W Lądku Zdroju dyrektor gimnazjum usłyszał, że w jego szkole będzie też dom dziennego pobytu dla seniorów. W Poznaniu do gimnazjum przekształconego w szkołę podstawową nie zgłosił się ani jeden uczeń. Za to w rządzonych przez PiS Siedlcach reformę przeprowadzono z entuzjazmem. - Nie pamiętam takiego sporu o polską szkołę, w którym strony tak bardzo różniłyby się co do faktów – mówi "Magazynowi TVN24.pl" prof. Edmund Wittbrodt, były minister edukacji.
Spory o szkołę w Polsce zawsze bywały bardzo ostre. Za Samsonowicza - emocje rozpalała religia, za Handkego - gimnazja, za Giertycha - mundurki. Stelmachowski groził nauczycielom laską, Wiatra studenci obrzucili jajkami, a Kluzik-Rostkowską oskarżano, że podżega rodziców do donoszenia na nauczycieli. W całym tym kolorycie i dramatyzmie polskiej debaty o edukacji dotychczasowe spory obracały się wokół oceny faktów. W tym roku jest jednak zupełnie inaczej. Dziś każda ze stron sporu o reformę edukacji ma własne fakty i własną prawdę. Dyskusji raczej brak.
- Nie pamiętam takiego sporu o polską szkołę, w którym strony tak bardzo różniłyby się co do faktów - powiedział "Magazynowi TVN24.pl" prof. Edmund Wittbrodt, minister edukacji w rządzie Jerzego Buzka i senator pięciu kadencji, obecnie poza polityką. - Zaznaczam: nie w sprawie oceny faktów, ale co do samych faktów. To jest groźne zjawisko, bo strony okopują się na swoich stanowiskach, każda ma swoją prawdę i nie ma żadnego pola do dyskusji, żadnej możliwości kompromisu.
Wyjaśnijmy na przykładzie, na czym polega różnica między dawnymi a nowymi laty. Gdy osiemnaście lat temu rząd AWS (z którego notabene najtwardszego jądra wyrosło potem Prawo i Sprawiedliwość) ustanowił gimnazja i kupił samorządom w pierwszym rzucie zaledwie 360 gimbusów na 2,5 tysiąca gmin, natychmiast stał się obiektem ostrej krytyki. Wytykano rządzącym, że gimbus, który miał być symbolem reformy, jest w zaledwie co siódmej gminie, a miał być w każdej. Rząd w odpowiedzi na to nie udawał, że kupił więcej gimbusów albo że gmin jest mniej. Opozycja i samorządy nie wpierały zaś opinii publicznej, że brakuje 360 gimbusów, a jest np. 280.
Zbiory rozłączne, bez części wspólnej
Dziś, gdy resort edukacji Anny Zalewskiej wprowadza reformę edukacji polegającą na ponownym scaleniu podstawówek i gimnazjów, rząd i przeciwnicy rządu podają zupełnie różne dane liczbowe i kompletnie różniące się fakty na udowodnienie swoich racji.
Związek Nauczycielstwa Polskiego grzmi, że 10 tysięcy nauczycieli już straciło pracę. Ministerstwo Edukacji Narodowej twierdzi, że pracy dla nauczycieli jest tyle samo, a nawet więcej. Samorządy alarmują, że z własnych pieniędzy musiały sfinansować przystosowanie szkół do wymagań reformy. Resort edukacji zapewnia, że każdy samorząd dostał na to pieniądze. Minister Zalewska zapowiada dodatkowe fundusze na płace dla nauczycieli i nazywa to podwyżką. Nauczyciele przytomnie zauważają, że pieniądze dla wybranych to nie podwyżka, tylko dodatek do pensji.
To nie jedyne punkty protokołu rozbieżności między rządem, związkami zawodowymi i samorządami miast, gmin oraz powiatów, które odpowiadają za utrzymanie szkół podstawowych, gimnazjów (do momentu wygaszenia), zawodówek, techników i liceów. Na dzień przed początkiem nowego roku szkolnego w zmienianej przez PiS oświacie prześledziliśmy jej najbardziej zapalne punkty.
