Na początku marca prezydent Francji jeszcze był w teatrze i odwiedzał domy seniora. W zeszłą niedzielę Francuzi masowo głosowali w wyborach samorządowych, a rząd zapewniał, że to całkiem bezpieczne. Następnego dnia jednak ogłosił drastyczne reguły odosobnienia. Dziś nie działają szkoły, teatry ani biblioteki. Pałac Festiwalowy w Cannes, zamiast rozściełać czerwony dywan, szykuje się na przyjęcie bezdomnych i sprzętu medycznego. Francuzi mogą wyjść na ulicę tylko ze specjalną karteczką wyjaśniającą powód opuszczenia mieszkania.
Christophe obudził się przed ósmą. Jak zwykle wstał i otworzył okno w pokoju. Uderzyła go niezwykła cisza. Normalnie o tej porze przez otwarte okno do mieszkania wdziera się szum miasta: samochody, motocykle, szmer idących i rozmawiających ze sobą na ulicy ludzi, odgłosy otwieranych kawiarni, hałas podnoszonych krat na witrynach sklepowych. Teraz nic takiego nie było słychać. Z rzadka tylko przejeżdżał jakiś samochód. Cisza była tym bardziej dojmująca, że nie burzyły jej też żadne odgłosy natury.
- W Paryżu już od dawna jest mało ptaków. Dużo mniej niż w Warszawie. Przedtem nie zwracałem na to tak bardzo uwagi, maskowały ten brak inne dźwięki. Teraz uderzyło mnie to, że nawet jak nie zagłusza ich ruch uliczny, ptaki są tak mało słyszalne. Żadnego ćwierkania, gruchania, nic – opowiadał mi przez telefon Christophe we czwartek wieczorem, trzeciego dnia odosobnienia.
Zlekceważyli nadejście tsunami?
We Francji surowe zasady ograniczające kontakty społeczne obowiązują od wtorku, 17 marca. Dwa dni wcześniej odbyła się jeszcze w tym kraju pierwsza tura wyborów samorządowych. Drugiej na razie nie będzie, bo w poniedziałek rząd, w obliczu narastającej w szalonym tempie liczby chorych – we Francji jest już 11 tysięcy zakażonych koronawirusem i prawie 400 ofiar śmiertelnych choroby (stan na 19 marca wieczorem) – wprowadził szereg ograniczeń.
Niektórzy uważają, że stało się to o wiele za późno, bo już od dawna było wiadomo, że Francja ma poważny problem z epidemią. We czwartek, 19 marca, trójka lekarzy wniosła do specjalnego trybunału powołanego, by rozpatrywać skargi przeciw członkom rządu (Cour de Justice de la République) pozew przeciwko premierowi Edouardowi Philippe’owi i byłej już minister zdrowia Agnès Buzyn. Medycy oskarżyli rządzących, że znając zagrożenie, nie podjęli na czas odpowiednich kroków, by przeciwdziałać szybkiemu rozprzestrzenianiu się epidemii. Ich zdaniem decyzja o utrzymaniu daty wyborów była skandaliczna, a wprowadzenie kwarantanny społecznej dopiero od wtorku - mocno spóźnione. Bary i restauracje zamknięto już w sobotę wieczorem, a mimo to w niedzielę ludzi wysłano do urn. Minister spraw wewnętrznych zapewniał obywateli, że głosowanie jest tak samo bezpieczne, jak zrobienie codziennych zakupów.
Sprawa ma drugie dno, ponieważ to właśnie Agnès Buzyn była kandydatką partii rządzącej na stanowisko mera Paryża. Stała się nią w trybie awaryjnym, dopiero w połowie lutego. Dotychczasowy kandydat makronistów wycofał się, bo wyciekły nagrania pokazujące, jak się onanizuje. Sama Buzyn kilka dni temu wyznała gazecie "Le Monde”, że wychodząc z rządu, by stanąć do wyścigu o władzę w Paryżu, płakała. Wiedziała już, że "fala tsunami zaraz nadejdzie" i że "wybory się nie odbędą".
"Od początku [swojej kampanii wyborczej] myślałam tylko o jednym: o koronawirusie. Powinniśmy byli wszystko przerwać, to maskarada. Ostatni tydzień był koszmarny. Bałam się na każdym spotkaniu z wyborcami. Nie byłam w stanie w ogóle zaangażować się w tę kampanię" – powiedziała w tym samym wywiadzie.
O ile była minister zdrowia, jak sama zapewniała dziennikarzy, od dawna uświadamiała sobie, jakie ryzyko dla Francji niesie pandemia koronawirusa, reszta polityków albo tego nie rozumiała, albo nie chciała się do tego przyznać. Jeszcze 6 marca, gdy we Francji było już kilkuset zakażonych wirusem, Emmanuel Macron z małżonką oglądali wieczorem spektakl w teatrze liczącym 780 miejsc, a następnego dnia rano prezydent odwiedził pensjonariuszy jednego z paryskich domów starców.
