Dużo to pana kosztowało?
Psychicznie, fizycznie czy finansowo?
Psychicznie.
Dużo. Fizycznie też bardzo dużo.
Finansowo też?
Pewnie. Co najmniej dwieście tysięcy. Może kiedyś jeszcze dokładnie to podliczę.
Porażka boli?
To nie porażka, więc to nie ból.
A co?
Poczucie, że w tym wyścigu już nic nie mogę zrobić. I że ręce mi opadają, gdy patrzę, jak robią to ci, którzy wciąż coś w nim zrobić mogą.
Z Szymonem Hołownią spotykamy się kilka dni po jego porażce w wyborach prezydenckich. Emocje jeszcze nie opadły, co widać na pierwszy rzut oka. Widać także zmęczenie, z którym ciężej sobie poradzić, gdy spada adrenalina. O kulisach kampanii, o tym, kiedy i dlaczego podjął decyzję o przejściu z rozrywki do polityki, o tym, czy jest kandydatem Opus Dei i o politycznej grze o to, kogo poprze w drugiej turze, opowiada nam w swoim niewielkim biurze, bo w siedzibie sztabu wyborczego właśnie trwa wyprowadzka.
Podobno nie odbiera pan telefonów?
Odbieram. Chyba się dodzwoniliście?
Nie odbierał pan od Rafała Trzaskowskiego.
Bo dzwonił do mnie już w wieczór wyborczy. Nie miałem wtedy siły na rozmowę.
Bo?
Bo to był trudny wieczór.
Tylko Trzaskowski dzwonił?
Z Platformy? Nie tylko on. Dzwonił Borys Budka, ale kąpałem wtedy córkę. Potem różni wysoko umieszczeni w aparacie tamtej partii posłowie. Ale oni dzwonili do Jacka Cichockiego, Michała Kobosko.
Trudno się dziwić.
Dlatego uznałem, że jeżeli Trzaskowski do nas dzwoni, wyraźnie mu zależy, chce rozmawiać, to OK. Porozmawiajmy, ale na naszych warunkach. Czyli po pierwsze czysto merytorycznie, po drugie publicznie.
I zorganizowaliście ustawkę w internecie.
Państwo są chyba ciut na bakier z semantyką pojęcia "ustawka" (śmiech). Jaką ustawkę? To był jakościowy precedens w polskiej polityce! Widzieliście kiedyś takie negocjacje dwóch liderów? Nie w zaciszu gabinetów. Takie, w których nie politycy coś tam sobie decydują i tylko oznajmiają to "elektoratom" na konferencji prasowej, ale takie, w których ludzie sami wyrabiają sobie zdanie, patrząc na całość procesu. Sekwencja była taka: przygotowaliśmy cztery konkretne postulaty, których wdrożenie przez prezydenta - ktokolwiek nim będzie - sprawi, że Rzeczpospolita będzie lepsza. Następnie zdzwoniliśmy się z Rafałem Trzaskowskim - nawiasem mówiąc była to pierwsza moja z nim rozmowa w życiu. Powiedziałem mu, że sądzę, że powinien odnieść się do nich publicznie, na żywo, tak by każdy mógł sam wyrobić sobie zdanie. Zgodził się. Zrobiliśmy więc to następnego dnia. I tyle. W trzech sprawach Trzaskowski się zobowiązał, w czwartej niuansował.
No i pan go poparł.
Nie. Powiedziałem, na kogo ja osobiście zagłosuję. A raczej przeciwko komu, bo Trzaskowski nadal nie jest moim kandydatem. Nie tyle chcę, żeby on był prezydentem, co nie chcę, żeby nadal był nim Duda.
Po co pan to zrobił? Albo inaczej: za co?
Żeby upodmiotowić moich wyborców, żeby poczuli się uszanowani. A za co? Za nic.
W polityce nie ma nic za darmo.
Za dużo czasu spędzacie na Wiejskiej, cynizm wyżarł wam serca. (śmiech)
A leżała na stole propozycja: pan popiera Trzaskowskiego, Platforma zaś pana na prezydenta Warszawy?
Kłamstwo. Od początku do końca.
A teki ministerialne w Pałacu Prezydenckim po ewentualnej jego wygranej?
Żadnej takiej propozycji nie było. A gdyby była - uciąłbym od razu. Poparcie za stołek? Litości, to takie banalne i wtórne. No i fundamentalnie złe.
To po co panu w takim razie była ta "ustawka" z Rafałem Trzaskowskim?
Bo - powtarzam - to on ma szansę za parę tygodni zostać prezydentem Rzeczpospolitej, a nie ja. A ja chciałbym, żeby prezydent mojego kraju realizował standardy wyższe niż te, do których przyzwyczajało nas i PiS, i PO. Trzaskowski złożył ważkie publiczne zobowiązania. Teraz będziemy patrzeć mu na ręce, a jeśli od nich odstąpi, będziemy mieli prawo powiedzieć mu: kłamałeś, łamiesz obietnice tak jak Andrzej Duda.
A co u pana na wieczorze wyborczym robił Roman Giertych?
Był. Mieszkamy z Romanem niedaleko siebie, szanujemy się, rozmawialiśmy wiele razy o polityce, ale też na przykład o Trójcy Świętej oraz filozofii czasu. Bardzo lubię jego publicystykę publikowaną na Facebooku i Twitterze, jego zmysł ironii. Osobiście nie zapraszałem go na wieczór wyborczy, ale było mi miło, że przyszedł.
Przecież nie przechodził z tragarzami?
Nie przypuszczam. Ale o to, proszę, zapytajcie Romana Giertycha.
Po wyborach Andrzej Duda próbował się z panem kontaktować?
Duda? Skąd! To przecież poniżej jego godności, by rozmawiać z innymi kandydatami. W radiu usłyszałem, że wicepremier Jadwiga Emilewicz chce się ze mną skontaktować, ale jakie będą dalsze losy tej propozycji, w chwili gdy rozmawiamy - nie wiem.
A ktoś ze sztabu?
Nie. Do tej pory wszystkie próby kontaktu ze sztabowcami prezydenta Dudy, podejmowane z naszej inicjatywy, kończyły się "wyższościowymi prychnięciami", w dość - przyznam - eleganckiej, jak na Joachima Brudzińskiego, formie.
A w jakiej sprawie próbowaliście się z nimi kontaktować?
Na przykład w sprawie wiecu w Białymstoku. Mieliśmy spotkania zaplanowane obok siebie. Ten sam dzień i jakieś dwieście metrów odległości. Chciałem się spotkać i chwilę porozmawiać publicznie z prezydentem, skoro już byliśmy w jednym miejscu. Ale Andrzej Duda spóźnił się na ten wiec.
Plotki na temat tamtego dnia pewnie pan zna.
Tak. Że siedział w autobusie i czekał, aż ja skończę, żeby zrobić swoje show. Więc go trochę w tym autobusie przetrzymałem. Tego dnia mówiło mi się wyjątkowo długo i dobrze. (śmiech)
Jak pan to odebrał?
Jak zwykle. Andrzej Duda panicznie boi się wszelkiej konfrontacji. "Gierojem" jest tylko, gdy ma naprzeciw siebie dziennikarzy TVP albo aktyw partyjny - och, jak on wtedy grzmi, jakim jest nieprzejednanym mężem stanu! I właśnie dlatego, że wciąż tkwi w szczelnym kokonie klakierów, wierzy w te wszystkie bzdury, które z takim przekonaniem opowiada.
A udało wam się krótko porozmawiać czy wymienić uprzejmości przed czy po debacie TVP?
Nie. Wchodził do studia ostatni, wychodził zawsze pierwszy. Pod jego garderobą stało kilkunastu SOP-owców. Wchodząc, witał się skinieniem głowy tylko ze stojącymi najbliżej niego. Nawet gdy mówił o kontrkandydatach, nie zaszczycał nas spojrzeniem. Wzrok miał utkwiony w spoglądającej nań miłośnie TVP-owskiej kamerze.
Co by się musiało stać, żeby Rafał Trzaskowski wygrał wybory?
Musiałby radykalnie odciąć się od Platformy. Do samego Trzaskowskiego nic nie mam, to może być całkiem fajny gość. Ale dostatecznie długo i intensywnie jeździłem po Polsce, by wiedzieć, jak toksyczny jest dziś dla całych rzesz Polaków szyld PO. Wielu ludzi nie zagłosuje na nikogo, kogo wystawiła ta partia (pokazały to zresztą nasze badania elektoratów negatywnych, ja miałem w nich 3 procent, Trzaskowski - 22). Więcej: zagłosują na kogoś, kto będzie anty-PO. Ktokolwiek to będzie. Byle "na złość" Platformie. Ten mechanizm działa zresztą i w drugą stronę: mnóstwo ludzi zagłosuje na kogokolwiek, kto nie jest z PiS. To jest właśnie skrót opowieści o tym, w co daliśmy się jako naród zapędzić. Program? A kogo to obchodzi? Kandydaci nawet nie udawali, że zawracają sobie nim głowę. "Ja jestem anty-PO", "ja jestem anty-PiS". Nie pomysł na realne problemy realnych ludzi, którzy próbują dziś pozbierać się po koronakryzysie. Nie jakość - tylko szyld.
Nie da się zerwać szyldu. To byłaby hipokryzja.
Wiem. I dlatego 12 lipca będzie dla mnie ciężkim dniem.
Zagłosuje pan z entuzjazmem?
A skąd! Przesłaniająca cały horyzont kolubryna PO-PiS-u sprawiła, że od tylu już lat na "święto demokracji" idę z obowiązku, nie z pasją, z nadzieją, z radością, że będziemy robić świetne rzeczy, a jedynie po to, żeby znów ratować kraj przed mniejszym złem. Znowu nie wybory, a plebiscyt. PiS robi mnóstwo zła. PO nie umie zrobić dobra. Platforma jest zresztą mistrzynią świata w prywatyzowaniu sukcesów i nacjonalizacji klęsk. Jak wygra - wygra PO. Jak przegrywa albo wciąga nas w ryzyko, to sprawa jest ogólnonarodowa, brońmy najświętszych wartości, nie o Platformę, a o Polskę tu chodzi... Znam tę śpiewkę jak zły szeląg.
Cofnijmy się o tydzień. Jest niedziela 28 czerwca, tuż przed 21…
Ech...
Dlaczego pan wzdycha?
Trudne emocje. Co mam wam powiedzieć.
Niech pan będzie szczery. Przecież często pan mówił do swoich wyborców: "jestem z wami szczery". To teraz ma pan okazję.
A to wy jesteście moimi wyborcami? (śmiech)
Część naszych czytelników może być…
Najpierw była trudna sobota. Nagłe wyhamowanie ze wspaniałego finału naprawdę świetnej, nowatorskiej kampanii. W ciszy wyborczej zastanawiasz się, czy było coś, co można było zrobić lepiej, choć wiadomo, że i tak już nic zrobić nie można. W te kilkadziesiąt godzin wszystko się miesza. Entuzjazm, nadzieja, obawy - z ogromnym fizycznym i psychicznym zmęczeniem. To było pół roku prawdziwej jazdy bez trzymanki.
A potem są już te ostatnie godziny przed wynikami. I?
Chcecie znać prawdę?
Ależ skąd! Przyszliśmy posłuchać, jak pan kłamie.
(śmiech) Do ostatniej chwili ja i wielu moich współpracowników wierzyliśmy, że jest możliwość wejścia do drugiej tury. Ostatni tydzień mojej kampanii był absolutnie wyjątkowy. Ostatnie godziny w piątek przed północą – absolutnie spontaniczny przemarsz tysięcy ludzi przez śródmieście Warszawy, z żółtymi flagami, skandujących nasze wyborcze hasła, moje przemówienie po wspięciu się na pomnik Witosa na placu Trzech Krzyży... Ogromna mobilizacja naszych zwolenników i aktywistów w internecie, nasze akcje door to door, "ogrodówki" - odpowiednik "domówek" w czasach epidemii...
To jak u pana wyglądało to zderzenie z rzeczywistością?
W niedzielę, co nie jest żadną tajemnicą, zaczynają się "bazarki", wstępne wyniki zaczynają krążyć znacznie przed 21. Już około 17.00, mniej więcej, wiedzieliśmy, co się kroi.
Kto był pierwszą osobą, z którą miał pan wtedy kontakt?
Żona. Moja Ula.
I co powiedziała?
Żebym się nie przejmował, że te sondaże nie są prawdziwe i że na pewno damy radę.
Ale wiedzieliście, że to nie jest prawda…
Nie, nie wiedzieliśmy. Po tych sześciu miesiącach, lekturze setek sondaży, obserwowaniu, jak służą partiom nie do opisywania, a do kreowania rzeczywistości, nie jestem specjalnie skłonny do dogmatyzowania badań. Ula była w tym wszystkim bardzo wspierająca, troskliwa. Ona wiedziała, że po tylu zwrotach akcji, po wybuchu pandemii, zmianie daty wyborów, dokooptowaniu do peletonu podmęczonych maratończyków świeżutkiego kandydata, po sondażach, w których raz miałem 4 procent, a raz 23 procent - to naprawdę było dla mnie dużo. I w tamtym momencie wiedziała, że ja muszę wyjść na tę salę i że mam bardzo mało czasu, by się do tego wystąpienia psychicznie przygotować.
Co się wtedy myśli?
Myśli się nad tym, jak sprawić, by serce nie przesłoniło głowy. Zaufało mi 2,7 miliona ludzi! Wynik o cały kosmos lepszy od wyników starych partyjnych wyjadaczy. Nieprawdopodobnie fajna kampania. Obudzenie obywatelskości w tysiącach Polaków. Bezprecedensowa zbiórka obywatelska, kilkanaście tysięcy genialnych aktywistów w każdym polskim powiecie. Świetny program, 14 dokumentów, spójna wizja, komplet, jakiego nikt nie zrobił w polskiej polityce od co najmniej dekady. To jest mega sukces. Ale jednak w wyborach startuje się nie po to, by się w nich pokazać, ale by je wygrać.
Płakał pan?
Nie.
Był pan zły, miał pretensje?
Nie. To był raczej rodzaj rozczarowania, które w sporcie musi czuć zdobywca czwartego miejsca, tuż za podium. Kolejna myśl: czyli jednak nie uda nam się obronić Polski przed tym, przed czym przestrzegałem, a co teraz dokładnie się dzieje? Mówiłem ludziom na wiecach: jeśli wejdę do drugiej tury, cały ten stary system od poniedziałku się zawiesi, po Polsce pójdzie tak nowy, świeży, obywatelski wiatr, ludzie uwierzą, że wszystko jest możliwe, otworzy się nie jedno, a dziesięć nowych okien. Jeśli wejdzie do niej PO-PiS, zobaczycie, co będzie: ekstremalna polaryzacja, wojna, ludzie szarpiący się na ulicach, szczucie, agresja, z dwóch stron okrzyki o świętej wojnie. Mamy to? Mamy.
A jakieś emocje w stosunku do rywali?
Osobiście - nic. W stosunku do systemu, którego są produktami - poczucie złości na ich krótkowzroczność. Przecież i ja, i PO z PiS-em mieliśmy badania, które wyraźnie wskazywały, że mam w drugiej turze większe szanse z Dudą niż Trzaskowski, przecież dlatego PiS pozwolił PO wymienić kandydata. Poza tym poczucie jakiejś niesprawiedliwości. U nas masz zbudowaną od podstaw czystą obywatelską energię. Tam - wtórną partyjną maszynę plus zakumplowane media, które zachowują się, jakby zażyły kocimiętkę. Ten system jest chory, on już dawno nie jest o jakiejkolwiek obywatelskiej reprezentacji, to fasada zawłaszczona przez partie. Pisałem o tym i mówiłem od lat, teraz zobaczyłem to z bliska. Ciężko mi idzie teraz przekonywanie ludzi, którzy mówią: "Panie, ja na te wybory nie chodzę, jak oni tam tylko skaczą po stołkach jak na szachownicy, po co?". Takich mamy w Polsce nawet prawie 8 milionów. Tysiące z nich tym razem poszło, czasem po raz pierwszy w życiu lub od wielu lat, bo uwierzyło nam, że polityka może być o nich, nie o politykach, może być lepsza. A teraz?
Frustrujące?
W połowie. A w połowie dopingujące do tego, by zrobić jeszcze więcej, żeby ten system kiedyś zmienić, żeby ci ludzie poszli kiedyś raz jeszcze.
Potem wyszedł pan na scenę i powiedział, że to jest "wynik moich marzeń".
Oraz że nie do końca nim jest. Opowieść, która cię niesie w kampanii, to nie jest tylko wypakowywanie programu, rzucanie liczbami, pomysłami i projektami ustaw. To przygotowywanie się do konkretnego rodzaju przywództwa. W wyborach prezydenckich walczysz o bardzo konkretne narzędzie. I w efekcie albo jesteś tym prezydentem, albo nim nie jesteś. Nikt nie pamięta tych drugich i trzecich. I teraz nagle, jak kurz opada, to musisz zmienić myślenie i powiedzieć sobie: "Ta trójka to jest jednak wow! Możesz na tym budować świetne rzeczy".
Właśnie minął tydzień.
Jestem pod koniec procesu zmartwychwstania fizycznego, przechodzę z trybu 500 procent dobowej podaży adrenaliny na wartości normalne. Od razu wszedłem też w nowe zadania, które zbudują na tym, co już zrobiliśmy nowy ruch, który na trwałe zmieni Polskę.
Został pan w końcu politykiem?
Bardzo ostrożnie ważę definiujące mnie pojęcia. Pamiętam, że chyba gdzieś dopiero po piętnastej napisanej książce dopuściłem do siebie myśl, żeby w rubryce "zawód" wpisać czasem "pisarz".
A co w słowie "polityka" pana odrzuca?
To, że dla wielu osób, które w tym świecie poznałem, jest ono zaklęciem, które sprawia, że rzeczy gdzie indziej stałe zamieniają błyskawicznie stan skupienia na płynny. Przykład: po jakichś dwóch miesiącach kampanii odkryłem, że w polityce nie istnieje pojęcie praw autorskich. W moim świecie, gdy ktoś coś napisał, to jest jego.
A w polityce jest tego, kto ostatni o tym powie.
Dokładnie. Bez mrugnięcia okiem ktoś przepisuje expressis verbis twój program, a później dziwi się, że ty w ogóle możesz mieć o to pretensje.
Przykład drugi: szybko zorientowałem się, że tu nie istnieje żadna lojalność. Rozmawiasz z kimś, kto gromko deklaruje swoją życzliwą neutralność, a następnego dnia, po jednym telefonie z partii i presji ze strony środowiska, natychmiast karnie staje w szeregu twojego konkurenta. Albo rozmawiasz z innym, prywatnie, długo, myślisz sobie: "Kurde, ale fajny gość, może byśmy się umówili z rodzinami na grilla". I miesiąc później, gdy się potkniesz, ten sam gość pierwszy leci, żeby wbić ci nóż w plecy, a później w kolejnych tweetach jeszcze nim kręci, żebyś się mocniej wykrwawił.
Mówi pan o kimś konkretnym?
O jednym z moich bardzo poważnych konkurentów. I nie chodziło nawet o kampanię, tylko o szerszy horyzont.
Czyli chodziło o współpracę po wyborach. Z Trzaskowskim, Kosiniakiem-Kamyszem? Lista nie jest długa.
To nie jest na dziś istotne, po prostu waga danego słowa w polityce nie równa się temu danemu w życiu, które dotąd znałem.
Pan ma świadomość, że wiele osób na pana nie głosowało, bo uznało, że będzie pan "nowym Stanisławem Tymińskim"?
To możliwe. Jak sądzę, to oni dziś przychodzą do mnie i mówią: "Kurde, no pan jednak to całkiem jest w porządku, dziś to bym na pana głosował" (śmiech). Od samego początku robiłem wszystko, by pokazać, że ja i tę kampanię, i wyborców traktuję poważnie. Wizję prezydentury położyłem na stole pierwszego dnia kampanii, nie na dzień przed pierwszą turą.
No dobra, to teraz także poważnie. Kto wymyślił projekt "prezydent Hołownia"?
Opus Dei? Czy Soros, Solorz, Sołowow i Starak? Czy Czarnecki? Czy Kulczyk? A może jednak jezuici? (śmiech)
Właśnie mieliśmy o to pytać. (śmiech)
Ludzie wymyślili. Pamiętajcie, że ja poprzednich osiem lat spędziłem w ciągłej podróży po Polsce, promując swoje książki i fundację. Miałem - uwaga - do dwustu spotkań w roku. W bibliotekach, w domach kultury, odwiedziłem większość polskich miast, wszystkie powiaty i to były zawsze znakomite spotkania. Od jakichś trzech, może czterech lat zaczął się na nich pojawiać wątek, że "jakby pan kiedyś kandydował, to my byśmy na pana głosowali". Początkowo to zbywałem śmiechem, ale później - po przemyśleniach i wielu tekstach, w których pomstowałem na stan polskich spraw - postanowiłem porozmawiać o tym z Ulą.
I powiedziała: Szymon, zwariowałeś?
(śmiech) Była zaskoczona, ale gdy wyłożyłem jej racje, jakie za tym stoją, uznała, że ją przekonałem.
Historia tak urocza, że brzmi jak zmyślona.
Czy już mówiłem, że cynizm wyżarł wam serca (śmiech)? Naprawdę tak było. Później zacząłem opowiadać o pomyśle kolejnym osobom. Pierwsza była Kasia Pełczyńska-Nałęcz. Potem Michał Kobosko. Poszukałem kontaktu z Jackiem Cichockim, którego wcześniej nie znałem. Zamówiłem, na własny koszt, duże badania mojej "marki osobistej". Proces dochodzenia od pierwszych rozmów do decyzji zajął prawie pół roku. W kraju, w którym politycy zapomnieli o obywatelach, obywatel musi czasem stać się politykiem.
Wejście do polityki oznacza, że zamknął pan sobie drzwi do dziennikarstwa czy prowadzenia programów telewizyjnych, czyli do tego, co pan robił i z czego żył do tej pory. Nie brak panu tego?
Moja przygoda z programem rozrywkowym i tak dobiegałaby końca. Robiłem to dwanaście lat! Co innego kręci trzydziestolatka, co innego chce się robić, gdy ma się lat 44. Zmęczyłem się tym formatem, nie byłem w stanie dać mu już nic więcej.
To pewnie pojawiłyby się inne.
To już nie mój świat. Miłe wspomnienie. Mam nadzieję, że znowu wrócę teraz do pisania. Może do wykładania. Bardzo tęsknię za robotą w moich fundacjach, ratowaniem ludzi, prostowaniem konkretnych ludzkich losów. Ale w największym stopniu oddam się stowarzyszeniu.
Ale najpierw pan odeśpi?!
Nie muszę. Wystarczy sam fakt, że już zacząłem po prostu spać. Choć zmęczenie fizyczne, widzę to teraz, odchodzi od człowieka bardzo długo.
Ile pan miał takich momentów w ciągu tego pół roku, że pomyślał pan: po cholerę mi to było? Tylko niech pan nie mówi, że ani razu.
Były takie momenty skrajnego zmęczenia, fizycznego i psychicznego, poczucia, że stajesz na rzęsach, a to nie idzie do przodu.
I co wtedy?
I wtedy siadasz z ludźmi i myślisz, jak to obejść, a nie jak się wycofać. Gdzie jest błąd, który może gdzieś popełniłem...
...płacząc nad konstytucją?
Tego nie uważam za błąd. To był moment wściekłej bezsilności i koszmarnego zmęczenia. Ja chciałbym mieć lidera, który jest człowiekiem, bo wtedy wiem, że w sytuacji sporu między człowiekiem a instytucją stanie po stronie człowieka.
Wtrąciliśmy się. Proszę kontynuować.
Ale nawet gdy było ciężko, widziałem przecież, ilu ludzi się w to, co robiliśmy, zupełnie bezinteresownie zaangażowało. Zaufało mi. Mam świadomość, ile mi te pół roku dało, w jakim miejscu jestem dziś, jeśli idzie o stan wiedzy o państwie w przeróżnych jego zakamarkach, od orzecznictwa Trybunału Konstytucyjnego po problemy mieszkalnictwa i samorządów. O świadomość i umiejętność zarządzania procesami, które napędzają ten świat. O emocjonalną i ludzką dojrzałość... Długo jeszcze będziecie mnie maglować? Bo mam jeszcze jakiś kwadrans, o 19.30 zaczynam wieczorny live...
I tak teraz będzie wyglądać pana polityczna aktywność?
Z tej formy komunikacji na pewno nie zrezygnuję, bo domagają się tego ludzie, zwłaszcza nasi aktywiści z zagranicy, ale to tylko ułamek. My zaczynamy budować siłę obywatelskiej presji na system. Polityczną. Nie mamy zamiaru się bawić.
Wystartujecie w wyborach do Sejmu za trzy lata?
Tak.
A będzie pan kandydatem na premiera?
Uważam, że mój pomysł na prezydenturę jest potrzebny, spójny i sensowny. I tego chcę się trzymać.
Czyli wystartuje pan w wyborach za pięć lat?
Tak.
A co do tego czasu? Jak kurz opadnie, to ludzie mogą się rozejść do domów.
Dlatego mówię: nigdzie nie idźcie, budujemy siłę polityczną, nie zwijamy sztandaru. Dla nas najważniejsze teraz jest utrzymanie siedemnastu biur lokalnych. Wokół nich mają się gromadzić ludzie, ma nadal kwitnąć działalność obywatelska, społeczna. Obok będzie toczyła się praca programowa w naszym think tanku, a trzeci filar tego projektu to działalność polityczna. Bierzemy na pokład również ludzi, którzy mają ambicje polityczne.
I to oni wystartują w wyborach?
Tak. To wszystko będzie pod jednym szyldem i jedną ideą "Polska 2050". Nie te partyjne starocie rodem z lat 90., idea na miarę XXI wieku.
Kukiz też robił stowarzyszenie, a nie partię polityczną. Gdzie jest dziś to stowarzyszenie?
Gdy przed wyborami będzie potrzebne narzędzie, jakim jest partia polityczna, to powołam partię polityczną, ale też tylko z części tego ruchu.
A jakie pan ma w ogóle poglądy?
Z tych badań, o których mówiliśmy, wyszło, że mam poglądy doskonale centrowe.
Serio? Robił pan badania, żeby się dowiedzieć, jakie ma poglądy?
(śmiech) Nie! Chodziło o to, by odnaleźć się na mapie polskiej polityki. I wyszło mi to, co o sobie przecież wiedziałem, ale dziś potrafię to precyzyjnie nazwać i opisać.
Da się krótko?
Że w wojnie dwóch światów moje miejsce jest pośrodku. Będę więc tam siedział i budował taką Polskę, za którą zmęczeni okładaniem wroga kiedyś wreszcie zatęsknią. Ta logika zawsze sprawdzała mi się w życiu: nie lataj i nie wybijaj szyb w innych sklepach, zrób swój tak, żeby ludzie po jakość zaczęli przychodzić od nich do ciebie.
Od czego pan dziś zacznie swojego live'a?
Wytłumaczę ludziom, że się spóźniłem, bo państwo redaktorstwo nie mogło się ode mnie odczepić (śmiech).
Ile osób to obejrzy?
Pewnie jak zwykle kilkanaście...
Osób?
...tysięcy. Dobra, 19.30, muszę siadać przed komputerem.