Dane bez niewiadomych
Na początek jednak pewniki.
Od 4 września na powrót, po osiemnastu latach, zaczynają działać ośmioletnie szkoły podstawowe. Uczniowie, którzy w poprzednich latach zaczęli naukę w gimnazjach, dokończą ją w starym systemie.
Dotychczasowi szóstoklasiści nie pójdą więc w najbliższy poniedziałek nie do pierwszej klasy gimnazjum, tylko do siódmej podstawówki. W tym roku gimnazja będą miały tylko drugie i trzecie klasy. W kolejnym roku - tylko trzecie. W roku 2019/2020 nie będzie już gimnazjów w ogóle.
Stopniowo będą wprowadzane również nowe podstawy programowe. W nowym roku szkolnym według nowych programów mają uczyć się uczniowie klas pierwszych, czwartych i siódmych w podstawówkach oraz w pierwszych klasach szkół zawodowych, zwanych według obowiązującej terminologii "szkołami branżowymi". "W pozostałych klasach obowiązywać będzie dotychczasowa podstawa programowa" - informuje Ministerstwo Edukacji Narodowej.
Uczniowie nie będą musieli już kupować podręczników, w tym również materiałów ćwiczeniowych. Mają je zapewnić szkoły. Uczniowie powinni dostać podręczniki na początku roku szkolnego i zwrócić przed wakacjami. Jedyne pieniądze, jakie może pobrać szkoła to opłata za zgubienie, zniszczenie lub uszkodzenie podręcznika. Odpłatne mają być podręczniki do przedmiotów nieobowiązkowych, np. do religii.
Ma zostać rozwiązany (a przynajmniej stworzone po temu możliwości) problem ciężkich tornistrów. Wszystkie szkoły mają "obowiązek zapewnić uczniom możliwość pozostawienia części podręczników i przyborów szkolnych na terenie szkoły. Do dyrektora należy decyzja, czy miejscem do przechowywania rzeczy będą specjalnie zakupione szafki, czy dostosowane do tego celu zostanie już istniejące wyposażenie szkoły".
To najważniejsze zmiany, które dotkną wszystkich lub większość uczniów. Część dzieci będzie musiała pójść do nowych szkół, bo niektóre gminy, dostosowując sieć placówek do wymogów reformy, likwidowały szkoły bądź zmieniały ich siedziby.
Rachunek prawdopodobieństwa zwolnienia
Zmiany wynikające z reformy, bardziej niż uczniowie, odczuli nauczyciele i rządzący gminami. Linię frontu walki o szkolnictwo powszechne wyznaczają dlatego dwie osie: samorządy - rząd i nauczyciele - rząd.
Gdy dzieci korzystały z ostatnich dni wakacji, nauczyciele i dyrektorzy byli już w szkołach i przygotowywali się do nowej oświatowej rzeczywistości. W szkolnych korytarzach, w których pod koniec wakacji rozchodzi się woń farb, lakierów i środków czystości, w tym roku wyczuwa się również atmosferę niepewności wśród nauczycieli.
- Nastroje porównałabym do zakładu pogrzebowego - mówi Małgorzata Wraga-Żdan, polonistka z Gimnazjum nr 1 im. prof. Jana Szczepańskiego w Ustroniu. - To jest ostatni rok mojej pracy. Mam świadomość, że za rok nie będzie już dla mnie pracy, bo w gimnazjum pozostanie tylko jedna klasa, a za dwa lata gimnazjum już nie będzie. Prawdopodobnie, tak jak inni moi koledzy, stracę pracę. Chyba ktoś zapomniał o tym, że my mamy rodziny. Moje dziecko studiuje i co mam mu powiedzieć? Nie skończysz studiów, bo nie będzie mnie stać, żeby cię utrzymać?
Nauczyciele gimnazjów przeznaczonych do likwidacji jeszcze pracę mają, ale żyją ze świadomością, że za rok, najwyżej dwa, będą musieli pożegnać się ze szkołą. Twierdzą, że zostali pozbawieni radości uczenia.
Znak końca przydatności do zawodu
Część nauczycieli już nie ma pracy. O tym, co oznacza w praktyce wprowadzanie szkół podstawowych, przekonały się trzy polonistki z gimnazjum we Wrocławiu.
