Śmierć pod ziemią potrafi być straszna. Tak bardzo, że ludzie czasem wolą się zabić niż czekać na nią w ciemności i samotności. Uratowani z jaskini w Tajlandii nastolatkowie i ich opiekun mogą mówić o wielkim szczęściu. Historia jest pełna opowieści o tych, którzy zignorowali ostrzeżenia, przecenili swoje możliwości albo mieli po prostu pecha, płacąc za to najwyższą cenę.
12 młodych tajskich piłkarzy i ich starszy opiekun weszli razem do jaskini Tham Luang pomimo prognozowanych deszczy. Zignorowali tym samym ostrzeżenia, że podziemne korytarze mogą zostać szybko zalane przez wodę spływającą z okolicznych skalistych wzgórz.
Mieli jednak szczęście i dzięki wielkiemu poświęceniu setek ludzi zostali odnalezieni oraz uratowani podczas bezprecedensowej akcji ratunkowej relacjonowanej na całym świecie. Oni wyszli z tego cało, choć jeden z ratowników, były komandos tajlandzkiej floty, stracił życie.
Tajlandia. Chłopcy uwięzieni w jaskini »
Zignorowali ostrzeżenia
W bardzo podobnej sytuacji, również w Tajlandii, znaleźli się turyści, którzy takiego szczęścia już nie mieli. W 2007 roku doszło do tragedii w jaskini Nam Talu na południu kraju. Scenariusz był niemal identyczny, choć finał znacznie gorszy.
Siódemka turystów z Zachodu i dwóch tajskich przewodników postanowili wejść pod ziemię pomimo ostrzeżeń lokalnych mieszkańców. Ci przestrzegali, że październik jest najbardziej deszczowym miesiącem w tym regionie kraju i pogoda zmienia się błyskawicznie, a jaskinia może szybko wypełnić się wodą i zamienić w rwący potok. Jednak urok podziemnych korytarzy zwyciężył nad rozsądkiem.
Grupa turystów składająca się z pary młodych Brytyjczyków, szwajcarskiego małżeństwa z dwójką nastoletnich córek i dziesięcioletniego Niemca ruszyła pod ziemię. Mama chłopca została na powierzchni, ponieważ źle się czuła.
- Przeszliśmy może połowę, kiedy nagle usłyszałam za plecami głośny huk wody. Spojrzałam za siebie i zobaczyłam kotłującą się falę pędzącą w naszym kierunku - opisywała to, co się stało później 21-letnia Brytyjka, Helene Carroll. Kobieta wybrała się do Tajlandii ze swoim narzeczonym, 24-letnim Johnem Cullenem. Para wydała na wycieczkę swoje oszczędności w nadziei na najpiękniejszą przygodę życia. I rzeczywiście taka była, aż do tej chwili. - W jednym momencie myślałam, że jestem w najcudowniejszym miejscu na ziemi. Chwilę później otaczała mnie śmierć - wspominała Carroll.
Woda nie dała im szans
Narzeczony natychmiast zmusił ją do wspinania się po ścianie jaskini na wysoko położoną półkę. Oglądając się za siebie, mogła jedynie oglądać tragedię rozgrywającą się w słabym świetle latarek. - Woda najpierw porwała tego niemieckiego chłopca, potem dwóch przewodników - opisywała Brytyjka. Szwajcarska rodzina chwilę dłużej opierała się rwącej wodzie, ale oni też jedno po drugim puszczali się nawzajem oraz skał i znikali w mroku.
- Podczas wspinaczki poślizgnęłam się i spadłabym w tę kipiel, ale John mnie złapał. Pewnie uratował mi życie - powiedziała później kobieta. Para w końcu dotarła pod strop jaskini, gdzie była względnie bezpieczna. Po drodze zgubili jednak latarki i znaleźli się w całkowitej ciemności. Pomimo protestów Carroll, mężczyzna uznał, że musi szukać pomocy. Chciał popłynąć ze słabnącym już nurtem, sądząc, że wydostanie się na zewnątrz i sprowadzi ratowników. - Opuścił się do wody i wówczas widziałam go po raz ostatni. Po prostu zniknął - opisywała kobieta.
Carroll spędziła sama w ciemności kolejne 16 godzin, zanim dotarli do niej ratownicy. Kiedy wyprowadzili ją na zewnątrz, ujrzała już tylko worki z ciałami. Jako jedyna ocalała. - Był tam mój John i jedna z tych uroczych dziewczynek. To było straszne. Nie mogłam uwierzyć, że tylko ja przeżyłam - opowiadała później dziennikarzom.
Czwórka wycofała się i uszła z życiem
Wydarzenia w jaskini Nam Talu wywołały poruszenie w Wielkiej Brytanii i nasunęły porównania do najgorszej tragedii tego rodzaju w historii kraju. Doszło do niej pół wieku wcześniej pod wyżynami północnego Yorkshire. Rozciąga się tam długi system podziemnych korytarzy nazywany jaskinią Mossdale. Odkryto ją podczas II wojny światowej i wówczas wstępnie zbadał ją słynny speleolog Robert Leakey. Jaskinia była bardzo trudna, miejscami - przez setki metrów - trzeba się czołgać w strumieniu, a korytarze łatwo ulegały zalaniu.
Po wojnie przez wiele lat nikt nie odważył się zapuścić do środka, choć to miejsce stało się pewnego rodzaju świętym Graalem brytyjskich grotołazów. Dopiero w latach 60. zaczęto na nowo je badać. Pod koniec czerwca 1967 roku na wyprawę do jaskini Mossdale wybrała się dziesiątka młodych ludzi z okolicznych uniwersytetów. Większość miała już duże doświadczenie w tego rodzaju przedsięwzięciach, poza dwoma kobietami, które poszły raczej towarzysko. Jedna była zaręczona z liderem grupy, 26-letnim Davidem Adamsonem. Mieli się pobrać tego lata.
Już na początku wyprawy dwóch mężczyzn postanowiło, że nie będzie się zapuszczać głębiej. Nie chcieli ryzykować wobec niepewnej prognozy pogody - zanosiło się na burze. Zawrócili wraz z dwiema kobietami. W ten sposób uniknęli pewnej śmierci. Kiedy wyszli na powierzchnię z nieba padały pierwsze krople, choć na tyle drobne, iż się tym nie przejęli. Zaręczona z Adamsonem 22-letnia Morag Forbes ukryła się w pobliskiej stodole i postanowiła tam zaczekać na szóstkę, która miała wyjść spod ziemi dopiero za kilka godzin. Pozostali wrócili do pobliskiej wioski.
W międzyczasie nadeszła burza, a z nią intensywny deszcz. Kiedy po kilku godzinach Forbes wyszła z szopy i podeszła do jaskini, z przerażeniem stwierdziła, iż płynący obok potok wylał. Wejście do podziemnych korytarzy zamieniło się w jezioro z wirem pośrodku. Masy wody wlewały się pod ziemię.
Zdając sobie sprawę ze śmiertelnego zagrożenia dla szóstki przyjaciół, pobiegła do wioski i sprowadziła pomoc.
Zalani w ciasnej szczelinie
W ciągu kilku godzin ma miejscu było już kilkaset osób, które zbudowały prowizoryczną tamę i wypompowały wodę z wejścia do jaskini. Grupa ochotników zapuściła się pod ziemię, choć ryzyko było ogromne. Prowizoryczna tama w każdej chwili mogła puścić, a wtedy i oni znaleźliby się w pułapce. Nie chcieli jednak zostawić kolegów na pastwę losu, choć przeczuwali, że raczej nie ma nadziei.
Pierwsze ciała znaleźli dopiero podczas drugiej próby, po wielu godzinach przeciskania się przez wypełnione błotem korytarze. Woda zaskoczyła zaginionych grotołazów, kiedy czołgali się w długiej na kilkaset metrów szczelinie. Próbowali jak najszybciej dotrzeć do jej końca, ale nie mieli szans. Po sprawdzeniu całego przesmyku znaleziono tylko pięć ciał. Nie natrafiono na najprawdopodobniej czołgającego się przodem Adamsona.
Dopiero następnego dnia, podczas już czwartej wyprawy pod ziemię, jeden z ratowników zauważył jego but w bardzo wąskiej szczelinie prowadzącej w górę od głównego korytarza. Było w niej tak ciasno, że jego koledzy nie mogli uwierzyć, iż się w nią wcisnął. W desperacji mógł mieć nadzieję, że woda nie podniesie się tak wysoko. Nie miał jednak szczęścia.
Wypadek odbił się szerokim echem w Wielkiej Brytanii. Trwającą prawie dwie doby akcję poszukiwania grotołazów relacjonowały wszystkie media. Na koniec jaskinię zamknięto i zakazano jej penetrowania. Za zgodą rodzin pozostawiono w niej ciała, ponieważ wyciąganie ich uznano za zbyt ryzykowne.
Od śmiertelnego zagrożenia do wielkiej kariery
Wypadki pod ziemią nie kończą się jednak zawsze tak tragicznie. Są przypadki, kiedy pechowi grotołazi uchodzą jednak z życiem, tak jak tajscy nastolatkowie. Swojego czasu głośnym wydarzeniem była akcja w australijskiej jaskini Pannikin Plains. Licząca 15 osób grupa, pod przywództwem Andrew Wighta, udała się tam w 1988 roku, aby zbadać długie na trzy i pół kilometra korytarze, które w znacznej części są zalane. Do ostatniego dnia wyprawy wszystko szło zgodnie z planem. Kłopoty pojawiły się w ostatnim momencie - w końcowej części jaskini, która jest głębokim na kilkadziesiąt metrów kominem.
Zagrożenie przyniosła wyjątkowo silna burza. Towarzyszyły jej grad, ulewa, wichura i niespotykane w tym regionie tornado. Ziemia nie była w stanie wchłonąć potoków deszczu lejących się z nieba i cała okolica zamieniła się w jezioro. Tony wody wdarły się do jaskini, porywając po drodze wszystko i wszystkich. Znajdująca się pod ziemią dziesiątka członków wyprawy, to biegnąc, to się ślizgając, uciekła jak mogła najdalej. Za nimi wejście do jaskini, podmyte przez ulewę, zawaliło się, blokując częściowo drogę na zewnątrz.
Pozostała na powierzchni piątka początkowo nie wiedziała, czy ktoś w ogóle przeżył. Udało się jednak nawiązać łączność radiotelefoniczną i okazało się, że wszyscy żyją. Wydostanie się spod ziemi nie było jednak łatwe. Przejście po świeżo osuniętych skałach było śmiertelnie niebezpieczne - nie było pewności, czy nie dojdzie do kolejnych zawałów.
Znajdujący się pod ziemią Wight, po kilku godzinach czekania w ciemności, zdecydował się zaryzykować. Wyjątkowo ostrożnie i powoli zdołał przecisnąć się w górę rumowiska, gdzie spotkał ratowników idących w dół. Kiedy był już bezpieczny, kolejne osoby podążyły tą samą drogą i po kilkunastu godzinach wszyscy byli na powierzchni. Całe wydarzenie zostało sfilmowane, albowiem Wight - mający aspiracje zostać filmowcem - zaangażował do wyprawy kilkoro dokumentalistów. Film krótkometrażowy "Nullarbor Dreaming", powstały z materiału nakręconego podczas dramatycznej akcji, został dostrzeżony przez reżysera Jamesa Camerona. Wight został później jego bliskim współpracownikiem - między innymi przy filmie "Avatar".
Wielka akcja w "Wielkim Czymś"
Jeszcze większy rozgłos zyskała inna szczęśliwe zakończona akcja ratunkowa. Była wyjątkowa, ponieważ trwała bardzo długo, na bardzo dużej głębokości i wymagała zaangażowania ponad 700 osób. Wszystko dla jednego człowieka - niemieckiego speleologa Johanna Westhausera.
54-letni naukowiec wyruszył w 2014 roku z dwoma towarzyszami do najgłębszej jaskini w Niemczech - Riesendieng (niem. - Wielkie Coś). Byli już tam wcześniej i chcieli kontynuować badania odległych zakamarków podziemnych tuneli, które ciągną się przez 20 kilometrów na głębokości ponad kilometra. Badacze byli doświadczeni i dobrze przygotowani. Planowali spędzić pod ziemią kilka dni.
Ósmego czerwca, dzień po wejściu do jaskini, doszło jednak do wypadku. Lawina kamieni spadła na Westhausera. Jeden odłamek trafił go w głowę i - pomimo kasku - spowodował wstrząs mózgu. Mężczyzna nie był w stanie się ruszać. Jego dwóch towarzyszy nie miało szans samodzielnie wyciągnąć go na powierzchnię. Wobec tego jeden został z rannym, a drugi ruszył po pomoc. Do pokonania miał około sześciu kilometrów korytarzy. Światło dzienne ujrzał dopiero po około dziesięciu godzinach.
Bardzo szybko na miejscu pojawili się pierwsi ratownicy. 11 osób weszło pod ziemię, aby zbadać sytuację i położyć kabel do komunikacji z powierzchnią. Dopiero 11 czerwca, ponad dwie doby od wypadku, do Westhausera dotarł lekarz. Po zbadaniu rannego uznał, że można go transportować. Mężczyzna nie był jednak w stanie pokonać tak wyczerpującej trasy samodzielnie - konieczne było zbudowanie rozległego systemu lin, bloczków i dźwigów, żeby go wyciągnąć przywiązanego do specjalnych noszy.
13 czerwca rozpoczęła się właściwa akcja ratunkowa. Momentami w jaskini było nawet 60 ratowników, a w całym przedsięwzięciu wzięło udział ponad 700 przedstawicieli służb z Niemiec i wielu innych państw. Była to największa tego typu operacja w historii Alp. Pomimo takiej skali, transport rannego trwał niemal sześć dni. Na powierzchnię wyciągnięto go dopiero 19 czerwca. Całkowicie wrócił do zdrowia.
Wolał się zabić
Piesza eksploracja jaskiń jest niebezpieczna, ale jeszcze bardziej ryzykowne jest nurkowanie w nich. Chwila nieuwagi, zbyt szybki oddech, panika i małe szanse na ratunek. Zwłaszcza że nie można na niego długo czekać. Zapasy tlenu wystarczają zazwyczaj na kilka godzin. Groza śmierci pod wodą, w ciasnej jaskini, wywołuje desperację i skrajne zachowania.
W 2002 roku z takim przypadkiem zetknęli się chorwaccy śledczy. Policję wezwano na zatokę Poganica w pobliżu Splitu. Załoga jachtu alarmowała, że ich kolega, Czech, nie wypłynął z rozległej podwodnej jaskini. Nurkowie policyjni przystąpili do poszukiwań, ale akcja była skrajnie trudna. Jeden z funkcjonariuszy zgubił się pod wodą i utonął. Oba ciała - policjanta i Czecha - wydobyto dopiero następnego dnia. Jednak widok zwłok poszukiwanego turysty wywołał zdumienie - z piersi sterczał nóż, a na twarzy nie było maski i aparatu oddechowego. Policja aresztowała załogę jachtu, uznając, że mogło dojść do morderstwa.
Ale specjaliści po dokładnym zbadaniu ciała i analizie faktów doszli jednak do wniosku, że historia śmierci 31-latka była inna. Mężczyzna zgubił się w jaskini, nie mogąc znaleźć wyjścia. Jego komputer nurkowy zarejestrował, jak bezskutecznie krążył w podwodnej pieczarze. W końcu zatrzymał się na jednej głębokości, a potem opadł na dno.
Śledczy uznali, że nurek - mając świadomość, że kończy się powietrze, a szans, żeby wypłynąć na powierzchnię nie ma - popełnił samobójstwo. Zdjął maskę, wyjął ustnik i wbił sobie nóż głęboko w serce.
Powyższe historie pokazują, jak wielkim wyczynem jest uratowanie tajskich chłopców z jaskini Tham Luang. Pod presją czasu udało się przeprowadzić 13 osób, niemających żadnego doświadczenia, przez częściowo zalane i ciasne korytarze. - Najważniejsze w tym było szczęście. Tyle rzeczy mogło pójść źle - powiedział w rozmowie z reporterem "New York Timesa" generał Chalongchai Chaiyakham, zastępca dowódcy operacji ratunkowej. - Ciągle nie wierzę, że to się udało - dodał.