Zjadamy coraz więcej taniego mięsa. Eksperci twierdzą, że szkodzimy przez to nie tylko samym sobie, ale też naszej planecie. Przemysłowa produkcja mięsa emituje bowiem więcej szkodliwych gazów cieplarnianych niż cały transport.
Szynka wieprzowa za 10 zł, łopatka wołowa za 15 zł, udka z kurczaka za 7 złotych – takie ceny mięsa za kilogram to codzienność na półkach supermarketów. Kupujemy, bo jest tanio, ale nie zastanawiamy się, jak to możliwe, że produkcja, czyli wyhodowanie, karmienie i w końcu ubój zwierząt, jeszcze się komuś opłaca. Wolimy nie wiedzieć, co stoi za niską ceną. Wkładamy do koszyka kilogram schabu i nie widzimy żywych, oddychających zwierząt, tylko produkt. Przedmiot, który za chwilę zamienimy w pyszny kotlet.
Wygodna nieświadomość
Philip Lymbery, autor książki "Farmagedon. Rzeczywisty koszt taniego mięsa" uważa, że za znaczną częścią mięsa z półek supermarketów kryje się mroczny sekret, którego nie znajdziemy na etykiecie. Tajemnicą jest informacja o tym, jak zostało ono wyprodukowane. Dla producentów niewiedza konsumentów jest wygodna. Nie zależy im, aby zmieniać obecny stan rzeczy. Dlatego – jak wynika z badania Linking Environment and Farming (LEAF), organizacji non-profit promującej zrównoważony model rolnictwa – w Wielkiej Brytanii co trzecia dorosła osoba nie wie, że bekon pochodzi od świni, mleko od krowy, a jajka od kury.
"Niektórzy producenci zadają sobie wiele trudu, aby to się nie zmieniło" – tłumaczy Lymbery, który przez trzy lata podróżował po świecie i przyglądał się temu, jak wygląda od kuchni przemysłowa hodowla zwierząt oraz jak wpływa na ludzi i naszą planetę.
Przyśpieszanie wzrostu
W swojej książce ukazuje metody sprawiające, że przemysłowa hodowla jest coraz bardziej opłacalna przy jednoczesnym ciągłym obniżaniu cen. Jedną z nich jest sztuczne przyśpieszanie wzrostu zwierząt poprzez stosowanie ogromnych ilości antybiotyków.
Zwierzęta, którym serwowane są niewielkie ilości antybiotyków, rosną szybciej, a to oznacza, że szybciej mogą trafić do ubojni i do sklepu. Nadużywanie antybiotyków jest o tyle niebezpieczne, że regularne stosowanie niewielkich dawek prowadzi do wzrostu odporności na ich działanie, a przez to obniżenia skuteczności wtedy, gdy będzie to naprawdę konieczne
Małgorzata Szadkowska, Compassion in World Farming Polska
Według danych Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) połowa z wszystkich wyprodukowanych na świecie antybiotyków trafia do zwierząt na farmach. W USA – jak wynika z szacunków The Union of Concerned Scientists (UCS) – jest to nawet 80 proc.
Leki podaje się zwierzętom na nie po to, aby leczyć, ale prewencyjnie, by zapobiegać chorobom. Taka praktyka jest wprawdzie zakazana w Unii Europejskiej (w USA jest legalna), ale hodowcy często obchodzą zakaz i dodają niewielkie ilości antybiotyków do pożywienia, żeby zapobiegać chorobom.
– Zwierzęta, którym serwowane są niewielkie ilości antybiotyków, rosną szybciej, a to oznacza, że szybciej mogą trafić do ubojni i do sklepu. Nadużywanie antybiotyków jest o tyle niebezpieczne, że regularne stosowanie niewielkich dawek prowadzi do wzrostu odporności na ich działanie, a przez to obniżenia skuteczności wtedy, gdy będzie to naprawdę konieczne – mówi Małgorzata Szadkowska z Compassion in World Farming Polska, czyli organizacji, która działa na rzecz poprawy dobrostanu zwierząt hodowlanych.
Zjadając karmione antybiotykami zwierzęta, ryzykujemy, że bakterie odporne na antybiotyki przeniosą się z mięsa do naszego organizmu. Taką zależność potwierdza WHO, która od kilku lat ostrzega przed "Erą postantybiotykową". W 2011 r. dr Margaret Chan, dyrektor generalny WHO, podczas obchodów Światowego Dnia Zdrowia alarmowała, że może dojść do tego, że pospolite infekcje znów będą zabijać, bo lekarstwa przestaną działać.