Najstarsza z nich wie już od trzech miesięcy, że nie ma pracy. Na rozmowę z TVN24 zakłada wizytową suknię, wychodzi przed blok. Z trudem ukrywa rozgoryczenie i zdenerwowanie. Wkłada dużo wysiłku w dobór wyrażeń. Tam, gdzie z kontekstu wypowiedzi można spodziewać się mocnych słów, robi przerwy i nieoczekiwanie używa zdrobnień. Widać uznała, że nauczycielowi uczącemu kultury języka nie wypada epatować dosadnością. Na koniec przedstawia się do kamery: "Halina Olszowy - do 31 sierpnia Gimnazjum nr 34 we Wrocławiu. I to już jest koniec..."
Koniec kariery pedagogicznej dla Haliny Olszowy nie oznacza zasłużonej emerytury, lecz przerwanie stażu zawodowego i konieczność życia na koszt państwa do osiągnięcia wieku emerytalnego na tak zwanym świadczeniu kompensacyjnym.
- To nie jest wcale wielka radość, że ja mam to świadczenie. Czuję się zwolniona z pracy i moje koleżanki też. Mimo że nauczyciele, którzy przeszli na to świadczenie nie figurują w statystykach ministerstwa jako osoby zwolnione - podkreśla Halina Olszowy.
Trzy polonistki z Gimnazjum nr 34 miały dołączyć do rady pedagogicznej jednej z wrocławskich podstawówek. Okazało się jednak, że nowa szkoła ma do zaoferowania tylko półtora etatu. Pracę przyjęła nauczycielka z dwudziestoletnim stażem i z trójką dzieci. Druga polonistka odeszła z zawodu, bo nie zadowalało ją pół etatu w podstawówce. Halina Olszowy twierdzi, że sama zrezygnowała z pracy, żeby mogła ją mieć jej koleżanka z trójką dzieci.
Licznik zwolnień i mianownik zatrudnienia
Związek Nauczycielstwa Polskiego - największa centrala związkowa w oświacie - szacuje, że skutki reformy minister Anny Zalewskiej dotknęły ponad 31 tysięcy nauczycieli. Prawie 10 tysięcy pedagogów fizycznie straciło pracę. Pozostali albo stracili część etatu, albo muszą pracować w więcej niż jednej szkole, żeby zachować pełny etat.
MEN zaprzecza danym podawanym przez ZNP. Wiceminister Maciej Kopeć twierdzi, że ZNP nie uwzględnia tego, iż część nauczycieli ze związkowego "licznika zwolnień Zalewskiej" ostatecznie znajduje zatrudnienie w oświacie.
"W ramach ruchu kadrowego nauczycieli w każdym roku, część nauczycieli odchodzi z jednego miejsca pracy, aby znaleźć zatrudnienie w innym" - stwierdził Kopeć w odpowiedzi na interwencję poselską w sprawie zwolnionych nauczycieli.
Przedstawiciele MEN utrzymują w dokumentach i w publicznych wypowiedziach, że jeżeli gdzieś nauczyciele tracą pracę, to nie z powodu reformy, a za sprawą postępującego niżu demograficznego.
"W ostatnich latach ponad 40 tys. nauczycieli straciło pracę z powodu niżu demograficznego. Dla przykładu, w roku 2012 zwolniono ponad 7 tys. nauczycieli, a średnio w latach 2007-2016 blisko 5 tys. rocznie" - wylicza wiceminister Kopeć. Przypomina również, że gdy ekipa PiS odstąpiła od obowiązku posyłania do szkół sześciolatków, również wieszczono zwolnienia nauczycieli. "Tymczasem, według danych Systemu Informacji Oświatowych z 30 IX 2016 r., liczba etatów nauczycieli zatrudnionych na ustawę - Karta Nauczyciela wzrosła o 850 etatów w stosunku do roku poprzedniego" - twierdzi wiceminister.
