Za zabicie 14 kobiet "wampir z Zagłębia" został skazany na śmierć. Sam przyznał: jestem wielkim mordercą, ale też pytał: czy to na pewno ja? Milicjantom wskazała go żona, wyrok wykonano w garażu. Na ekrany kin wchodzi niedługo film "Jestem mordercą" Macieja Pieprzycy, inspirowany historią Zdzisława Marchwickiego.
Czasy PRL, koniec epoki Gomułki, początek Gierka. Giną kobiety, na Śląsku wybucha panika. Milicjanci ze specjalnej grupy muszą namierzyć i zatrzymać seryjnego zabójcę. Jak najszybciej, bo jedną z ofiar jest bratanica Edwarda Gierka – a to już niemal zamach na władzę ludową. Krąg podejrzeń obejmuje aż 23 tys. mężczyzn. Presja wywierana na śledczych, nie tylko społeczna, ale też polityczna i to z samej góry, jest gigantyczna.
"Sprawca działa zawsze tak samo. Po zmroku podbiega z tyłu i uderza w głowę" – mówi w filmie "Jestem mordercą" milicjantka. Inny z funkcjonariuszy dodaje: "nie ma żadnych odcisków palców, musi działać w rękawiczkach". Film jest luźno inspirowany historią "wampira z Zagłębia".
Milion złotych za "wampira"
Z ustaleń śledztwa wynika, że morderca:
- działa samotnie, wyczekując w ukryciu na swoją ofiarę, którą atakuje z zaskoczenia
- zadaje uderzenia w głowę narzędziem, które ma przy sobie, a po przestępstwie je zabiera
- wybiera na miejsca ataku najczęściej drogi i ścieżki prowadzące od przystanków komunikacji publicznej do osiedli mieszkalnych
- atakuje kobiety według przypadkowego doboru, nie wyróżniające się cechami szczególnymi, jak wiek, wygląd zewnętrzny, stan cywilny, itp.
- dokonuje przestępstw w różnych porach roku i dniach tygodnia, w godzinach rannych i wieczornych. Działa przeważnie pod osłoną ciemności, bądź mgły
- rabuje ofiarom drobne sumy pieniężne, a także zegarki, obrączki, szminki, parasolki oraz inne drobne przedmioty osobistego użytkuapel do społeczeństwa, grudzień 1968
9 grudnia 1968 r. w prasie ukazuje się obwieszczenie. Mieszkańcy Śląska czytają w nim: ten, kto udzieli informacji mogących przyczynić się do zatrzymania mordercy kobiet, otrzyma nagrodę pieniężną, o wysokości, bagatela, miliona złotych (przeciętna pensja wtedy to niecałe 2,2 tys. ówczesnych złotych). Niejednemu zaświeciły się oczy i niejeden natychmiast poczuł chęć błyskawicznego wzbogacenia się.
Do śledczych masowo zaczęły spływać informacje o tym, że "wampirem" może być ten, a jak nie on, to może tamten. Każdy sygnał był analizowany. Od listopada 1964 r. do października 1968 r. w regionie zaatakowano 19 kobiet. 14 z nich, w tym bratanica partyjnego dygnitarza, zginęło. Schemat się powtarzał: ciosy zadawano w tył głowy tępym narzędziem, zawsze po lewej stronie.
"Na tysiąclecie państwa polskiego chce zabić tysiąc kobiet"
Trzeba było działać szybko. Po pierwsze, po to, by zapobiec kolejnym śmiertelnym napaściom. Po drugie, by powstrzymać narastającą panikę. Tym bardziej że krążyła plotka o zapowiedzi "wampira", że na tysiąclecie państwa polskiego chce zabić tysiąc kobiet. Władza tonowała nastroje w okolicznościowych broszurach, a mężczyźni pilnowali swoich matek, żon, sióstr, córek i kochanek. Zakłady pracy także dbały o kobiety, organizując własne transporty. Uruchomiono specjalny, tzw. wampirowski numer telefonu. To właśnie dzwoniąc pod 25-555, można było zgłaszać wszelkie tropy i niepokojące sygnały.
