kodów niedosłownych. Takie czasy cenzurowania, chociaż to nie jest cenzura, tylko po prostu groteska – to, co się wydarzyło.
Oczywiście, nie wspominam tutaj o losach ludzi, którzy musieli z tego radia odejść, bo to jest mniej wesołe. Aczkolwiek dostałem dwa telefony od dziennikarzy, którzy jako jedni z ostatnich opuścili pokład Trójki, że bardzo mi dziękują, bo ta piosenka i wszystko, co zdarzyło się wokół niej, pozwoliło im przejrzeć na oczy i stracić resztki złudzeń, że wróci tam sytuacja przynajmniej bliska normalności.
Co takiego ma w sobie ta piosenka, co pozwoliło jej wywołać taką falę wydarzeń?
Być może siłą tej piosenki jest delikatność podania tego tekstu, a i tak wiadomo było od razu, kogo dotyczy. Nie było "Iwański, pi**** się", tylko przedstawienie smutnej opowieści o Józefie i Marii – których imiona też nie są przypadkowe – których nie wpuszczono na cmentarz, a akurat tego samego dnia i miesiąca też spotkało ich straszne nieszczęście, tak zresztą jak prezesa Kaczyńskiego, ale oni nie mogli spotkać się ze swoimi bliskimi i uronić łzy, chyba że za płotem.
Dla mnie i myślę, że dla innych ludzi też to było coś, co mówiło o rzeczach innym językiem niż ten, do którego się przyzwyczailiśmy. Bo nie sztuka urągać rządzącym czy opozycji, sztuka polega na ukazaniu w kulturalny sposób niestosowności ich zachowania.
Czy gdyby taka sytuacja, jaka miała miejsce z pana piosenką, spotkała innego artystę, broniłby go pan?
No, ja też zabrałem swoją twórczość po tym, co się stało. Skoro całe towarzystwo, które szanuję, daje stamtąd nogę, to ja tam też nie zostanę.
Śpiewa pan o Polsce od 40 lat. Co pan widzi, kiedy patrzy pan na nasz kraj dzisiaj?
Jest coraz lepiej, piękniej i ładniej. Zdecydowanie. Tylko, niestety, stosunki międzyludzkie są coraz gorsze. Natomiast Polska pięknieje. Zawsze kiedy jestem za granicą, bronię tezy, że żyję w jednym z najpiękniejszych krajów na świecie. Teraz te moje refleksje jeszcze się pogłębiły.
To znaczy?
Słabo znałem Mazury. Teraz tam pojechaliśmy, żebym się mógł zresetować po tej płycie i "ruchawce", która medialnie zaczęła mi towarzyszyć i trochę mnie kosztowała, może nie nerwów, ale jakiegoś napięcia na pewno. Byliśmy z Anią (żona artysty – red.) w paru pięknych miejscach i jestem pod wrażeniem. Podobnie jak jestem pod wrażeniem Śląska, który zawsze był symbolem zanieczyszczenia i syfu, a będąc tam niedawno, z miasta do miasta przemieszczaliśmy się prawie wyłącznie między lasami.
W Polsce najbardziej podoba mi się wiosna, lato i kawałek jesieni. Mniej – druga połowa jesieni i zima, która przestała być zimą, bo ta, którą pamiętam z dzieciństwa, była całkiem fajna i przyjemna. Woźnemu chciało się codziennie wylewać wodę na boisko piłkarskie, żeby dzieci miały lodowisko, bo drugie lodowisko było nie do końca bezpieczne, na stawie w Ogrodzie Saskim. Komu by się dzisiaj chciało tak robić tylko po to, żeby dzieciaki mogły pojeździć na łyżwach? Pomijam już to, że obecnie rzadko kiedy temperatura spada poniżej zera.
Ale idzie ku lepszemu. Mimo że każda władza chce powstrzymać ten proces, to siła życia w naszym narodzie i siła dążenia do piękna czyni takim nasz kraj.
A Polacy?
Jako społeczeństwo jesteśmy bardzo podzieleni, tylko to jest wyczuwalne bardziej w gromadzie i narracji grupowej, bo jak się jeden z drugim spotka przy piwie czy przy kieliszku, to od razu rozmowa przebiega inaczej. Potrafimy miło spędzać ze sobą czas mimo dzielących nas różnic politycznych. Zresztą ja to widziałem na własne oczy, byłem kiedyś na urodzinach znajomego dziennikarza i równo – i ci, i ci biesiadowali w najlepsze. Żadnej nuty wrogości tam nie zauważyłem.
Polska scena polityczna jeszcze pana interesuje?
Jak ma mnie nie interesować polityka w moim gnieździe? Nie interesuje mnie polityka w Hiszpanii, gdzie dość często jeżdżę i przebywam, ale ja wszędzie poza Polską czuję się obco, nawet jeśli są to najpiękniejsze miejsca. Tu jest mój dom, więc interesuję się tym, co dozorca lub gospodarz tego domu zamierza zrobić, tylko nie mam ochoty i przyjemności w tym, żeby za dużo o tym gadać publicznie, bo w końcu jestem muzykiem, a nie komentatorem politycznym.
Po latach na scenie zainteresowanie medialne cały czas jest dla pana męczące?