Swoich danych na temat liczby nauczycieli zwolnionych z powodu reformy resort jednak nie podaje. Co do zasady rząd stanowczo zaprzecza, jakoby powrót do ośmioletnich podstawówek oznaczał zmniejszenie zatrudnienia wśród nauczycieli. Wręcz przeciwnie. Z ust przedstawicieli kierownictwa MEN słychać zapewnienia, że wcale nie zwalniają, a nawet, że będą przyjmować.
- Będzie więcej o dziesięć tysięcy etatów nauczycielskich, z czego trzy tysiące już w tym roku szkolnym. Wynika to z zakazu łączenia klas, dodatkowych zajęć dla dzieci i tego, że klas siódmych w szkołach podstawowych w całej Polsce będzie o 1800 więcej niż powstałoby klas pierwszych gimnazjów w starym systemie - zapewnia wiceminister edukacji Marzena Machałek w "Tak Jest" TVN24.
Dowodzenie logiczne przed sądem
Gdzie są te nowe etaty? - pytają zwalniani nauczyciele na prowincji. Niektórzy z nich, nie widząc innej szansy na pozostanie w zawodzie, decydują się na ostateczność - walkę o przywrócenie do pracy przed sądem. Walka ta ma szanse powodzenia tylko wtedy, gdy w szkole był więcej niż jeden nauczyciel danej specjalności. Pozwany dyrektor musi wtedy udowodnić przed sądem, że dokonał właściwego wyboru, że na zwolnienie zasłużył właśnie ten zwolniony nauczyciel.
- Czasami wystarczy, że jeszcze zanim dojdzie do zwolnienia kogoś, żądamy od dyrektora szczegółowego uzasadnienia tej decyzji na piśmie i wtedy okazuje się, że jednak znajdują się godziny dla nauczyciela typowanego wcześniej do rozwiązania umowy o pracę - mówi nam przewodniczący Wolnego Związku Zawodowego "Solidarność - Oświata" Sławomir Wittkowicz.
Ile nauczycielskich spraw zakończą ostatecznie wyroki sądów pracy - nie wiadomo. Statystki związkowe są nieprecyzyjne, bo bezpłatna pomoc prawna związków należy się tylko członkom opłacającym składki. Część zwalnianych nauczycieli radzi się w związku, co robić dalej, ale do sądu idzie z innym prawnikiem albo samodzielnie pisze pozwy. Przed sądami walczą również nauczyciele niezrzeszeni w związkach.
I choć nauczyciele idą w tym roku do sądów zdecydowanie częściej niż w ubiegłych latach, to nie jest to zjawisko masowe. Prawnicy ZNP reprezentują przed sądami zaledwie osiemnaścioro nauczycieli (choć w ubiegłym roku reprezentowali tylko trzech).
- Ubolewam nad tym, że zwolnieni nauczyciele wolą płakać w domu niż walczyć o swoje prawa przed sądem - mówi nam przewodniczący ZNP Sławomir Broniarz.
Przechodniość implikacji - bez sensu, za to z krzywdą
Jednym z tych, którzy walczą o przywrócenie do pracy przed sądem jest Zbigniew Tomasik, wuefista z 32-letnim stażem z Wysokiej na Podkarpaciu. Został zwolniony z technikum, ale jako powód podano brak naboru do pierwszych klas... gimnazjum. Wszystko dlatego, że w Wysokiej gimnazjum i technikum są w jednym zespole szkół. Wuefista uznał, że skoro nigdy nie uczył w gimnazjum, a zawsze w technikum, to nie on powinien zostać zwolniony z powodu powolnego wygaszania gimnazjum. Przed sądem będzie walczył z pozycji bezrobotnego.
- 1 września zarejestruję się w urzędzie pracy. Walczę o przywrócenie do pracy. Nie interesuje mnie żadne odszkodowanie - mówi Zbigniew Tomasik.
Procesy przed sądami pracy pokazują kolejny problem reformy. Zmiany w oświacie wprowadził rząd, ale konsekwencje ewentualnych korzystnych dla nauczycieli wyroków sądowych będą ponosić samorządy lokalne. To one będą wypłacać odszkodowania albo będą musiały zmieścić w siatce godzin nauczycieli przywróconych do pracy.