Milicjantów przebierano za kobiety. Mieli skusić zabójcę, sprowokować go do ataku. Gdy to nie pomogło, do akcji ruszyły milicjantki przeszkolone w sztukach walki. Miały być wabikiem, ale żadna "wampira" nie zwabiła. Ten później, cytowany w książce "Ludzie i paragrafy" Barbary Seidler, miał mówić: Myślicie, że ich nie zauważyłem? Że nie spostrzegłem, że mi podstawiacie babki? Szły tak dziwnie, jakby im na tym nie zależało, gdzie dojdą. Rozglądały się. A kobieta jak wraca z roboty, to głowę pochyli do przodu i spieszy się do domu. Wszystkie sztuczki zdały się na nic. "Wampir" był sprytniejszy.
23 tys. podejrzanych mężczyzn
4 marca 1970 r. w Siemianowicach Śląskich porzucono zwłoki 46-letniej doktor filologii polskiej. W tym samym roku otwarto wystawę "Śladami zbrodni". Pokazywano na niej przedmioty, które miały pomóc w zidentyfikowaniu zabójcy. Śledczy pracowali w pocie czoła, choć żadnego tropu, nie licząc dwóch tajemniczych listów, nie mieli. Obydwa, w odstępie kilkunastu dni, nadano w Tarnowskich Górach. Autor pierwszego zapewnia, że niedawna ze zbrodni była jego ostatnią.
(...) Zaznaczam, że to było moje ostatnie morderstwo, nie wiem, dlaczego je mordowałem, i nie wiem, dlaczego posyłam do was ten list. Być może powodem tego jest moja przypuszczalna choroba umysłowa. Myślę, że niedługo spotka mnie coś, co mnie wyśle na tamten świat – napisał z poszanowaniem Wampir. Autor drugiego nie szczędzi krytycznych słów pod adresem milicjantów. Nazywa ich naiwniakami i ostatnimi patałachami. I ponownie podpisuje się: z poszanowaniem, ale tym razem dodaje: kochany Wampir. Korespondencję ocenili naukowcy. Nie mieli wątpliwości, że napisała je ta sama osoba. Tylko kto?
Do pomocy włączono badaczy zza granicy – ekspertów z NRD i USA. Niektórzy twierdzili, że w sprawę zaangażowano także Japończyków. Naukowiec ze Stanów Zjednoczonych opracował zestaw cech, jakie miał mieć zabójca. Był niemal pewny: to osoba leworęczna, ma co najmniej średnie wykształcenie, nie ma nałogów, nie rzuca się w oczy i nigdy nie była notowana. Stworzono portret psychologiczny. Podejrzanych było 23 tys. mężczyzn. Gdy krąg ten zaczęto zawężać, na czoło listy wysunął się Zdzisław Marchwicki, konwojent z kopalni. Żonaty, praworęczny, po czterdziestce. Głowa rodziny, palący i od czasu do czasu zaglądający do kieliszka. Miewał już kłopoty z prawem.
Żona donosi na męża: on jest tym wampirem
6 stycznia 1972 r. milicjanci aresztują Marchwickiego. Na jego ślad funkcjonariuszy naprowadziła żona mężczyzny. Twierdziła, że poszukiwanym od lat "wampirem" jest właśnie jej mąż. Ten spokojnie słucha zarzutów: miał znęcać się nad żoną i dziećmi oraz znieważyć milicjantów podczas jednej z interwencji w trakcie domowej awantury. Do winy się nie przyznaje. Tego, co miało stać się potem, prawdopodobnie się nie spodziewa. Prokurator oznajmia: obywatel jest podejrzany o zabójstwo z dnia 7 listopada 1964 r. Marchwicki się wypiera. Zamordowana kobieta była sąsiadką jego teściowej. Wprawdzie niezbyt się lubiły, ale żeby od razu zabijać?