Lymbery pisze, że już teraz co roku z powodu infekcji wywołanych lekoodpornymi drobnoustrojami umiera 25 tys. mieszkańców UE. Komisja Europejska szacuje, że gospodarkę kosztuje to przynajmniej 1,5 mld euro rocznie. Odporność na antybiotyki określono przy tym jako "ważny i dużej mierze nierozerwalny problem dotyczący zdrowia publicznego".
Niezdrowe jedzenie?
Ale grożą nam nie tylko choroby bakteryjne. Zdaniem Lymbery'ego dostępność taniej żywności z ferm przemysłowych odegrała kluczową rolę w globalnej epidemii otyłości.
Przemysłowa hodowla zwierząt miała być panaceum na problem głodu na świecie, ale tak się nie stało. Przekonywano nas, że kiedy będziemy produkować więcej, taniej i szybciej, to problem niedożywienia zniknie. Stało się przeciwnie. Ogromne ilości żywności są marnowane, a miliony osób na świecie wciąż głodują
Monika Kuźniewska, Katedra Ekonomii Akademii Leona Koźmińskiego
"Hodowle przemysłowe pozbawiły mięso dostępne w supermarketach i lokalach typu fast food znacznej części wartości odżywczych. Jednocześnie zawartość tłuszczu w mięsie gwałtownie wzrosła. (...) W porównaniu z produktami z ferm przemysłowych wołowina z krów wypasanych na pastwiskach zawiera 25-50 proc. mniej tłuszczu, zaś kurczaki z wolnego wybiegu i organiczne - do 50 proc. mniej tłuszczu" – przytacza dane Lymbery.
Natomiast z badań prof. Michaela Crawforda z brytyjskiego Instytutu Chemii Mózgu i Dietetyki wynika, że obecnie typowy kurczak z supermarketu zawiera prawie trzykrotnie więcej tłuszczu i o jedną trzecią mniej białka niż typowy kurczak w 1970 r. Naukowiec podkreśla, że mięso z kurczaków pochodzących z hodowli przemysłowych zawiera ok. 40 proc. więcej tłuszczu niż białka, zatem kiedy zjemy takie mięso, to więcej tłuszczu nasz organizm przetworzy na tzw. zły cholesterol. Crawdford udowodnił również, że jaja od fermowych kur mają o 30 proc. mniej cennych kwasów omega-3, które chronią nas przed chorobami układu krążenia.
Pogłębiony głód
Monika Kuźniewska z Katedry Ekonomii Akademii Leona Koźmińskiego, która opracowuje pracę doktorską na temat chowu przemysłowego, przypomina, że ten model stworzono m.in. po to, aby rozwiązać problem głodu na świecie.
– Przemysłowa hodowla zwierząt miała być panaceum na problem głodu na świecie, ale tak się nie stało. Przekonywano nas, że kiedy będziemy produkować więcej, taniej i szybciej, to problem niedożywienia zniknie. Stało się przeciwnie. Ogromne ilości żywności są marnowane, a miliony osób na świecie wciąż głodują – uważa Kuźniewska.
– Chów przemysłowy jest największą i najbardziej okrutną pomyłką ludzkości. Nie jest opłacalny dla nikogo oprócz producentów. Ten model pogłębia problem niedożywienia, bo ogromne ilości roślin uprawnych przeznaczane są na pasze dla zwierząt zamiast na pokarm dla ludzi. Nie opłaca się zużywać kilkunastu kilogramów paszy, aby wyprodukować zaledwie 1 kg mięsa. Większą część tej ziemi uprawnej można po prostu lepiej i efektywniej wykorzystać – twierdzi Kuźniewska.
Niszczy środowisko?
Lymbery zaznacza, że zamiast rozwiązanego problemu głodu ludzkość zgotowała sobie większe zanieczyszczenie środowiska i przyśpieszyła globalne ocieplenie.
"Globalny przemysł hodowlany już teraz odpowiada za 14,5 proc. emisji gazów cieplarnianych wytwarzanych przez człowieka. To więcej niż wszystkie samochody, samoloty i pociągi razem wzięte" – pisze autor "Farmagedonu", powołując się na dane ONZ.