Ja nigdy nie odczuwałam szczególnego zainteresowania mediów moim życiem. Może ze dwa razy zdarzyło się, że ktoś próbował wtargnąć do mojego życia prywatnego, a nawet bardziej okołoscenicznie. Pamiętam taką sytuację, której trochę się wstydzę, kiedy ktoś mi pstryknął zdjęcia na jakichś "dniach miasta". Na pierwszym dłubałem w nosie, a na drugim podawałem rękę burmistrzowi. Fakt, że w nosie dłubałem lewą ręką, a podałem prawą, ale pierwsze wrażenie było takie, a nie inne. Jeśli chodzi o życie prywatne, to raz na wakacjach w Dębkach wykonano nam jakieś zdjęcie.
Natomiast szum medialny zawsze pojawiał się przy okazji różnych wywiadów. Ja o tym zapominam i, zamiast milczeć, mówię, ale nie będę dlatego milczeć, bo jako artysta śpiewam i chcę, żeby ludzie tego słuchali. W każdym razie po takich wypowiedziach natychmiast robi się jakaś zadyma i jestem ciągnięty w jedną albo drugą stronę. Wystarczy, że powiem, że uważam, że Lech Kaczyński był najlepszym prezydentem Polski w ostatnim trzydziestoleciu i już jestem ogłaszany pretorianinem PiS-u. Później zaśpiewam taką, a nie inną piosenkę, to zostaję sztandarowym artystą wszystkich sił opozycyjnych. A ja jestem Kazik Staszewski i idę prosto.
Ta ostatnia sytuacja była dla pana trudna?
Początkowo nie, ale później trochę tak. Ja w ogóle nie lubię hałasu wokół swojej osoby, ale on jest nieunikniony – głupio tak gadać, bo mogłem sobie przecież inny zawód wybrać, ale akurat tak się losy potoczyły. W każdym razie w ostatniej fazie było to nużące, dlatego też podjąłem taką decyzję, aby do pewnego momentu się nie odzywać, bo i tak wypowiedziałem się muzycznie i dałem asumpt do wielu nieoczekiwanych wydarzeń.
Też nie jestem osobą błyskotliwą. Nie umiem szybko i z sensem odpowiadać na pytania. Dlatego też nie pojawiam się w programach typu talk show – po pierwsze chodzi tam o kreacje prowadzących, a po drugie ja potrzebuję czasu do namysłu. Nie twierdzę, że jestem głupi – jestem mądry, ale nie mam refleksu.
Jest pan bohaterem?
Nie, ale wiem, że przez tego i owego jestem w taki sposób postrzegany. Ta ostatnia piosenka na płycie, właśnie pod tytułem "Bohater", jest moim osobistym otwarciem się na to. Mówi o wszystkich ułomnościach, o czasem paskudnym charakterze i innego rodzaju dolegliwościach. O tym, że jestem omylny i słaby, tak jak wszyscy jesteśmy.
Ten bohater ma całkiem pokaźne skazy na swoim wizerunku. Tak samo jak inni czuje, cieszy się i boi. A to, że wielu chciałoby mnie widzieć jako autorytet w każdej sprawie, to jest wizja nie do zrealizowania, bo nie ma ludzi, którzy mają odpowiedź na wszystko. Mogę być autorytetem, jeśli chodzi o sprawy muzyczne, literackie i jakieś tam społeczno-ekonomiczne, ale niech mnie nikt nie pyta o rzeczy, o których nie mam pojęcia, bo nie odpowiem. Zwłaszcza że kiedy próbuję w takich sytuacjach odpowiedzieć, to nic mądrego nie jestem w stanie z siebie wygenerować. Co więcej, niezwykle irytują mnie ludzie, którzy wypowiadają się na tematy, o których nie mają zielonego pojęcia.
Są takie momenty w pana karierze, których pan żałuje?
Jest taka jedna historia, która pierwsza przyszła mi do głowy, ale nie chciałbym o niej mówić publicznie. Natomiast poza tym nic konkretnego nie przychodzi mi do głowy, ale parę razy mogę powstrzymać język.
Kim jest Kazik Staszewski?
Jestem Kazimierz Staszewski, lat 57 już. Mąż Anny. Ojciec dwóch synów. Dziadek dwóch wnuczek.
Obecnie autor najlepszej płyty, jaka się w Polsce ukazała. Trochę z braku konkurencji, ale trochę też dlatego, że faktycznie jest najlepsza. Ja to tak czuję wyraźnie. To jest też niezwykły zysk z tego wszystkiego, co się wydarzyło. Jeszcze w moje urodziny w marcu nie wyobraziłbym sobie, że do 29 maja przeżyję coś takiego, co przeżyłem. Wszelkie planowanie może być niezwykle mylne, bo zanosiło się ponuro – miała być kwarantanna, która nas uwiąże w domach, a okazało się, że był to dla mnie zapalnik do największego od lat wystrzału energii artystycznej.
W końcu też odeszła ode mnie taka wiara w to, że się skończyłem jako twórca, bo bardzo często się z takimi myślami borykałem. Owszem, jako odtwórca na pewno nie, bo Kult jest taką maszyną, która jest praktycznie niezniszczalna i w polskich warunkach nie mamy sobie równych, ale jako twórca naprawdę myślałem, że już nie umiem i mi się nie chce. I jestem też tak krytyczny wobec siebie, że nic mi się nie podoba, ale też innym, którzy z grzeczności mówią o jakichś numerach i to raczej z przeszłości. Okazało się, że tak nie jest. W marcu nie wiedziałem jeszcze o tym, że czeka mnie jeden z piękniejszych okresów w moim życiu.