Krótko po aresztowaniu (…) do komendanta wojewódzkiego dzwoni telefon. To Edward Gierek – pyta, czy złapali "wampira". Komendant nie ma pewności, podejrzanemu dopiero przedstawiono zarzut i się nie przyznał. – To jest czy nie? – słyszy w słuchawce podniesiony głos. Pada twierdząca odpowiedź. Od tej chwili Zdzisław Marchwicki musi być "wampirem"
"Wampir z Zagłębia", Przemysław Semczuk
"Tak, przyznaję się", a potem "to nie ja"
Śledczy analizują i zauważają zależność: gdy Marchwicki był z żoną, do morderstw nie dochodziło, gdy się rozstawali, ruszał do ataku. Jednak ten wciąż twierdzi, że zabójcą nie jest, że wszystko to wymysł, pomyłka. W ruch idzie wykrywacz kłamstw, ówcześnie jedyny taki sprzęt w Polsce. I działa. Na podstawie badań stawiają mu kolejne zarzuty zabójstw i ich usiłowania. Wszystkie miały mieć podłoże seksualne.
Mężczyzna obstaje przy swoim: nikogo nie zabiłem, nie znałem tych kobiet. Sam nie mówi wiele, a o szczegółach zbrodni słyszy od milicjantów i prokuratorów. Przełom nadchodzi w maju 1972 r. (...) Tak, przyznaję się do tego, że w okresie od 1964 roku do roku 1970 na terenie Zagłębia / woj. katowickie/ dokonałem zabójstwa wielu kobiet (...)" – cytuje protokół z przesłuchania Przemysław Semczuk w swojej książce. Kilka dni później Marchwicki ponownie wszystkiemu zaprzecza. Takich przesłuchań w śledztwie było 80, a podczas nich podejrzany przedstawił kilkanaście różnych wersji.
Pracowity i uczynny. Cyniczny i mściwy. Złodziej i alkoholik
Skierowano go na obserwację psychiatryczną. Biegli na ocenę potrzebowali kilku miesięcy. Jak pisała Barbara Seidler, u podejrzanego nie zdiagnozowano choroby psychicznej, ale stwierdzono nieprawidłowe cechy osobowości typu psychopatycznego oraz sadystyczne zboczenie popędu seksualnego.
W ręce śledczych wpadają kolejni członkowie rodziny domniemanego "wampira". Milicjanci aresztują jego braci Jana i Henryka, a także siostrę Halinę, jej syna i Józefa, partnera Jana.
Pod koniec marca 1974 r. komendant wojewódzki katowickiej milicji zaprasza do siebie dziennikarzy. Ma do przekazania ważne informacje. Opowiada o sukcesie. Spektakularnym. Udało się zatrzymać bezwzględnego mordercę kobiet. Skrupulatnie wylicza ofiary, relacjonuje etapy śledztwa, omawia metody. Śledczy mówią też o podejrzanym. "(...) Wyłania się człowiek o dwóch twarzach. Na zewnątrz spokojny, pracowity i uczynny. W rzeczywistości awanturniczy, cyniczny i mściwy. Złodziej i alkoholik" – przytacza Semczuk w książce "Wampir z Zagłębia".
Proces jak spektakl teatralny w sali widowiskowej
Proces ruszył we wrześniu. Za salę rozpraw posłużyła sala widowiskowa jednego z zakładów pracy, która do tej pory kojarzyła się z rozrywką, a nie z sędziowskimi togami, aktami i podsądnymi. Oficjalny powód? Nadająca się do takiego procesu sala sądowa była w remoncie. Skład sędziowski zasiadł więc na scenie. Na proces przyznawano specjalne wejściówki. Miał się tu rozegrać spektakl, sądowy dramat ze Zdzisławem Marchwickim w roli głównej. Na ławie oskarżonych zasiadło także pięć innych osób: dwóch jego braci, siostra i jej syn oraz partner Jana Marchwickiego. Niektórym z nich zarzucano współudział w jednym z morderstw, innym kradzieże w ogóle niezwiązane ze sprawą "wampira". Wszystko po to, by pokazać społeczeństwu, jak bardzo patologiczna jest rodzina mordercy.