Brak ciągłości zbioru
Największe jednak pieniądze, jakie samorządy wydają w związku z reformą edukacji, przeznaczone zostały na dostosowanie sieci szkół do nowych warunków. Są to koszty remontów, adaptacji, przeprowadzek, zakupu wyposażenia itd.
„Dostosowanie sieci szkół do potrzeb reformy”, jak nazywają ten proces urzędnicy, zdaniem rządu przebiega sprawnie. Jest zaawansowany – według MEN - w 98 procentach. Z terenu widać to nieco inaczej. Dyrektorom, choć starają się doprowadzić szkolną rzeczywistość do wymagań reformy, towarzyszy poczucie niepewności.
W Lądku Zdroju na przykład dyrektor miejscowego gimnazjum Dariusz Wędziński był zapewniany przez burmistrza, że nie czekają go żadne przeprowadzki ani wielkie remonty. W połowie wakacji dowiedział się, że albo musi klasy gimnazjalne przeprowadzić szybko do liceum, albo będzie dzielił budynek z seniorami, którym gmina postanowiła tam urządzić dom dziennego pobytu. Nie był to jednak koniec niepokojących wieści. Niewykluczone, że do budynku wygaszanego gimnazjum wprowadzi się również... straż miejska.
- Ten budynek był latami remontowany i modernizowany. Ostatnio została wyremontowana stołówka. W te wakacje znowu jest przebudowywana, żeby ją przystosować dla seniorów. Przecież nasz remont kosztował i kolejny remont też kosztuje – dziwiła się jedna z nauczycielek w rozmowie z reporterką TVN24.
Inny efekt reformy dał o sobie znać w Poznaniu. Do Gimnazjum nr 63 przekształconego w Szkołę Podstawową nr 73 nie zgłosił się ani jeden uczeń. Jedynymi uczniami w Szkole Podstawowej nr 73 będą więc od 4 września będą więc… klasy gimnazjalne, które muszą dokończyć naukę w starym systemie.
Na wieść o kompletnym braku uczniów w podstawówce część nauczycieli zaczęła szukać sobie innej pracy, nie czekając, aż gimnazjum naturalnie wygaśnie. Dyrektor robi, co może, żeby znaleźć nauczycieli na części etatu. Dla młodzieży oznacza to jednak, że w połowie ich gimnazjalnej edukacji zaczną ją uczyć zupełnie nowi nauczyciele.
- Uczniów czeka dosyć duża wymiana kadry i dla nich to na pewno nie będzie dobre - konstatuje dyrektor Marek Szczeszak.
Liczby dodatnie, liczby ujemne
Tam, gdzie nie dochodzi do niespodziewanych sytuacji, samorządy mozolnie przebudowują, na nowo wyposażają szkoły i narzekają na koszty, jakie muszą ponosić.
W tym roku Warszawa wydała na przebudowy 70 mln zł i - jak twierdzą władze stolicy - niemal wszystko to pieniądze z budżetu miasta. Pomoc państwa – zdaniem władz stolicy - starczyła zaledwie na 5 procent wydatków.
- Będziemy jednak domagać się od ministerstwa zwrotu poniesionych wydatków - zapowiada wiceprezydent Włodzimierz Paszyński.
Niektórzy samorządowcy w nieoficjalnych rozmowach zapowiadają, że jak będzie trzeba, to pozwą skarb państwa do sądu.
Gdy pytamy o perspektywę spotkania przed sądem z samorządowcami, wiceminister edukacji Marzenę Machałek odpowiada, że nie wyobraża sobie, by do takiej sytuacji mogło dojść
- Nie przesadzajmy. Wszyscy odpowiadamy za edukację. I rząd, i samorząd. Wszyscy też ponosimy koszty. Samorządy z powodu reformy nie wydają więcej na edukację, a jak dokładają coś od siebie, to tylko wypada się cieszyć, bo o jakość edukacji trzeba dbać. Warszawa dostała pieniądze na reformę, na sześciolatki i na waloryzację płac nauczycieli - mówi pani wiceminister.
- My tych pieniędzy na reformę nie widzimy - dziwi się wiceprezydent stolicy Włodzimierz Paszyński.
