O 7.47 uaktywnił się na messengerze i wkładał spodnie. Sąsiadka z góry wróciła ze spaceru z psem, ktoś siłował się z drzwiami piętro niżej. W poniedziałek skończy 46 lat, na wtorek zaprosił przyjaciół. A dzisiaj jest niedziela, za dwie godziny musi jechać na zdjęcia. Nie zdąży zapiąć guzika. O 7.48 nastąpi wybuch.
Czwartego marca rano w Poznaniu Dębcu runęła kamienica. Prokuratura podejrzewa, że sprawcą jest Tomasz J., który najpierw zamordował żonę, a potem odkręcił gaz, żeby zatrzeć ślady zbrodni albo popełnić samobójstwo. W wyniku wybuchu zginęło pięć osób, domniemany zamachowca przeżył.
Kilka dni po katastrofie w mediach pojawiły się informacje, kto zginął: żona Tomasza J. - 41-letnia Beata z pierwszego piętra, kosmetyczka; syn Renaty z trzeciego - 32-letni Daniel K.; emerytka Dorota z samej góry; 42-letnia Magdalena, klientka Beaty. I fotograf. Cztery osoby wymienione z imienia, a o nim... "fotograf".
Właściwie to mogło go tu nie być. Przyjeżdżał do tej kamienicy czasem na weekend i znowu nie było go cztery miesiące. Myślał nawet: to chyba nie ma sensu, może wynajmę komuś to mieszkanie.
Całe życie fruwał.
- Pewnie wypadek samochodowy - pomyśleli w El Paso, gdy dotarła do nich wieść o jego śmierci.
Śmierć w podróży wydawała się dla niego najbardziej naturalna. Prędzej mógłby zginąć od kuli w drodze do dentysty w Ciudad Juarez niż we własnym mieszkaniu. Bo to był człowiek lokator -z hoteli, z mieszkań służbowych.
Chmura
W sobotę po południu posprzątał mieszkanie służbowe w Pludrach, we wsi pod Opolem. Rozmroził lodówkę, odkurzył podłogi, wygładził łóżko. Sprzątał przed każdym wyjazdem, jakby to mieszkanie miał zająć ktoś inny, jakby on miał już tu nie wracać.
Zapakował do peugeota dwie skrzynie. Aparaty, lampy, ubrania na tydzień. Zadzwonił jeszcze do brata, czy jutro jest niedziela handlowa, bo musi sobie kupić koszulę. I wyjechał do Poznania o piętnastej. Miał być na miejscu dopiero w niedzielę, ale chciał jeszcze trochę pomieszkać w tym swoim mieszkaniu na Dębcu. Kupił je trzy lata temu i powoli urządzał. Zamówił u krawcowej zasłony z szarego płótna, długie do podłogi. Jedną ścianę wyłożył własnoręcznie starą cegłą. Przywiózł z Podkarpacia stół po dziadkach, dał do renowacji i ustawił pod tą ścianą z cegły. Obok reflektor teatralny na statywie od ojca geodety. Włączył, zrobił zdjęcie, wrzucił na Facebooka. Chwalił się. To miało być jego studio, te trzydzieści parę metrów na drugim piętrze z oknami na zachód. Zaczepienie w mieście, w którym mieszka jego córka.
Przed snem mógł jeszcze usiąść do zdjęć. Lubił mieć wszystko poukładane, a w ostatnich dniach kopiował zdjęcia do chmury, bo już mu zabrakło miejsca na dyskach i bał się, że coś straci. Mógł jeszcze wyskoczyć po piwo. Lubił wieczorem napić się piwa albo whisky i nawet do Żabki obok szedł z aparatem na ramieniu. Ostatnio był tak przemęczony, że zasypiał po jednej szklaneczce.
Lubił wstawać przed wschodem słońca, lubił to światło o świcie, zrobić zdjęcie zamglonej łąki. O 7.47 włączył messengera i wkładał spodnie. Zawsze rano wkładał spodnie i koszulę, nawet jeśli pracował przed komputerem w domu i rozmawiał z klientami przez telefon. Inaczej - mówił - nic bym nie osiągnął. Gdyby chodził w negliżu, nie mógłby się skupić.
Sąsiadka z góry kilka minut wcześniej wróciła ze spaceru z psem i krzątała się po kuchni. Jej syn obudził się i włączył telewizor w pokoju. Z klatki schodowej dobiegały odgłosy kroków, rozmowy. Ktoś siłował się z drzwiami piętro niżej.
Lubił ten miejski rwetes, otworzyć balkon, wpuścić do środka hałas z ulicy. W Pludrach się dusił. Lubił Warszawę, Chicago, Nowy Jork. Mógł być teraz szczęśliwy. