Amerykanom kończy się czas i cierpliwość. Grożą: nie będziemy negocjować z Koreą Północną. Ale odpowiedź reżimu jest krótka: "Zetrzemy was w pył". Wybuch konfliktu na Półwyspie Koreańskim wydaje się bliższy niż kiedykolwiek. Co nas czeka?
- Era strategicznej cierpliwości skończyła się - ostrzegł wiceprezydent Mike Pence, przypominając jednocześnie fiasko wszystkich dotychczasowych prób negocjacji z Pjongjangiem. - Zamierzamy doprowadzić do końca proces denuklearyzacji Półwyspu Koreańskiego w ten sposób czy inny - dodał. I ostrzegł, by Koreańczycy nie chcieli sprawdzać potęgi wojskowej USA. - Miecz czeka w gotowości - groził.
Korea Północna odpowiedziała jeszcze ostrzej, oskarżając USA, że "pchają świat na krawędź wojny" i grożąc im "bezlitosnym spustoszeniem". - Jeśli USA planują zbrojny atak na nas, zareagujemy wyprzedzająco ostrzałem nuklearnym - ostrzegł jej wiceminister spraw zagranicznych. A w północnokoreańskich mediach zawrzało: "W razie naszego superpotężnego ataku wyprzedzającego, całkowicie i natychmiastowo zetrze on z powierzchni ziemi nie tylko stacjonujące w Korei Południowej siły inwazyjne amerykańskich imperialistów, ale też kontynent amerykański. Zetrzemy ich w pył" - zagrzmiała państwowa gazeta "Rodong Sinmun".
Co do jednego Amerykanie są pewni - czas się kończy. Czas, w którym Korea Północna nie miała żadnych zdolności wykonania uderzenia na terytorium USA. Postępy w budowie rakiet balistycznych dalekiego zasięgu, pocisków wystrzeliwanych z okrętów podwodnych, wreszcie w miniaturyzacji głowic atomowych czynią kwestią niedalekiej przyszłości moment, w którym pogróżki północnokoreańskiego reżimu o "bezlitosnej odpowiedzi" na amerykański atak przestaną być jedynie fikcją.
Odchodzący prezydent Barack Obama wskazywał swojemu następcy zbrojenia niepokornej Korei Północnej jako najpilniejszy problem do rozwiązania w polityce zagranicznej, a Donald Trump najwyraźniej docenił tę opinię. W rezultacie agresywny reżim znów znalazł się w centrum światowej uwagi, tym razem jednak to nie on rozpoczął prowokacje.
Propagandowa wymiana ciosów
Od objęcia urzędu w styczniu tego roku Donald Trump zaczął podkreślać, że wszystkie "opcje są na stole", również interwencja zbrojna, aby zapobiec osiągnięciu przez Koreę Północną zdolności bojowego wykorzystania głowic nuklearnych i rakiet dalekiego zasięgu. Gdy od marca zaczęły pojawiać się doniesienia o gotowości Pjongjangu do przeprowadzenia kolejnej, szóstej próby atomowej, Amerykanie sami odpowiedzieli prowokacją. Przeprowadzili niespodziewane uderzenie rakietowe na syryjską bazę wojskową, a następnie poinformowali o wysłaniu w kierunku koreańskich wybrzeży lotniskowca USS Carl Vinson w eskorcie niszczycieli rakietowych i krążownika. Sygnał był jasny: bezkarnie uderzyliśmy na Syrię, teraz to samo możemy zrobić w Korei Północnej.
Nie wiadomo, na ile młody Kim Dzong Un przejął się tą presją. Z jednej strony do spodziewanej próby atomowej wciąż nie doszło, z drugiej strony 15 kwietnia odbyła się wielka parada wojskowa w 105. rocznicę urodzin założyciela Korei Północnej Kim Ir Sena, a dzień później przeprowadzono nieudaną próbę rakietową – prawdopodobnie pocisku międzykontynentalnego. Fiasko próby osłabiło jej wydźwięk, ale napięcie na półwyspie jedynie wzrosło.
O tym, że "konflikt może wybuchnąć w każdej chwili" mówią już nawet Chiny, które jednocześnie wstrzymały połączenia lotnicze i wycieczki turystyczne do Korei Północnej. Wycofywanie ludności cywilnej z danego kraju często poprzedza wybuch wojny, choć równie dobrze może być jedynie elementem nasilania presji na Pjongjang.
Sprowokować reżim
Dr Nicolas Levi z Instytutu Kultur Śródziemnomorskich i Orientalnych Polskiej Akademii Nauk uważa, że w obecnej sytuacji nie należy wykluczać ograniczonego amerykańskiego ataku na Koreę Północną, "ponieważ przywódca USA nie jest racjonalny i nie jest obliczalny". – Atak może zostać wywołany nie dlatego, że to najlepszy dla USA ruch, ale dlatego, że amerykańskie władze podejmą taką decyzję bez merytorycznego uzasadnienia – zauważa.
Ale nawet ograniczone uderzenie sił USA na Koreę Północną nie byłoby tak proste i bezkarne, jak miało to miejsce w Syrii. Przede wszystkim Amerykanie wiedzieli, że syryjska armia nie posiada zdolności, by odpowiedzieć na taki atak. Tymczasem Korea Północna posiada znaczący arsenał rakietowy, w którego zasięgu znajdują się azjatyckie bazy wojskowe USA.
Na kwietniowej paradzie zaprezentowane zostało ponadto być może najgroźniejsze obecnie dzieło północnokoreańskiego programu rakietowego – pocisk Pukguksong-2, znany też jako KN-15. Pocisk ten, o zasięgu szacowanym nawet na 3000 kilometrów, nie doleci co prawda do terytorium USA, ale w jego zasięgu są bazy wojskowe USA w Azji, a także metropolie amerykańskich sojuszników, takie jak Seul, Hiroszima czy Osaka. O jego sile stanowi natomiast fakt, że po raz pierwszy jest napędzany paliwem stałym, co skraca czas przygotowania do odpalenia z kilku godzin do kilku minut. Tym samym to pierwsza rakieta balistyczna Korei Północnej zdolna do błyskawicznego kontruderzenia. W lutym miał już miejsce jej pierwszy udany test.
Co więcej, inna jest odporność kraju na uderzenia – podczas gdy Syria od sześciu lat wycieńcza się wojną domową, Korea Północna od dekad zbroi się właśnie na ewentualność wrogiego ataku. Północnokoreańskie instalacje nuklearne, rakietowe i artyleryjskie rozsiane są po całym kraju, co praktycznie uniemożliwia ich całkowite wyeliminowanie precyzyjnym uderzeniem wyprzedzającym.
Ryzyko: zmasowane kontruderzenie
Dlatego sceptyczny wobec możliwości takiego uderzenia pozostaje ekspert ds. koreańskich z Centrum Studiów Polska-Azja Oskar Pietrewicz. - Co by takie uderzenie zmieniło? Moim zdaniem niewiele, nie rozwiązałoby żadnego problemu - ocenia.
I podkreśla, że rozsianie strategicznych instalacji Korei Północnej po całym kraju to nie jedyny problem. - Do tego dochodzi bardzo trudne do prowadzenia bombardowań ukształtowanie terenu. Korea Północna jest górzysta, a instalacje znajdują się w tunelach i jaskiniach. Z kolei pociski rakietowe stopniowo instalowane są też na mobilnych wyrzutniach, również gąsienicowych, zdolnych do poruszania się po trudnym terenie. W chwili ewentualnego uderzenia mogłyby być praktycznie wszędzie - dodaje.
A odpowiedzią na uderzenie USA mogłoby być zmasowane północnokoreańskie uderzenie artyleryjskie na Koreę Południową i w efekcie wybuch wojny na pełną skalę. Scenariusz ten i ogrom wynikających z niego ofiar od dawna odwodzi USA od decyzji o uderzeniu, poważnie rozważanej już przez Billa Clintona w 1994 roku.
Bardziej prawdopodobne i korzystne z punktu widzenia Donalda Trumpa byłoby w związku z tym ograniczenie się do prowokacji wobec północnokoreańskiego reżimu. Ich pierwszym etapem jest decyzja o wysłaniu lotniskowca w kierunku Półwyspu Koreańskiego. – Przede wszystkim mogą one poprawić notowania prezydenta USA, które są najniższe w porównaniu do jego poprzedników po kilku miesiącach na urzędzie – ocenia dr Levi.
Działania obliczone na zwiększanie napięcia mogłyby przynieść również rezultaty w polityce zagranicznej Stanów Zjednoczonych. - Rozpoczęcie konfliktu na Półwyspie nie byłoby opłacalne dla USA. Jednak wystarczą prowokacje i może to doprowadzić do paniki wewnątrzsystemowej na Północy, utraty równowagi politycznej i destabilizacji reżimu – ocenia dr Levi.
Wojna, której wszyscy się boją
Jeszcze bardziej niż USA wizją otwartej konfrontacji z Koreą Północną jest przerażona Korea Południowa, kluczowy amerykański sojusznik w regionie, którego stolica znajduje się zaledwie 50 kilometrów od granicy - w zasięgu tysięcy północnokoreańskich pocisków. W ewentualnej wojnie wspierany przez Amerykanów Seul prawdopodobnie osiągnąłby paradoksalnie dość szybkie zwycięstwo, ale wcześniej w zniszczonych miastach i infrastrukturze poniósłby o wiele większe straty materialne niż Pjongjang, który - brutalnie mówiąc - ma pod tym względem mniej do stracenia.