To było jedno z najtrudniejszych wyzwań zawodowych, z jakimi mierzyłem się w swojej pracy. W powojennej historii Polski nie ma drugiej sprawy, w której jeden sprawca byłby autorem aż tylu zamachów na ludzkie życie!
dr Józef Gurgul, prokurator, który był głównym oskarżycielem w procesie Zdzisława Marchwickiego
Sąd przesłuchał ponad 500 świadków. Miał do dyspozycji ekspertyzy i opinie ponad 20 biegłych, ponad 100 różnych dowodów rzeczowych, 141 tomów akt postępowania przygotowawczego i 25 taśm magnetofonowych z przesłuchań Marchwickiego i świadków. Nie było jednak ani odcisków palców, ani bezpośrednich dowodów na to, że za zbrodnie odpowiedzialne jest sądzony mężczyzna. Proces był poszlakowy.
– Żaden z tych dowodów rzeczowych przekonywająco nie wychodził na sprawcę, ale żaden z tych dowodów nie negował, że Zdzichu może nie być sprawcą – mówił w dokumencie Macieja Pieprzycy "Jestem mordercą" inspektor Wiesław Tomaszek, pracujący przy sprawie "wampira".
W tym samym dokumencie obrońca Marchwickiego przypomina, że świadkowie po kilku latach rozpoznawali oskarżonego, mimo że mieli go widzieć po zmroku, z dużej odległości i zazwyczaj podczas mgły. – Zeznania bezpośrednio po tych zdarzeniach były krańcowo różne od zeznań składanych podczas procesu – wspominał w rozmowie z Pieprzycą mecenas Bolesław Andrysiak, jeden z obrońców Marchwickiego. I dodawał: ludzie byli przekonani, że to on jest odpowiedzialny, bo po jego aresztowaniu zabójstwa ustały. Problem w tym, że Marchwicki został aresztowany na początku 1972 r., a ostatnia z ofiar "wampira" zginęła w marcu 1970 r. – Zabójstwa ustały na około dwa lata przed aresztowaniem Marchwickiego – upierał się po latach jego obrońca.
"Ponoszę wielką winę. Narobiłem wiele krzywdy"
Ci, którzy w winę Marchwickiego nie wierzyli, przekonywali, że ten o ofiarach i mordach wie nie więcej niż inni – mniej więcej tyle, ile dało się wyczytać z gazet i usłyszeć w pracy. O niektórych mieli mu opowiedzieć sami milicjanci. Jak twierdzi Semczuk, gazety odnotowywały, to co działo się w prowizorycznej sali sądowej, ale artykuły były wybiórcze i pokazywały oskarżonego w jak najgorszym świetle. (...) Prasa publikuje wyłącznie doniesienia potwierdzające winę Zdzisława Marchwickiego, a jego żonę przedstawia jako ofiarę przemocy – zauważa autor "Wampira z Zagłębia". To właśnie małżonka "wampira" złożyła obciążające go zeznania, choć po latach twierdziła, że z jej męża zrobiono kozła ofiarnego.
W czasie procesu Marchwicki do winy się nie przyznawał. Kluczył. Był zmęczony i zrezygnowany. Liczył na szybki koniec sprawy, być może na uniewinnienie. Pod koniec procesu miał wypowiedzieć słowa, które w swojej książce cytuje Seidler: Tak, przyznaję się do winy. Jestem wielkim mordercą. Nie wiem, ile kobiet zabiłem, może 20, może 26, nie pamiętam, nie liczyłem. Ponoszę wielką winę. Narobiłem wiele krzywdy. – Przyznał się do zabójstw w ostatnim okresie procesu, ale to przyznanie nie było takie przekonywujące – komentował inspektor Tomaszek w filmie dokumentalnym Pieprzycy.