Jeszcze niedawno pełni optymizmu, teraz obaj - i premier, i prezydent - pouczają współobywateli, by poważnie podeszli do zaleceń dotyczących odosobnienia. We czwartek Edouard Philippe narzekał, że na francuskich ulicach wciąż widać zbyt wiele "lekceważenia, nieświadomości i ignorancji" wobec zagrożenia, jakie niesie ze sobą koronawirus.
Żarty się skończyły
Reguły odosobnienia wprowadzone w powyborczy poniedziałek i obowiązujące od wtorku są dość surowe.
Nie działają szkoły, uniwersytety, muzea, teatry, kina ani restauracje. A także sklepy inne niż sprzedające artykuły pierwszej potrzeby, takie jak żywność, lekarstwa, środki higienicznie i kosmetyki oraz sprzęt samochodowy czy elektroniczny. Zamknięto większość publicznych parków, skwerów i ogrodów. Rzadziej kursują pociągi i autobusy. Rząd apeluje do władz lokalnych o wprowadzenie ograniczeń dotyczących bardzo popularnych we Francji targowisk na świeżym powietrzu.
W czwartek parlament pracował nad ustawą wprowadzającą stan zagrożenia sanitarnego. Tego samego dnia zamknięto wszystkie plaże na Lazurowym Wybrzeżu i większość tych nad Atlantykiem, a organizatorzy Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Cannes ogłosili, że zaplanowana jak co roku na maj impreza na pewno nie odbędzie się w zwyczajowym terminie. Zamiast tego Pałac Festiwalowy udostępni 35 tysięcy metrów kwadratowych swojej powierzchni na potrzeby walki z epidemią. Mają tu znaleźć schronienie bezdomni, którzy utracili miejsca w noclegowniach, niebędących w stanie sprostać warunkom kwarantanny. W Pałacu Festiwalowym będą rozlokowywani zgodnie z "zachowaniem wszelkich norm bezpieczeństwa obowiązujących w czasie epidemii", jak zapewniło merostwo. Reszta miejsca w pałacu zostanie wykorzystana na potrzeby medyczne, by ulżyć przeciążonym i przepełnionym szpitalom.
Metryczka wyjść
Najwięcej dyskusji, a także zainteresowania w innych krajach, budzi wprowadzony we Francji wymóg posiadania specjalnej metryczki zawierającej powód, dla którego przerywa się odosobnienie. Mówiąc po ludzku, każdy, kto wychodzi z domu, musi mieć przy sobie kartkę, na której będzie napisane jego imię, nazwisko, miejsce zamieszkania oraz cel wyjścia. Specjalny formularz można wydrukować ze strony internetowej ministerstwa spraw wewnętrznych. Do środy można go było też mieć w telefonie, ale wspomnianego dnia władze zmieniły zdanie i ci, którzy nie mają w domach drukarek, mogą sporządzić kwitek własnoręcznie, na dowolnej kartce papieru.
- Chodzi o to, żeby zminimalizować ryzyko zakażenia – tłumaczy mi Christophe. – Jak pokazujesz coś policjantowi w telefonie, musisz się do niego zbliżyć. Kartkę papieru możesz okazać z odległości metra.
Powodów, dla których można opuścić miejsce zamieszkania, jest pięć. Wyjście do pracy, jeśli praca zdalna jest niemożliwa, powody medyczne, takie jak wizyta u lekarza lub w aptece, odwożenie dzieci pod opiekę lub pomoc innej osobie z rodziny, podstawowe zakupy w pobliżu domu oraz krótka aktywność fizyczna bądź wyprowadzanie na spacer zwierzęcia domowego.
Policja ma prawo żądać okazania takiej karteczki od każdego przechodnia lub kierowcy. Przez pierwszą dobę raczej pouczała, później zaczęła wlepiać mandaty wszystkim, którzy nie zastosowali się do wymogów. Najpierw niskie, w wysokości kilkudziesięciu euro. Dziś za brak metryczki można już zapłacić nawet 135 euro, czyli prawie 600 złotych.
Służby porządkowe pilnują, żeby te wyjścia ostatniej kategorii – z powodu indywidualnej aktywności fizycznej lub wyprowadzania zwierząt domowych – nie zamieniały się w wielokilometrowe rajdy z dala od miejsca zamieszkania.
