- Mieliśmy z Michałem długą rozmowę, na ile pokazywać nasz związek, na ile go "odprywatnić". Ponieważ nie mamy problemu z okazywaniem sobie czułości, to prędzej czy później ktoś i tak zrobiłby nam zdjęcie. Zdecydowałem, że wolę to kontrolować. Jest oczywiście pytanie, gdzie ustawiać granice, ale gesty, jak trzymanie się za rękę, są dla mnie czymś naturalnym - mówi w wywiadzie dla Magazynu TVN24 Paweł Rabiej, kandydat Nowoczesnej na wiceprezydenta Warszawy.
Słyszę, że między panem a Rafałem Trzaskowskim nie ma chemii.
Mamy dobry kontakt.
Jak rozmawiałam z jego ludźmi, to mówią: tam sympatii nie ma, to duet z obowiązku.
Ja bym powiedział - z rozsądku. Ta chemia się między nami rodzi, może ona nie jest taka jak mogłaby być, bo jeszcze za mało razem zrobiliśmy. Wcześniej niezbyt dobrze się znaliśmy, a Rafał zyskuje przy bliskim poznaniu. Mnie ten układ bardzo odpowiada.
Mówią też, że nie ma pewności, że będzie pan wiceprezydentem u Trzaskowskiego.
To jest akurat zapisane w umowie koalicyjnej. PO może ją oczywiście złamać, ale we wszystkim, co się robi, lepiej dotrzymywać słowa. Ostatnio koledzy z prawicy z fałszywą troską klepali mnie po plecach, mówiąc: Przecież ty wiesz, że on się na ciebie wypnie po wyborach. Może, ale po co?
Skąd te tarcia?
Koalicja się dogrywa. Nie mam żadnych uprzedzeń. Myślę, że Rafał wobec mnie też nie ma. Jego środowisko w Warszawie może mieć, bo wiadomo, że jak pojawia się koalicjant, to trzeba się posunąć.
Czyli wy się poznajecie, a Patryk Jaki zasuwa?
Nie, u nas wszystkie ręce są na pokładzie. Mocno przygotowujemy się do kampanii. Będzie intensywna. Patryk Jaki ma o tyle łatwiej, że on walczy głównie o dobry wynik. Jeśli przy okazji wygra prezydenturę, to będzie ogromny sukces.
Inna jest presja?
Inna. Na nas większa, bo musimy wygrać w Warszawie.
Odbyliście już z Trzaskowskim spotkanie z cyklu "pierzemy nasze brudy"?
Gdy wchodziłem do polityki, napisano już o mnie chyba wszystko. Nie wydaje mi się, żeby było coś, z czego nie potrafiłbym się wytłumaczyć. Myślę, że podobnie jest u Rafała.
Ale czy rozmawialiście?
Rozmawiamy cały czas.
To porozmawiajmy o pana znajomości z braćmi Kaczyńskimi.
Nic kompromitującego, stare dzieje.
Ale bardzo ciekawe.
Jarosława Kaczyńskiego poznałem, pisząc z Ingą Rosińską książkę o Mieczysławie Wachowskim, Lecha - pracując nad biografią Anny Walentynowicz. To był początek lat 90. Byłem wtedy dziennikarzem, współpracowałem z radiową "Trójką".
I jak te wasze spotkania wyglądały?
Z Jarosławem spotykaliśmy się głównie w siedzibie Porozumienia Centrum, raz czy dwa razy w jego domu na Żoliborzu. Był jednym z naszych głównych politycznych źródeł przy książce o Wachowskim. Był przecież szefem kancelarii Lecha Wałęsy, miał ogromną wiedzę o Wachowskim i jego działalności w Belwederze. Poza tym środowiskowo PC było wtedy wyraźnie antywałęsowe.
Ile te spotkania trwały?
To było kilka miesięcy pracy i kilkanaście spotkań. On lubił pogadać, był bardzo przenikliwym obserwatorem, stawiał mocne tezy, pamiętał mnóstwo szczegółów. Zawsze był w tych rozmowach bardzo czujny, taki, który u rozmówców wyłapie każdą nieścisłość.
Byliście gówniarzami, miał pan 20 lat, a przyszliście rozmawiać o służbach i najważniejszym człowieku obok Wałęsy. Jak was traktował?