Małgorzata Szadkowska podkreśla, że chów przemysłowy negatywnie wpływa na środowisko naturalne. – Zatruwane są wody gruntowe, morza, powietrze oraz gleba. Niszczy to życie lokalnych społeczności. Sąsiedzi ferm muszą zmagać się z okropnym zapachem. Spadają ceny ich nieruchomości, a więc często nie mogą się wyprowadzić. A życie w takich warunkach jest często szkodliwe dla zdrowia – twierdzi Szadkowska.
Większy apetyt
Problem zanieczyszczenia środowiska będzie się pogłębiał, bo na świecie rośnie apetyt na mięso. Jego średnie globalne spożycie na początku lat 60. XX wieku wynosiło ok. 23 kg na osobę rocznie, a obecnie jest to ponad 44 kg. Jednak, jak wynika z danych Organizacji Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa (FAO), w bogatych państwach Zachodu wynik jest dużo większy. W krajach UE średnie spożycie mięsa to już ok. 83 kg rocznie na osobę. Natomiast przeciętny Amerykanin już w 2009 r. zjadał średnio 120 kg mięsa każdego roku. Gdyby każdy mieszkaniec Ziemi chciał się tak odżywiać, potrzebowalibyśmy czterech-pięciu planet, by wyżywić świat. A według prognoz w 2050 r. na naszej planecie będzie żyło już 9 mld ludzi.
Problemem jest to, że społeczeństwa przyzwyczaiły się do konsumpcji dużej ilości mięsa. Pół wieku temu statystyczny Polak zjadał średnio około 46 kg mięsa rocznie. Dziś jest to już prawie 80 kg mięsa na głowę. To niemal 100-procentowy wzrost
Monika Kuźniewska
– Jeśli apetyt ludzi na produkty odzwierzęce się utrzyma, będziemy potrzebować nie 70 mld zwierząt lądowych jak obecnie, ale aż 100 mld zwierząt. A to oznacza, że problemy, które mamy teraz, tylko się pogłębią. Zwierzęta będą potrzebowały więcej wody i więcej paszy. Wytniemy więc kolejne lasy, aby zasiać zboże – mówi Kuźniewska i dodaje, że powierzchnia lasów Amazonii, nie bez powodu nazwanych "zielonymi płucami świata", z roku na rok jest coraz mniejsza. – Mało kto wie, że ok. 90 proc. ziemi uzyskanej z wycinki w tym rejonie po 1970 r. zostało przeznaczone na pastwiska dla krów lub uprawy soi na pasze. Wraz ze wzrostem chowu przemysłowego wzrośnie zanieczyszczenie środowiska i emisja gazów cieplarnianych do atmosfery – dodaje Kuźniewska.
Jak zaznacza, także w Polsce branża mięsna rośnie w siłę, bo coraz większe jest zapotrzebowanie na mięso.
– Problemem jest to, że społeczeństwa przyzwyczaiły się do konsumpcji dużej ilości mięsa. Pół wieku temu statystyczny Polak zjadał średnio około 46 kg mięsa rocznie. Dziś jest to już prawie 80 kg mięsa na głowę. To niemal 100-procentowy wzrost – przytacza dane Głównego Urzędu Statystycznego Kuźniewska i dodaje, że jeszcze 10 lat temu nad Wisłą było około 115 ferm przemysłowych. – Dziś jest ich blisko 900 – dodaje.
Niewielka skala?
Witold Choiński, prezes Związku Polskie Mięso, który reprezentuje interesy branży mięsnej w naszym kraju, podkreśla, że model chowu towarowego istnieje w Polsce od wielu lat, ale stanowi zaledwie około 10 proc. całej produkcji mięsa czerwonego. Pozostałe 90 proc. produkcji pochodzi z gospodarstw rodzinnych.
Skala chowu towarowego w Polsce jest niska. W innych krajach europejskich jest nieporównywalna większa. Widać to chociażby po ilości sztuk trzody chlewnej, która przypada na gospodarstwo. W Niemczech jest to około tysiąca sztuk, w Danii około 2,5 tys. sztuk na gospodarstwo, a w Polsce około 40 sztuk na gospodarstwo
Witold Choiński, Związek Polskie Mięso
– Skala chowu towarowego w Polsce jest niska. W innych krajach europejskich jest nieporównywalna większa. Widać to chociażby po ilości sztuk trzody chlewnej, która przypada na gospodarstwo. W Niemczech jest to około tysiąca sztuk, w Danii około 2,5 tys. sztuk na gospodarstwo, a w Polsce około 40 sztuk na gospodarstwo – mówi Choiński.