- Mawia się, że wobec faktów argumenty muszą ustąpić. Tylko co z tego, skoro każda ze stron ma tu swoje fakty? - komentuje były minister edukacji prof. Edmund Wittbrodt.
Dzielna władza i czynniki polityczne
Ponoszone koszty reformy najgłośniej akcentują samorządy miast, w których rządzą ugrupowania opozycyjne: Warszawy, Gdańska, Wrocławia, Poznania, Łodzi, Słupska. Prezydent tego ostatniego Robert Biedroń mówił w "Faktach po Faktach" że nie miał wyboru, musiał zwolnić jedenaścioro nauczycieli, a czterdzieściorgu obniżyć pensum.
Tymczasem w Siedlcach, nieco mniejszym niż Słupsk mieście na drugim końcu Polski, gdzie rządzi PiS, można odnieść wrażenie, że reforma edukacji była długo oczekiwana. "Do pozytywnych aspektów zmian należą: zmniejszenie liczby dzieci w oddziałach, zwiększenie liczby oddziałów w skali miasta, zwiększenie liczby godzin i etatów nauczycieli" - czytamy w komunikacie Urzędu Miasta. Negatywnych stron reformy w dokumencie próżno szukać. Miejski samorząd tak entuzjastycznie podszedł do reformy Zalewskiej, że plan reorganizacji siedleckich szkół był gotowy już nazajutrz po podpisaniu ustawy oświatowej przez prezydenta Andrzeja Dudę, a do nowej sieci szkół władze Siedlec dostosowały nawet sieć miejskiej komunikacji.
Funkcje społeczne bez funkcji matematycznych
Profesor Wittbrodt zauważa, że najgorętsza dyskusja toczy się o pieniądze i o sprawy pracownicze. Tymczasem najważniejsze jest to, czego szkoła będzie uczyć.
W tym względzie opozycja zarzuca rządowi ideologizację szkoły i skrywany przed opinią publiczną zamiar wychowywania w szkole nowych obywateli według wyobrażeń PiS. Jako przykłady podaje się wychowanie do życia w rodzinie, które piętnuje antykoncepcję, wprowadzenie na listę lektur twórczości Wojciecha Wencla, nazywanego "bardem prawicy smoleńskiej", usunięcie z listy lektur Brunona Schulza, Josepha Conrada czy Sławomira Mrożka; czy też w końcu przywrócenie na listę lektur dzieł Czesława Miłosza dopiero w ostatniej chwili, tuż przed ogłoszeniem rozporządzeń, po osobistej interwencji premier Beaty Szydło.
Jakiego więc człowieka chce wychować polska szkoła ukształtowana według założeń minister Zalewskiej? Na tak postawione pytanie odpowiadała w "Tak Jest" TVN24 wiceminister Marzena Machałek.
- Młody człowiek powinien wiedzieć, jak ma sobie radzić w życiu, jak pełnić role społeczne, jak radzić sobie w otaczającej rzeczywistości i stawiać czoła zmianom. Jednocześnie musi wiedzieć, kim jest, jakie ma korzenie, jaka jest jego tożsamość. Powinien też mieć kompetencje społeczne, umieć pracować w zespole i korzystać z informacji. W podstawie programowej jest więc pielęgnowanie tożsamości i kodu kulturowego, a z drugiej strony przywiązujemy wagę do funkcjonowania we współczesnej rzeczywistości i do nowych technologii. Kształtujemy też wrażliwość i umiejętność krytycznego myślenia. Chodzi o to, żeby człowiek, zdobywając wiedzę o świecie, opierał się na prawdziwych przesłankach, umiał dotrzeć do źródeł. Umiał też te źródła zweryfikować - wylicza wiceminister.