- Mogę biegać dookoła bloku, ale już pójść do lasku oddalonego o kilka kilometrów od mojego osiedla mi nie wolno – skarży się Sarah, choć tak naprawdę akceptuje ograniczenia. – Każde nieuzasadnione wyjście naraża innych. Ludzie zachowują się tak, jakby nie rozumieli, że nie chodzi tylko o nich samych, ale także o tych innych, być może słabszych i mniej odpornych. Nie stosując się do zasad odosobnienia, to ich wystawiamy na ryzyko zakażenia, co może skończyć się tragicznie.
Najgorsze przed nami
- Na początku policja była bardziej wyrozumiała – stwierdza Christophe. – Teraz widziałem na filmach w internecie, bo sam nie wychodziłem od poniedziałku, ostatni raz poza domem byliśmy na wyborach, że funkcjonariusze podchodzą do każdej grupki na ulicy i proszą, żeby się rozejść.
Christophe narzeka na brak konsekwencji u rodaków, a nawet u własnych sąsiadów. – Rozpowszechnił się u nas włoski zwyczaj. O ósmej wieczorem wszyscy wychylają się przez okna albo wychodzą na balkon, by dziękować lekarzom za to, że narażają życie dla innych i tak dzielnie walczą z epidemią. A potem, w ciągu dnia, ci sami ludzie, którzy wieczorem wyszli na balkon w geście solidarności z lekarzami, siedzą sobie beztrosko w grupkach na podwórku, pozwalając swoim dzieciom bawić się z innymi. Przecież to zwiększa ryzyko zakażenia, a więc i ryzyko dla tych lekarzy, których niby tak wspierają i z którymi się solidaryzują - komentuje.
Najtrudniejsza dla wszystkich moich rozmówców jest niepewność, co przyniosą kolejne dni, tygodnie, a nawet miesiące.
Laura ma wyznaczony termin porodu na połowę kwietnia. Najbardziej boi się, że ojciec dziecka nie zostanie wpuszczony do szpitala, by asystować przy narodzinach. Informacje o tym, jak będą funkcjonować porodówki, zmieniają się niemal każdego dnia. – Najgorsze jest to, że nic nie wiadomo. Nie możemy się przygotować na żaden scenariusz. Moja lekarka prowadząca żartowała, że najlepiej byłoby, gdybym urodziła dziś lub za miesiąc. Podejrzewa, że szczyt pandemii nastąpi w Paryżu za jakieś 10 dni. Wtedy w ogóle nie wiadomo, co się będzie działo. Moja teściowa z kolei martwi się, że zobaczy wnuka dopiero jak będzie miał kilka miesięcy. A mój partner żartuje sobie, że nasze dziecko będzie przynajmniej z rozpoznawalnego rocznika. "O, 2020, rok koronawirusa" - będą do niego mówić przy każdym wylegitymowaniu w przyszłości, opowiada.
Rząd już zapowiada, że odosobnienie nie skończy się po dwóch tygodniach. Wszyscy szykują się na recesję. Związki zawodowe liczą straty związane z epidemią. Bardzo narażoną kategorią zawodową są kurierzy. Wielu z nich zwolniło się początkowo z pracy, ale część, nie mając innych źródeł dochodu, wróciła. Tylko nieliczne firmy płacą więcej za pracę przy takim ryzyku. – Jesteśmy mięsem armatnim – skarży się jeden z pracowników firmy kurierskiej dziennikowi "Le Monde". Opowiada, że teoretycznie obowiązują reguły dostaw bez kontaktu: - Mamy zostawiać jedzenie przed drzwiami, dzwonić, że już jest i natychmiast oddalić się na bezpieczną odległość. Ale wszystko bierze w łeb, kiedy klient czeka na nas przed drzwiami swojego mieszkania. Teoretycznie mógłbym postawić mu przesyłkę pod nogami i odejść. Ale przecież to byłoby bardzo niegrzeczne, siłą rzeczy podaję mu ją wtedy do ręki.
Pozostaje tylko śmiech
Sytuacja jest zła, a będzie jeszcze gorsza. Mimo wszystko Francuzi zachowują poczucie humoru. Wiele filmików krążących po francuskim necie pochodzi z Włoch, gdzie przecież epidemia zbiera jeszcze bardziej tragiczne żniwo. Na przykład ten z włoskim barmanem serwującym klientom espresso na specjalnej, poruszającej się samodzielnie tacce. Mnie rozbawił do łez przesłany mi przez Christophe’a filmik z cyklu zrób to sam:
Mężczyzna wylewa na pokrytą kafelkami podłogę w kuchni płyn do mycia naczyń i trochę wody. Następnie łapie się obiema rękami zlewu i zaczyna, korzystając z tego, że podłoga zrobiła się śliska, biec po niej w miejscu. I lakoniczny komentarz od nadawcy: "W Paryżu jeszcze mało popularne rozwiązanie, ale już wkrótce…".