Jego zdaniem nad Wisłą skala chowu towarowego utrzymuje się na podobnym poziomie, bo przepisy nie pozwalają na znaczne zwiększenie produkcji.
– Rolnicy mogliby produkować trzy-cztery razy więcej, ale nie pozwalają im na to przepisy. Prawo organiczna produkcję do posiadanego areału ziemi. Rolnik może hodować tylko taką liczbę zwierząt, na jaką pozwala mu posiadana ziemia, na której będzie zagospodarowywał gnojowicę. Dopóki jest u nas taki stan prawny, to nie ma obawy, aby ten model gwałtownie się rozwijał w Polsce – uspokaja Choiński.
W naszym kraju w chowie drobiu przeznaczonego na mięso klatki nie są wykorzystywane. System klatkowy wykorzystywany jest tylko i wyłącznie w stadach reprodukcyjnych kur oraz w przypadku kur niosek, czyli w produkcji jaj konsumpcyjnych
Łukasz Dominiak, dyrektor generalny Krajowej Rady Drobiarstwa
Przekonuje też, że zarzuty dotyczące zanieczyszczania środowiska przez producentów mięsa nie są aktualne w Polsce. – U nas skala produkcji, w porównaniu do USA czy zachodniej Europy, jest niewielka, a więc i wpływ na środowisko naturalne jest nieduży – zapewnia Choiński i dodaje, że coraz częściej więksi producenci posiadają biogazownie, które przerabiają gnojownicę na gaz.
– Zatem szkodliwe dla środowiska odpady są zamieniane na energię elektryczną. To jest kierunek, w którym nasi producenci powinni się rozwijać – dodaje.
Potężną branżą nad Wisłą jest produkcja drobiu. Polska od kilku lat jest liderem w Unii Europejskiej w tej dziedzinie. W zeszłym roku wyprodukowaliśmy łącznie grubo ponad 2 mln ton drobiu. Zdecydowana większość tego mięsa pochodzi z kurczaków.
– Kurczak stanowi około 80 proc. produkcji mięsa drobiowego w Polsce. W naszym kraju w chowie drobiu przeznaczonego na mięso klatki nie są wykorzystywane. System klatkowy wykorzystywany jest tylko i wyłącznie w stadach reprodukcyjnych kur oraz w przypadku kur niosek, czyli w produkcji jaj konsumpcyjnych – wyjaśnia Łukasz Dominiak, dyrektor generalny Krajowej Rady Drobiarstwa, ale dodaje, że chów przemysłowy jest dominującą metodą produkcji kurcząt w Polsce. – Jego udział stanowi 90 proc. – dodaje.
Wolne od antybiotyków?
Przedstawiciel Krajowej Rady Drobiarstwa uspokaja też, że w polskim mięsie z kurczaków nie ma antybiotyków. Tłumaczy, że przepisy unijne dotyczące zakazu prewencyjnego podawania antybiotyków zwierzętom hodowlanym są restrykcyjnie stosowane w Polsce.
– W UE, a więc i w Polsce, obowiązuje całkowity zakaz profilaktycznego podawania zwierzętom antybiotyków. Antybiotyki w hodowli i produkcji drobiu stosowane są tylko w sytuacji, kiedy zachodzi konieczność leczenia chorych ptaków. Leki podaje się wyłącznie z przepisu i pod nadzorem lekarza weterynarii. Podawanie antybiotyku stadom bez przepisu lekarza weterynarii, w celach innych niż leczenie, jest niezgodne z prawem – tłumaczy Dominiak i podkreśla, że każdy antybiotyk ma swój okres karencji, dopiero po upływie którego mięso może trafić do konsumentów.
Rośnie eksport
Nad Wisłą nie tylko rośnie spożycie drobiu (przeciętny Polak zjada go ok. 29 kg rocznie), ale również eksport. – Łącznie Polska wyeksportowała w 2015 r. blisko 900 tys. ton drobiu. Oznacza to, że niemal 40 proc. całej produkcji mięsa drobiowego wywozimy poza granice kraju. Naszymi głównymi odbiorcami są kraje Unii Europejskiej, dokąd trafia około 80 proc. eksportu – mówi Dominiak i podkreśla, że są to kraje bardzo wymagające pod względem jakości i bezpieczeństwa produktu.