Dwaj bracia skazani na śmierć, trzeci na 25 lat więzienia
(...) Ogrom zbrodni dokonanych przez niego nie mieści się w ludzkich kategoriach i wyobrażeniach, zwłaszcza tych, którzy tej jakże tragicznej prawdy nie znają. Druzgotał głowy kobiet, by zaspokoić swe sadystyczne instynkty, by zaspokoić w nieludzki sposób swe popędy seksualne. To człowiek bez poczucia człowieczeństwa
uzasadnienie wyroku
To człowiek bez poczucia człowieczeństwa – powiedział o Zdzisławie Marchwickim sędzia, skazując go 28 lipca 1975 r. na karę śmierci przez powieszenie. Sąd nie miał wątpliwości: to właśnie on zabił 14 kobiet, a kolejnych pięć usiłował zabić. Na szubienicy, decyzją sądu, miał też skończyć Jan, który miał zlecić i kierować zabójstwem ostatniej z ofiar, ale też namawiać do innego mordu.
Henryk, trzeci z braci, za przygotowanie ostatniego z zabójstw i zacieranie śladów został skazany na 25 lat więzienia. Oskarżony o to samo kochanek Jana w więzieniu miał przesiedzieć 12 lat. Siostra, która miała m.in. przyjmować od brata rzeczy zabrane ofiarom, miała zapłacić grzywnę i w więzieniu spędzić cztery lata, a jej syn za kradzież części z zakładu pracy usłyszał identyczny wyrok.
W pamiętniku używał typowo milicyjnych zwrotów
Od wyroku się odwołano. Dziennikarze byli jednak pewni: Sąd Najwyższy zbierze się po to, by go zatwierdzić. Innego rozwiązania nie przewidywano. Okazało się, że za kratami Marchwicki pieczołowicie pisał pamiętnik. Do przelania swoich losów na papier namówił go współwięzień. Na początku napisał, że pamiętnik dedykuje koledze z celi. Właśnie o tę dedykację zapytał go przed sądem obrońca. Jednak okazało się, że Marchwicki takiego słowa nie znał. Twierdził jednak, że wszystko pisał sam, z własnej woli. Nikt mu nie pomagał ani nie podpowiadał. W sfatygowanym zeszycie przyznał się do zabójstw, których nie wymieniono w akcie oskarżenia. W sumie do 35, ale przekonywał, że wszystko to zmyślił.
Inspektor Tomaszek w dokumencie "Jestem mordercą": Użył tam kilku zwrotów policyjnych: przybyłem na miejsce, dokonałem zabójstwa metodą taką a taką, po czym oddaliłem się. Co to mogło oznaczać? Według niektórych to, że treść zapisków została Marchwickiemu podyktowana. Tym bardziej że oczekującego na śmierć mężczyznę łatwo było zmanipulować. Znacznie łatwiej niż wcześniej. Jak wspominali milicjanci, ten przypominał wrak człowieka, mówił od rzeczy, był załamany. Od czasu do czasu ożywiał się, gdy proszono go o podpisanie zdjęcia. W końcu nawet szef miejscowej milicji chciał mieć fotografię z podpisem: Wampir Z. Marchwicki.
Sąd Najwyższy podtrzymał wyrok. Rada Państwa nie skorzystała z prawa łaski. Bracia Marchwiccy zostali powieszeni 26 kwietnia 1977 r. Jeden po drugim, w tym samym milicyjnym garażu. Pochowano ich na jednym z katowickich cmentarzy, grobów nie oznaczono.
A może "wampirem" był jednak ktoś inny?
W latach 90. zaczęto spekulować, że przed sądem stanął niewinny człowiek, który zawisł potem na szubienicy.
Jedni twierdzą, że za zbrodnie musiał być odpowiedzialny jeden z funkcjonariuszy milicji. Dlaczego? Bo "wampir" znał każdy krok funkcjonariuszy i zdawał się dobrze wiedzieć, co planują mundurowi.