Ryzykiem wojny przerażone są wreszcie Chiny, powszechnie uważane za jedynego sojusznika Korei Północnej, który nie tylko chroni reżim przed upadkiem, ale też steruje jego poczynaniami. W rzeczywistości wpływ Pekinu na Pjongjang od lat maleje, co jest źródłem rosnącej frustracji Chińczyków. Istnienie reżimu rodziny Kimów nadal jednak sprawia, że Chiny posiadają znaczące wpływy na strategicznym Półwyspie Koreańskim, będąc jedynym państwem, które utrzymuje bliskie relacje z obiema Koreami i rozgrywa je dla własnych korzyści.
Tymczasem upadek Korei Północnej i wchłonięcie jej przez Koreę Południową przyniosłoby katastrofalne z punktu widzenia Pekinu konsekwencje: do Chin uciekłyby miliony zabiedzonych, niewychowanych w chińskiej propagandzie uchodźców, a jednocześnie w siłę urosłaby Korea Południowa, sojusznik USA, na którego terytorium stacjonują obecnie tysiące amerykańskich żołnierzy. Tym samym zmalałyby chińskie wpływy na strategicznym, oddalonym o zaledwie kilkaset kilometrów od Pekinu Półwyspie Koreańskim. Mówiąc krótko: największym geopolitycznym przegranym niekontrolowanego upadku północnokoreańskiego reżimu – poza rodziną Kimów – byłyby właśnie Chiny.
Konieczna współpraca z Pekinem
Wobec tego powodzenie bardziej zdecydowanych działań USA wymierzonych w Pjongjang zależne jest od współpracy Waszyngtonu z Pekinem. Bez niej, jeżeli Amerykanie będą zwiększali napięcie na Półwyspie Koreańskim, Chiny mogą uznać USA za większe zagrożenie i "zamiast wywierać presję na Pjongjang, zacząć przeciwstawiać się Waszyngtonowi" - zauważa prof. Shi Yinhong z pekińskiego Renmin University na łamach "Washington Post".
O tym, że na współpracy tej zależy Amerykanom, wielokrotnie dawał już znać Donald Trump. Posunął się dalej, niemal otwarcie oferując w zamian za nią Pekinowi ustępstwa na polu relacji handlowych. Na zachętę wycofał się już nawet z długo obiecywanego wyborcom uznania Chin za państwo manipulujące kursem swojej waluty na niekorzyść USA. "Już nie manipulują" - dziecinnie wytłumaczył w kwietniu. W nieprzychylnych Donaldowi Trumpowi amerykańskich mediach natychmiast wytknięto mu, że to odejście od polityki prowadzonej przez wszystkich jego poprzedników, w której interesy USA nie były "sprzedawane" za pomoc Chin w sprawie Korei Północnej.
Trudno jednak na razie przewidzieć, jak zareaguje na te oferty Pekin. Zdaniem dr. Nicolasa Leviego współpraca USA i Chin jest możliwa, ale tylko gdy nie będzie ona prowadzić do upadku reżimu. - Cele USA i Chin na Półwyspie Koreańskim są różne. Ale jedynym wspólnym jest bezpieczeństwo i pokój w Azji Wschodniej. Im bardziej Korea Północna będzie prowadzić agresywną retorykę, tym bardziej będzie to drażniło władze w Pekinie i skłaniało je do współpracy z Waszyngtonem – ocenia dr Levi.
Ekspert zwraca jednocześnie uwagę, że przejawem tej współpracy mogło już być wstrzymanie w ostatnich dniach połączeń lotniczych chińskich przewoźników z Koreą Północną. Innymi przykładem mogłoby być również zakłócanie północnokoreańskich systemów informatycznych czy przeprowadzanie ataków hakerskich, które - jak ujawniono w ostatnich miesiącach - mogły być odpowiedzialne za serię katastrof północnokoreańskich rakiet. Również tej, którą próbowano wystrzelić 16 kwietnia.
Niepewna przyszłość reżimu
Współpraca USA i Chin mogłaby więc okazać się dla północnokoreańskiego reżimu śmiertelnym niebezpieczeństwem. O tym, że Korea Północna już czuje się zagrożona wymierzonymi w nią działaniami, mogą świadczyć coraz częściej przeprowadzane kosztowne próby rakietowe i atomowe. – Te próby oznaczają, że reżim po prostu czuje się zagrożony, że widzi zagrożenie dla swojej stabilności. Nie robi tego w celach propagandowych, bo obywatele Korei Północnej już w ogóle nie reagują na te próby – ocenia dr Levi.