– Szczególną uwagę zwracają również na dobrostan zwierząt. Największym odbiorcą jest rynek niemiecki, a konsumenci z tego kraju są bardzo świadomi, bo bardzo aktywne są tam organizacje promujące dobrostan zwierząt – przekonuje Dominiak.
Polskie mięso w Chinach
Zdaniem Moniki Kuźniewskiej globalnym problemem może być jednak gigantyczny wzrost spożycia mięsa w Chinach.
– Jeszcze pół wieku temu jedzono tam zaledwie 5 kg rocznie na głowę – dziś to już 56 kg. Ten dziesięciokrotny wzrost wynika z tego, że tamtejsze społeczeństwo się bogaci i aspiruje do zachodnich standardów. Zawsze jest tak, że wraz ze wzrostem PKB rośnie spożycie mięsa, bo kojarzy się ono z dobrobytem – tłumaczy Kuźniewska i dodaje, że Chińczycy już teraz nie są w stanie zaspokoić popytu, dlatego importują coraz więcej mięsa – także z Polski.
– Wielu polskich producentów prowadzi ekspansję na rynki azjatyckie. Można się spodziewać, że Polacy, wzorem państw zachodnich, będą zmniejszać swoje spożycie mięsa, ale problem związany z chowem przemysłowym zostanie, bo będziemy produkować więcej mięsa na eksport. Koszt ekologiczny pozostanie oczywiście po naszej stronie – dodaje badaczka.
Jeżeli widzą kurczaka z wolnego wybiegu za 30 złotych, a obok jest kurczak za 10 złotych, to zwykle wybiorą tego tańszego. Dzieje się tak, ponieważ prawda o tym, jak wygląda tak intensywna hodowla zwierząt, jest ukrywana, a w konsekwencji ludzie nie mają świadomości, co stoi za tak niską ceną i że za tak taniego kurczaka zapłaci ktoś inny, np. mieszkając obok śmierdzącej fermy, czy zapłaci za to środowisko naturalne. Na metce nie ma informacji o tym, jak bardzo hodowla takiego kurczaka skaziła środowisko
Małgorzata Szadkowska
Nadchodzi zmiana?
Jest jednak nadzieja. Mieszkańcy krajów rozwiniętych coraz częściej w ogóle rezygnują z mięsa. Jak wylicza Kuźniewska, w Niemczech już 10 proc. społeczeństwa, czyli 7 mln osób to wegetarianie i weganie. Mięsa nie je też co dziesiąty Szwed.
– W Polsce w 2013 r. wegan i wegetarian było 3,2 proc. Jednak od tego czasu minęły ponad dwa lata, a taki styl życia zyskuje popularność. Dziś można szacować, że to około 5 proc. społeczeństwa. We wszystkich krajach Europy zachodniej rośnie też liczba tzw. meat reducers, czyli osób, które nie chcą całkowicie wykreślić mięsa z menu, ale mocno je ograniczają – mówi Kuźniewska.
Małgorzata Szadkowska podkreśla, że większość Polaków, kupując mięso, wciąż kieruje się tylko i wyłącznie ceną. – Jeżeli widzą kurczaka z wolnego wybiegu za 30 złotych, a obok jest kurczak za 10 złotych, to zwykle wybiorą tego tańszego. Dzieje się tak, ponieważ prawda o tym, jak wygląda tak intensywna hodowla zwierząt, jest ukrywana, a w konsekwencji ludzie nie mają świadomości, co stoi za tak niską ceną i że za tak taniego kurczaka zapłaci ktoś inny, np. mieszkając obok śmierdzącej fermy, czy zapłaci za to środowisko naturalne. Na metce nie ma informacji o tym, jak bardzo hodowla takiego kurczaka skaziła środowisko – twierdzi Szadkowska.
Kuźniewska wylicza, że gdyby cena mięsa miała pokrywać koszty społeczne i środowiskowe z produkcją, to musiałaby być dużo większa niż obecnie. – Kilogram mięsa musiałby kosztować około 60 proc. więcej – dodaje.
Czy bać się czerwonego mięsa? Materiał programu "Polska i Świat"