- Obawiam się, że zreformowana szkoła dostarczy zamkniętego zasobu wiedzy i nie będzie pobudzać wyobraźni i kreatywności - mówi profesor nauk technicznych Edmund Wittbrodt. - Owszem, kładziony jest akcent na programowanie, ale widzę niedostatki w nauczaniu o funkcjach, geometrii i stereometrii. To są te dziedziny, które kształtują wyobraźnię. A wyobraźnia jest programistom po prostu niezbędna. Poza tym ubolewam, że została ograniczona samodzielność nauczycieli w realizowaniu programów nauczania. Owszem, nauczyciel może wybrać określony podręcznik, albo nie wybrać go w ogóle, ale to wszystko. Dalej jest już tylko nadzór i centralizacja. Podstawa programowa jest narzucona. Wzmocniona została przy tym rola kuratorów, czyli urzędników rządu nad tym, jak podstawy są realizowane. Spodziewam się, że za kilka lat Polska spadnie w międzynarodowych porównaniach kompetencji nastolatków. Po wprowadzeniu gimnazjów wspięliśmy się tam bardzo wysoko, ale też dopiero po kilku latach. I tak samo złe efekty tej reformy nie będą widoczne od razu.
- W tej reformie zmieniło się podejście ministerstwa do nauczyciela. To nie nauczyciel już wybiera program, tak jak ja kiedyś wybierałam. Nie ustala swoich reguł gry, tylko wszystko ma narzucone - potwierdza Halina Olszowy, polonistka na świadczeniu kompensacyjnym.
"Program nauczania przygotowuje nauczyciel, a następnie przedstawia go dyrektorowi w celu dopuszczenia do użytku w danej szkole" - informuje Ministerstwo Edukacji.
- Owszem, ale w podstawach programowych są dokładnie podane tematy lekcji, jakie nauczyciel ma zrealizować. Przypomina to PRL. Wtedy również narzucano nauczycielom temat lekcji i straszono ich wizytatorem - podkreśliła była minister edukacji Krystyna Szumilas (PO) po tym, jak Anna Zalewska podpisała rozporządzenie o podstawach programowych,
Punktów kontrolnych brak. Kontrola - funkcją ciągłą
Mimo wyrażanych zastrzeżeń reforma staje się faktem. Praktycznie już zaczęła obowiązywać. Pytamy wiceminister Machałek, po jakim czasie ekipa rządząca zamierza skontrolować, np. przeprowadzić audyt, czy nowe podstawy programowe sprawdziły się w praktyce.
- Będziemy to robić na bieżąco. Nie wyznaczamy sobie jakiejś konkretnej daty, po której zaczniemy sprawdzać - mówi "Magazynowi" Machałek.
Tymczasem Związek Nauczycielstwa Polskiego nie składa broni. Zamierza organizować kolejne protesty przeciw reformie. Najbliższy - 4 września, w dniu rozpoczęcia roku szkolnego.
Zapowiedzi protestu ZNP zbiegły się w czasie z obietnicą minister Anny Zalewskiej o programie "500 plus" dla nauczycieli. Do podwyżki rzędu 500 zł miałoby dojść nie od razu, a stopniowo - do 2022 roku. Program objąłby przy tym nie wszystkich nauczycieli, a jedynie dyplomowanych i to tylko tych, których pracę pozytywnie ocenią dyrektorzy szkół. Związkowcy zarzucili minister, że chce w ten sposób podzielić środowisko i złamać solidarność nauczycieli sceptycznych wobec reformy. Pojawiły się sugestie, że to kiełbasa wyborcza, bo gros podwyżek miałoby nastąpić w kolejnej kadencji.
Anna Zalewska oburza nazywanie tego projektu kiełbasą wyborczą. Nauczyciele zaś uważają, że minister nie ma prawa nazywać tego zabiegu podwyżką.
- Podwyżka jest wtedy, kiedy rząd uznaje, że nauczyciele zarabiają za mało, a zarabiają za mało i wtedy wszystkim podwyższa się pensje. Jeżeli pieniądze mają dostać tylko niektórzy, to jest to dodatek do pensji, a nie podwyżka - tłumaczy nauczycielka angielskiego z Warszawy Judyta Rudnicka. I nie jest w swych poglądach odosobniona. To samo mówi dyrektor Szkoły Podstawowej nr 103 w Warszawie Danuta Kozakiewicz.
Szczegóły nauczycielskiego "500 plus" ma przedstawić 4 września, w dniu rozpoczęcia roku szkolnego, osobiście premier Beata Szydło.