Myślę, że poważnie, ale nie mogę wykluczyć, że w jakiś sposób użytecznie. Był już wtedy jednym z największych macherów w polityce i zaciekle zwalczał Wałęsę jako nieszczęście dla Polski. Przy całej destrukcji, którą dzisiaj w Polsce robi, to człowiek piekielnie inteligentny i oczytany. I bardzo przenikliwy, podobnie jak jego brat.
Spotykał pan ich wtedy razem?
Tak, bardzo często. To było zresztą dość zabawne, gdy Lech Kaczyński jako prezes Najwyższej Izby Kontroli przyjeżdżał do siedziby PC. Takim charakterystycznym widokiem byli bracia Kaczyńscy na balkonie willi, gdzie mieściła się siedziba partii. Stali i szeptali coś tam po cichu tacy skuleni, bo oczywiście była w tym środowisku ciągła mania podsłuchów.
Jak pan te ich relacje wtedy oceniał?
Mieli odmienne charaktery i sądzę, że to dawało dobry efekt. Jeden bardziej forsujący, taki idący po bandzie, drugi ostrożniejszy, bardziej wyważony i strategiczny. Lech tonował, łagodził i nadawał ludzki wymiar ich wspólnego działania w polityce. Jarosław nadawał mu tempo i dynamikę.
Można wskazać, kto miał silniejszą pozycję?
Jarosław Kaczyński powiedział kiedyś o pewnej politycznej sytuacji: ja mogłem wtedy tyle, co dwóch braci Kaczyńskich. Może to dobrze opisuje tę relacje. Ja myślę, że z jednej strony on nieco podporządkowywał sobie brata, ale z drugiej Lech wiedział, jak go sprytnie w wielu rzeczach hamować.
Prezes w wielu wywiadach podkreśla, że Lech popierałby dziś jego politykę?
Tego oczywiście nigdy się nie dowiemy, ale tamten Lech, którego ja poznałem, to był państwowiec. Bardzo cenił sobie sprawność i niezależność instytucji państwa, ufał ludziom. Świetnie zarządzał Najwyższą Izba Kontroli, stworzył tam zespół, który go bardzo szanował. Myślę, że nie akceptowałby pomysłu niszczenia instytucji państwa, Trybunału, Sądu Najwyższego, Sejmu.
Jakie pan widział między nimi różnice?
Sporo, Lech bardzo sprawiedliwie oceniał ludzi i bardzo lubił ludzi, w przeciwieństwie do Jarosława, który miał większy dystans. Lech na przykład Wałęsę, którego krytykował za prezydenturę, doceniał za to, kim Wałęsa był i co zrobił w Solidarności. I między bajki kładł historie, że SB go przywiozło do stoczni jako donosiciela. Wałęsa w latach 70. mówił o tym, że miał epizod z SB i Lech Kaczyński to słyszał. Postrzegałem Lecha Kaczyńskiego jako człowieka, który był ciepły, stonowany, przynajmniej do czasu, kiedy nie został prezydentem, bo ta funkcja chyba go zmieniła.
Ale wtedy już nie mieliśmy kontaktu.
Trudno dziś znaleźć w pana wypowiedziach ostrą krytykę Jarosława Kaczyńskiego.
Krytykuję go, ale nie obrażam. Doceniam jego skuteczność, która w przywództwie jest niezbędna. Ale widzę też nieprawdopodobną destrukcję, którą jest zamienianie instytucji państwa w wydmuszki. I która opiera się na błędnym założeniu, że Polska jest zrujnowana przez jakiś postkomunistyczny układ i Brukselę.
W tamtym czasie, na początku lat 90., to była wiedza powszechna, że jest pan gejem?
Stała się znana po słynnej publikacji w tygodniku "Nie". Napisali o mnie tekst. Pamiętam zresztą ten dzień. Przyszliśmy z Ingą Rosińską do Sejmu, podeszła do nas Monika Olejnik, wtedy w "Trójce", przytuliła i powiedziała: Dlaczego oni to zrobili? Skandal straszny. Nie wiedziałem, o co chodzi.
I?
I szok, przeżyłem to mocno. Miałem 22 lata, to był jednak brutalny "coming out".
Co napisali?