Zabierałem życie, to i mnie mają prawo zabrać
miał powiedzieć Zdzisław Marchwicki
Inni uważają, że mordercą kobiet mógł być Piotr O. Na potwierdzenie tej hipotezy brakuje dowodów, jednak nie brakuje domysłów. Mężczyzna leczył się psychiatrycznie i znęcał się nad rodziną. Milicjantom miał powiedzieć, że to on jest poszukiwanym zabójcą. Jednak ci nie uwierzyli i nie mieli na niego żadnych dowodów. W czasie, gdy umierała ostatnia ofiara "wampira", O. bawił się na imieninach zaledwie 2 km dalej. Imprezę miał opuścić na kilkadziesiąt minut. Co robił w tym czasie? Tego nie ustalono. Kilka dni później odebrał sobie życie. Zabił też swoją żonę i dwójkę dzieci, a później podpalił dom. Ciała były tak zwęglone, że nie dało się odczytać z nich linii papilarnych. Niektórzy uważają, że mężczyzna chciał zatuszować ślady. Kilka dni przed samobójstwem O., ale już po śmierci ostatniej kobiety zaatakowanej przez "wampira", do śledczych wysłano list. Wynikało z niego, że to ostatnie morderstwo, jakiego dopuścił się przestępca. Autor pisma sugerował też, że jest chory psychicznie i że wkrótce umrze. Jednak kilkanaście dni później do śledczych wysłano kolejny list. Oceniono, że napisała go ta sama osoba. A skoro O. nie żył, to nie mógł tego zrobić.
Śledczy z tamtych lat byli jednak pewni, że zatrzymali właściwą osobę. Zdecydowanie odrzucali sugestie o błędzie.
– Tak może sądzić tylko ktoś, kto nie przeczytał akt lub ich nie zrozumiał – stwierdził w "Nowinach" Józef Gurgul, prokurator, który był głównym oskarżycielem w procesie Zdzisława Marchwickiego. – Spotkałem się z zarzutami, że Marchwicki stanął przed sądem, bo trzeba było skazać kogokolwiek. Gdyby tak faktycznie było, wystarczyło wykorzystać zeznania jednej z osób, które zgłaszały się na milicję i same przyznawały do wszystkich popełnionych zabójstw. W trakcie przesłuchań szybko wychodziło na jaw, że to były zwykłe kłamstwa tworzone z powodu choroby psychicznej albo by zwrócić na siebie uwagę.
Odpowiedzi wciąż jednak szukają zarówno miłośnicy kryminalistyki, autorzy książek, jak i filmowcy. W 1982 r. na ekrany kin wszedł film "Anna i wampir" w reżyserii Janusza Kidawy, a do postaci Marchwickiego nawiązano także w serialu "Kryminalni". W 1998 r. w telewizji wyemitowano dokument Macieja Pieprzycy "Jestem mordercą". Film to zapis rozmów ze śledczymi, rodziną, a także tymi, którzy w latach 70. zajmowali się sprawą. Po kilkunastu latach Pieprzyca stworzył fabułę o tym samym tytule. "Jestem mordercą" na ekrany polskich kin wejdzie 4 listopada.
*****
O filmie "Jestem mordercą" rozmawialiśmy z jego twórcą:
Jak duże jest podobieństwo filmu „Jestem mordercą” z 2016 r. do prawdziwych wydarzeń i sprawy "wampira z Zagłębia"?