Chiny bez wątpienia są zresztą przygotowane na najgorsze scenariusze, w tym upadek reżimu Kim Dzong Una. Jeżeli obecny kryzys na półwyspie wymknąłby się spod kontroli, to - zdaniem dr. Leviego - można sobie wyobrazić nawet wzięcie udziału chińskich wojsk w inwazji na Koreę Północną, której bezpieczeństwo teoretycznie Chiny gwarantują na mocy traktatu. – Priorytetem Pekinu jest utrzymanie jakiegokolwiek reżimu w Korei Północnej – tłumaczy dr Levi. – Jeżeli w ten sposób zapewniliby sobie wpływ na nowe władze w tym państwie, Chińczycy mogliby obrócić się przeciwko Kim Dzong Unowi – dodaje.
Działanie takie mogłyby być konieczne zwłaszcza z powodu gigantycznych kosztów upadku obecnego północnokoreańskiego reżimu, trudnych do poniesienia dla pojedynczego państwa. Wówczas, jak przewiduje dr Levi, mogłoby dojść do podziału tych kosztów poprzez podział terytorium Korei Północnej na strefy wpływów, a Chiny chciałyby wykroić dla siebie jak największą część.
Stany Zjednoczone grożą Korei Północnej »
Reżim patrzy na Południe
Zdaniem Oskara Pietrewicza do upadku i podziału Korei Północnej jest jednak bardzo daleko. Choć, jak zaznacza, eksperci mogą w tej kwestii jedynie spekulować, to nic nie wskazuje na to, by północnokoreański reżim słabł. - Raczej obserwujemy ogólne ugruntowanie i stabilizację rządów Kim Dzong Una, mówi się nawet o rozpoczęciu jego ery - zauważa. Elementami tej nowej "ery" w Korei Północnej miałoby być m.in. położenie większego nacisku na rozwój gospodarczy kraju, co powinno mieć pozytywny wpływ na poziom życia mieszkańców. - Nie obserwuje się obecnie pogorszenia sytuacji materialnej mieszkańców, jak choćby w czasach Kim Dzong Ila - dodaje.
Ekspert Centrum Studiów Polska-Azja zwraca uwagę, że obecne wydarzenia mogą ze strony Pjongjangu okazać się natomiast przygotowywaniem pozycji pod nowe negocjacje międzynarodowe. Kim Dzong Un może czekać na wynik wyborów prezydenckich w Korei Południowej, które odbędą się 9 maja. Ich faworytem jest Moon Jae-in - polityk, który deklaruje chęć ocieplenia relacji z Północą i poszukiwanie dyplomatycznych dróg rozwiązania sporu. Dla Korei Północnej - która w ostatnich latach znacząco zdystansowała się nawet od ostatniego swojego sojusznika, jakim są Chiny - byłaby to olbrzymia szansa.
- Tylko dialog zadziała. Nie na zasadzie naiwności, ale utrzymywania kanałów komunikacji, których obecnie nie ma. Chodzi o to, by wiedzieć, czego chce reżim z Północy, czego będzie żądał w przyszłych negocjacjach - podkreśla Oskar Pietrewicz. Ale jak dodaje, negocjacje te powinny rozpocząć się jak najszybciej, ponieważ Korea Północna ma coraz mocniejsze karty.
Trump jak Kennedy?
"To kryzys kubański w zwolnionym tempie" - nazywa obecny rozwój wydarzeń Robert Litwak z Woodrow Wilson International Center for Scholars. Podobieństw jest wiele – rozgrywka dotyczy bezpieczeństwa mocarstw atomowych, wszystkie strony są uzbrojone po zęby, a na przebieg wydarzeń olbrzymi wpływ mają zdolności i osobowość przywódców.
Wiele teraz zależy od tego, czy Donald Trump podoła temu wyzwaniu tak, jak podołał również początkowo niedoceniany John F. Kennedy. Trump stopniowo uczy się polityki i odchodzi od swojej agresywnej, populistycznej retoryki proponowania "prostych rozwiązań", dzięki której wygrał wybory. Jednocześnie wiadomo jednak, że jedną z jego głównych słabości jest niezdolność do słuchania ekspertów. Ich analizy mogą mieć więc względnie mniejsze znaczenie niż w czasach poprzednich prezydentów USA.
Donald Trump może się jednak wydawać obecnie Koreańczykom z Północy równie gołosłowny, jak jego poprzednik Barack Obama. Mimo pogróżek USA nie podjęły żadnych zdecydowanych działań. Co więcej, lotniskowiec, z medialną pompą wysłany w kierunku Korei, w rzeczywistości zmierzał wówczas w przeciwnym kierunku - na Ocean Indyjski. Zawrócił dopiero po kilku dniach.
Wydaje się, że prezydent USA przechodzi właśnie przyspieszony kurs dyplomacji i wiedzy o świecie. Niestety Półwysep Koreański jest najgorszą salą lekcyjną, jaką mógłby sobie wybrać.