To był opis mojego niby barwnego życia erotycznego. Sporo rzeczy wyssanych z palca. Ale źródłem była osoba, która mnie znała, więc był tam jakiś poziom prawdopodobieństwa. I na końcu była postawiona teza, że pisząc książkę o Mieczysławie Wachowskim, ja nakręcam tę całą akcją przeciwko Wachowskiemu, czyli przeciwko Wałęsie i to ja wprowadzam w błąd Jarosława Kaczyńskiego. A robię to jako osoba, która najwyraźniej z nim sypia. Taka była tam niedopowiedziana, zawoalowana sugestia. "Mąż Kaczyńskiego".
Jarosław Kaczyński wiedział o pana orientacji?
Do czasu ukazania się tekstu - nie sądzę. Potem była wypowiedź Lecha Wałęsy, którą przedrukowywała "Gazeta Wyborcza", że Jarosław Kaczyński może przyjść do Belwederu "nawet z mężem". To chyba było o mnie.
A jak zareagował?
On był uodporniony na ataki. Omówiliśmy wtedy z jego otoczeniem, czy podjąć kroki prawne, ale to było tak napisane, że można było zasłonić się wolnością prasy.
Prawica mówiła, że to robota służb. To miało uderzyć w Kaczyńskiego?
Myślę, że tak. Wiadomo, czym był tygodnik "Nie" Jerzego Urbana. Dzisiaj zabawnie się to wspomina, ale mnie to wtedy mocno uderzyło.
Rodzice wiedzieli, że jest pan gejem?
Nie. Przeczytali o tym dopiero tam.
Jak zareagowali?
Pytali, czy to prawda. Odpowiedziałem, że tak. W środowisku medialnym nie było specjalnych nieprzyjemności. Ale to było dobre ćwiczenie z "budowania skóry hipopotama" - robić swoje i nie przejmować się, co inni mówią.
Czy stosunek polityków i dziennikarzy do pana się zmienił?
Nigdy tego nie odczułem. Uważam, że homofobia w polityce jest na pokaz. W momencie gdy pojawia się jakiś temat, to politycy muszą grać homofobów, bo uważają, że większość Polaków tak ma. Nie ma. A u mnie poskutkowało tym, że miałem bardzo długi, szczęśliwy związek.
Z politykiem?
Tu postawmy kropkę.
Pomagał pan w kampanii wyborczej PC?
Luźno ją wspierałem.
Jako dziennikarz?
Już po odejściu z radia. Pomagałem w wymyśleniu kampanii radiowej. Wtedy też pojawił się pomysł, żeby pojechać do Bośni. Dowiedzieliśmy się, że wszyscy jadą z konwojem Janiny Ochojskiej i Lekarzy bez Granic i uznaliśmy, że skoro uwaga medialna przeniesie się na Sarajewo, to trzeba tam być i poprzez obecność takich polityków, jak Jarosław Kaczyński pokazać, co tam się dzieje. Miało to w jakiś sposób ocieplić jego wizerunek.
Pojechał pan, Jarosław Kaczyński, Jacek Kuroń, Adam Michnik. Niezły skład.
Tak. Jarosław Kaczyński zaimponował mi wtedy brawurą. Odłączyliśmy się od konwoju i dojechaliśmy aż do Mostaru, gdzie wciąż były regularne walki. Jechaliśmy drogą, a obok ostrzelany, spalony samochód i ludzie. Za rozsądne to może wtedy nie było, ale on był taki, że skoro już tam jesteśmy, to podejmujemy ryzyko dotarcia do celu. Cały konwój utknął w Splicie i tam rozdystrybuowano te towary.
Dużo pan wie o prawicy lat 90.?
Dużo, ale dobrych rzeczy.
PO nie pytała pana o haki?
To nie jest tak, że ja mam jakąś ukrytą wiedzę, która jest w stanie wykatapultować PiS. Gdyby były jakieś wielkie tajemnice, to byłyby już wykorzystane przez tych, co byli bardziej w środku. Zresztą nasz kontakt się szybko urwał. Ja przestałem zajmować się polityką, wszedłem w dziennikarstwo podróżnicze i ekonomiczne, a potem zajmowałem się restrukturyzacją wydawnictw i biznesem.
Nie kusiło pana, żeby się z Jarosławem Kaczyńskim spotkać i porozmawiać?
Po tych paru latach powstały jednak nieprzenikalne światy. Kontakt dłuższy i lepszy miałem z Lechem Kaczyńskim i z jego współpracownikami w NIK-u i potem też w czasie prezydentury w Warszawie. To byli Władek Stasiak, Olek Szczygło i inni ludzie, z którymi przez wiele lat się przyjaźniłem.