MACIEJ PIEPRZYCA: Gdyby ta historia z lat 70. XX wieku nie wydarzyła się naprawdę, to nie byłoby tego filmu. Choć obraz "Jestem mordercą" jest tylko inspirowany prawdziwymi wydarzeniami. Jest w nim tak samo dużo prawdy, jak i fikcji. To film fabularny, nie chciałem wykorzystywać materiałów archiwalnych. Można to było zrobić, ale świadomie się na to nie zdecydowałem. Wierzę w to, że ten thriller psychologiczny oprócz opowiedzenia widzom interesującej, wciągającej emocjonalnie historii, również zainteresuje ich sprawą "wampira z Zagłębia". Może sięgną do dokumentu, który nakręciłem 18 lat temu, dotrą do artykułów na ten temat czy książki, która opowiada o tej sprawie. Nie zrobiłem tego filmu, by naprawić rzeczywistość. Nie taka jest rola reżysera filmowego. Nie ode mnie to zależy. To opowieść, która ma wywołać u widza emocje, spowodować, by się na seansie nie nudził, bał, wzruszał, czy śmiał, bo też są w filmie takie momenty. A przede wszystkim, żeby po seansie coś z tej historii w nim zostało, zastanowił się nad nią. Ci, którzy znają tę historię, powiedzą, że tak nie było. Porównań nie da się uniknąć. Ale to nie tylko życie napisało ten scenariusz. Zrobiłem to ja.
O czym opowiada film?
Ogólnie to ujmując, w "Jestem mordercą" przede wszystkim opowiadam o człowieku, o tym, co w nim dobre i złe. Podczas sytuacji kryzysowych, kiedy mamy do czynienia z ogromną presją, w ludziach ujawniają się różne namiętności. Przeważnie dobro walczy w nich ze złem. W zależności od sytuacji albo jedno, albo drugie dochodzi do głosu. Czasem taka presja może doprowadzić do tragedii. To film o takich dylematach, pomimo tego, że akcja filmu rozgrywa się w latach 70., są to problemy jak najbardziej współczesne. Każdy z nas może znaleźć się w sytuacji głównego bohatera tego filmu. Zwykle zaczyna się od kompromisów, za nimi idą złe decyzje, kłamstwo. To film o uwikłaniu, o sytuacji, która nas przerasta. To opowieść o ludziach w kontekście tamtej kryminalnej sprawy.
Jak wyglądało tworzenie scenariusza w kontekście prawdziwych wydarzeń sprzed lat?
Wychodzę z założenia, że trzeba wiedzieć jak najwięcej na temat tego, o czym przygotowuje się film fabularny. Dzięki przygotowanemu wcześniej dokumentowi o sprawie "wampira z Zagłębia" wiedziałem dużo. Ale w trakcie pisania scenariusza, wraz z każdą kolejną wersją, a było ich ponad 10, oddalałem się od prawdziwych wydarzeń. Wszystko na rzecz dobrej opowieści, dobrze zbudowanych postaci. Niektórych rzeczy nie da się opowiedzieć jeden do jednego. To byłoby niemożliwe – opowiedzieć tamtą historię w ciągu dwóch godzin, dlatego stworzyłem nową opowieść.
W dokumencie "Jestem mordercą", który został wyemitowany w TVP w 1998 r. postawił pan tezę, że zabójcą mógł być ktoś inny.
Ta historia to zamierzchłe czasy. Pochodzę ze Śląska, gdzie sprawa "wampira" jest wciąż żywa. O tym, że ktoś taki był, że mordował kobiety, że został złapany, osądzony i stracony, właściwie każdy słyszał. W latach 90. poznałem przyrodniego brata Zdzisława Marchwickiego, który został skazany na 25 lat więzienia za współudział w zabójstwie. Opowiedział mi swoją wersję tej historii. Dotarłem wtedy do oficerów milicji, którzy prowadzili sprawę i którzy nie do końca wierzyli w winę skazanego. Spotkałem się też z takimi, którzy w tę winę wierzyli. Film dokumentalny to zawsze rzeczywistość przepuszczona przez twórcę, a jego pogląd na zgromadzony materiał powinien być widoczny. Tak było też w moim przypadku. Starałam się pokazać argumenty jednej i drugiej strony. Zostały tam wyrażone różne zdania. Film opowiadał o manipulacji w śledztwie i podczas procesu. Dużo, moim zdaniem, wskazuje na to, że na śmierć skazani zostali niewinni ludzie. Wątpliwości w tej sprawie nadal są.