Wszyscy zginęli w katastrofie smoleńskiej?
Zbyt wielu. Bardzo to przeżyłem.
Był pan przed pałacem?
Byłem. I w kolejnych tygodniach na wielu, wielu pogrzebach.
Pan był od początku za budową pomnika.
Trzeba było to zrobić jak najszybciej. Spotkać się z rodzinami, znaleźć miejsce. Zmniejszyć szok, rozładować emocje, zaspokoić potrzebę naturalną dla zranionej wspólnoty. To ograniczyłoby napięcie. Ale tego chyba nie rozumiał ani Komorowski, ani Tusk.
Czyli jako wiceprezydent pomnika pan nie ruszy?
Trudno go ruszyć, bo już stoi. Oczywiście nie podoba mi się to, że postawiono go wbrew Radzie Warszawy. Ale stanął i emocje są mniejsze. Nie ma już miesięcznic.
Zaczęliście z Trzaskowskim od wymiany ciosów. "Mam absolutną determinację. Nie wycofam się. Nie poprę Rafała Trzaskowskiego w tych wyborach" - tak pan mówił.
Tylko krowa nie zmienia poglądów. Strategicznie brałem takie rozwiązanie pod uwagę. Doszło do tego zbyt szybko, bez uzgodnień szczegółów, ale gdy Ryszard Petru je zaproponował w listopadzie po swoich rozmowach z Grzegorzem Schetyną, uznałem, że to dobra droga, żeby zwiększyć szansę na wygraną dla siebie i dla Nowoczesnej. I zgodziłem się.
A to nie jest tak, że spojrzał pan na niskie sondaże i nie było wyjścia?
To jest naprawdę dobre porozumienie.
Aktywność Patryka Jakiego wywołała wręcz panikę u waszych zwolenników.
Nie lekceważę go. Uważam, że ma duży potencjał na sprawnego polityka, jest autentyczny i energiczny. Ale ma też wiele słabości. Nie uda mu się ludziom wmówić, że Warszawa jest w ruinie i powtórzyć numeru ze "świeżym" Andrzejem Dudą. To już było. Dotarł do nas niepokój po stronie wyborców o sympatiach liberalno-lewicowych. Będzie mniejszy, gdy będzie bliżej do wyborów. Jesteśmy gotowi do walki o wygraną w Warszawie.
A jakie wy macie słabości?
W każdym stawie potrzeba dopływu świeżej wody, bo inaczej zamienia się w bagienko. PO rządzi w stolicy 12 lat. Trzeba pokazać nowe, odważne pomysły, choć większość warszawiaków jest zadowolona z życia. I to jest dla nas wyzwanie. Rafał powinien pokazać, jak wzmocnić to, co w mieście jest najlepsze i zarazem, jak otworzyć dla Warszawy nowy rozdział.
Czy to nie jest jednak naiwne myślenie, że uda się wam odkleić od Platformy? I wiarygodne, skoro Rafał Trzaskowski był rzecznikiem kampanii swojej poprzedniczki?
Ja nie mówię, że to jest łatwe. Ale mówmy jasno: Warszawą rządziła ekipa Hanny Gronkiewicz-Waltz. Nas będzie można oceniać dopiero za to, co my zrobimy.
Dlaczego głosował pan za karami dla Hanny Gronkiewicz-Waltz za nieobecność na posiedzeniach komisji i za odszkodowaniami dla mieszkańców, których przynajmniej na razie miasto nie uznaje?
Głosowałem, bo jestem konsekwentny. Nie mam wątpliwości co do odpowiedzialności kierownictwa ratusza, formalnej i moralnej. Uważam, że błędne decyzje trzeba cofnąć, a pani prezydent nie powinna lekceważyć błędów reprywatyzacji i samej komisji.
Będą zatrzymania w kampanii?
Zgromadzony w komisji i prokuraturze materiał może uzasadniać postawienie zarzutów byłym wysokim urzędnikom ratusza.
A pani prezydent?
Wątpię.
Platforma ma pretensje, że krytykuje pan ich prezydent?
Niezależnie od umowy koalicyjnej nie widzę żadnego powodu, żeby przestać mówić to, co myślę na ten temat i co jest efektem oceny jakości przywództwa w ratuszu.
Hanna Gronkiewicz-Waltz miała sygnały od lokatorów i dziennikarzy, że dzieje się coś złego. Mogła reagować. Trzeba było powołać komisję w ratuszu, wypłacać odszkodowania. Jednak trzeba wyraźnie powiedzieć, że urzędniczy układ reprywatyzacyjny zalągł się w ratuszu za czasów Lecha Kaczyńskiego, a za czasów obecnej prezydent rozwinął skrzydła.
Czym pan chce się zająć jako wiceprezydent?
Tym, co potrafię zrobić jako ktoś, kto sporo zarządzał. Miasto powinno być sprawniej, przejrzyściej zarządzane. Szybsze i obiektywne decyzje. Nowe pomysły na rozwiązywanie kwestii istotnych dla mieszkańców, innowacyjne podejście. Dialog z mieszkańcami i większy ich wpływ na sprawy.
A z konkretów?
Zdecyduje prezydent - mógłby to być na przykład dialog społeczny, edukacja, kultura, innowacja oraz rozwój gospodarczy. To wszystko razem rozwija miasto, tam są impulsy do tego, by polepszać jakość życia. Uważam, że z Rafałem dobrze się uzupełniamy. On ma dłuższe i większe doświadczenie polityczne, zna ten świat lepiej. Ma świetne kontakty w Europie i to jest wielki kapitał, bo Warszawa rozwija się też dzięki funduszom Unii Europejskiej. Do tego jest moje doświadczenie i temperament, który jest całe życie nastawiony na zarządzanie zmianą.
Z czego pan dziś żyje?
Mam wynagrodzenie w komisji weryfikacyjnej, prawie 8 tysięcy złotych. Mam też oszczędności. Ośrodek dialogu THINKTANK, który założyłem w 2008 roku razem z Małgorzatą Bonikowską, dobrze prosperował. Wydawaliśmy kwartalnik, robiliśmy zlecenia, raporty dla różnych instytucji. Odszedłem z niego, bo tego wymagała ustawa.
Z pana oświadczenia majątkowego wynika, że wciąż panu płacą...
To są zaległe należności, wynikające z dawnych rozliczeń.
To jest ponad 300 tysięcy złotych wypłacane w ratach. Ale za co?
Prowizje udziałowców z tytułu obrotu firmy, umowy autorskie, inne należności. Efekt porozumienia, które zawarłem w 2015 roku, gdy formalnie odchodziłem z firmy, zakładając Nowoczesną. Moje oświadczenie majątkowe jest jawne - jako członka Komisji Weryfikacyjnej.
Ma pan srebra i to za prawie 50 tysięcy.
W którymś momencie miałem zajawkę na zbieranie sreber z lat 20. To są choćby zestawy srebrnych sztućców, Łątkowskiego na przykład - genialny warszawski złotnik, secesja.
I pan to w domu trzyma?
Tak, choć kiedyś pewnie trafią do jakiegoś muzeum.
Pytam, bo wiele osób, z którymi rozmawiałam, zazwyczaj w pewnym momencie mówiło: "On zawsze miał pieniądze, ale nie wiadomo skąd".
Wystarczy przeczytać mój życiorys. Starczy go na kilka osób. Zawsze dużo i ambitnie pracowałem, od pierwszego roku studiów. Zwykle z dobrym wynagrodzeniem profesjonalisty. Nie mam zresztą wielkich potrzeb, poza podróżami. Mało co mi imponuje, żyję raczej dość prosto. Ostatnie trzy lata były pod tym względem specyficzne, partia straciła dotację, więc nie było szans na uruchomienie think-tanku partii, którym chciałem pokierować. Ale do polityki w moim wieku i z takim doświadczeniem naprawdę nie idzie się dla pieniędzy, tylko po to, by zmieniać świat na lepsze.
Ludzie mówią, że jest pan nielojalny wobec Ryszarda Petru. Rano popiera pan jego, po południu Lubnauer, a wieczorem, jak będzie trzeba, poprze pan kogoś trzeciego.
Byłem lojalny do końca, głosowałem na Ryszarda w wyborach na szefa partii i w dodatku namawiałem innych.
Ale już dzień później postawił pan na Lubnauer?
Znacznie później. Ryszard przegrał. Nie był w stanie się z tym pogodzić i działać w drużynie.
Dlaczego nie wyszedł pan z Nowoczesnej razem z nim?
Bo ja w nową partię Petru nie wierzę. Nic z tego nie będzie. Szkoda czasu. Ryszard jest, jaki jest i się nie zmieni.
Czyli?
Widzi głównie siebie, reszta jest pożytecznym tłem. Polityka to gra zespołowa, a nie tylko gra własnego ego. Lubię Ryszarda jako człowieka. Miał wielką odwagę, by założyć partię i stanąć na jej czele. Mało kto to potrafi. Ale przegrał ją z własnej winy i trudno, żeby teraz był odbierany jako nowa nadzieja liberalnej polityki.
Poszedł pan do polityki za Petru i teraz ma pretensje, że to on chciał być najważniejszy?
Nie mam problemu z podporządkowaniem się liderowi. Ale lider ma nie tylko splendor, tylko też obowiązki wobec tych, którzy za nim idą. Ryszard przestał rozmawiać z ludźmi, poświęcać im czas, przekonywać. Stracił wiele zaufania, bo po wyjeździe do Lizbony nie potrafił stanąć przed ludźmi i przekonująco wyjaśnić im sytuację.
Dlaczego nie pomogliście mu w tym kryzysie?
Próbowaliśmy. Ja też. Nie słuchał. Miał własny pomysł, jak to zrobić.
A jak powinien to wtedy załatwić?
Ja bym wziął sytuację na klatę. Mógł powiedzieć: różne są sytuacje w życiu. Poznałem Joannę, razem budowaliśmy partię. Zrobiliśmy błąd, wyjeżdżając w takim momencie. Afera byłaby, ale nie aż taka.
A może partia na poziomie 20 procent w sondażach wszystkich was przerosła?
Wiele osób wierzyło wtedy, że to my mamy szansę zmienić całą opozycję i poprowadzić ją do zwycięstwa z PiS. Zapracowaliśmy na to energią i aktywnością: wszyscy posłowie, struktury, aktywiści. To było trochę jak wielki, napięty balon oczekiwań.
Ryszard miał wielką szansę, którą dostaje się raz w życiu: stworzenia dużej, wyrazistej siły politycznej. Zmarnował ją. Nie tylko tym wyjazdem i zachowaniem po nim, wieloma swoimi decyzjami. Dlatego ciężko mi sobie wyobrazić, żeby jego nowy pomysł odniósł wielki sukces. Ale byłoby szkoda, żeby ktoś z takim potencjałem i doświadczeniem całkiem odszedł z polityki.
Pan został w Nowoczesnej i ostatnio pana aktywność na mediach społecznościowych koncentruje się głównie wokół pana partnera. Dlaczego?
Bo to część mojego życia.
Wcześniej pan tego nie robił. To część kampanii?
Mieliśmy z Michałem długą rozmowę, na ile pokazywać nasz związek, na ile go "odprywatnić". Dużo podróżujemy, bo jest podróżnikiem. Do tego nie mamy problemu z okazywaniem sobie czułości, więc prędzej czy później ktoś i tak zrobiłby nam zdjęcie. Zdecydowaliśmy, że lepiej to kontrolować.
Mówił pan, że nie będzie pan budował kampanii na tym, że jest gejem. A teraz to wygląda na główny jej element.
Moja kampania będzie się toczyć wokół hasła "Nowoczesna Warszawa dla każdego". Nowoczesna i dla każdego, a nie tylko wąskiej grupy. Będę mówił dużo o konkretnych rozwiązaniach dla każdego warszawiaka. Nie tylko dla gejów.
Po co publikować zdjęcie, jak pan się całuje ze swoim parterem?
To akurat było urodzinowe zdjęcie. Ale dlaczego się tego wstydzić? Czy nie zrobiłbym tego, gdybym nie był politykiem, tylko kimś innym? Zrobiłbym tak samo. Dziś takie gesty, jak trzymanie się za rękę, są dla mnie i dla wielu gejów zwyczajne, nie budzą sensacji. I nie powinny.
Nie żałuje pan, że nie wszedł do polityki wtedy, w latach 90.? Może dziś byłby w "zakonie PC" z teką ministra?
Nie sądzę. Dobrze, że wtedy nie miałem takiej pokusy. Polityka jest trudna. Ma się w ręku los ludzi, wpływa na ich opinie. Trzeba do niej życiowego doświadczenia. Teraz mam je znacznie większe. Mam za sobą sukcesy i porażki, dobre i złe decyzje, umiem oceniać sytuację i decydować. Teraz jest dobry czas, by z tych doświadczeń skorzystać.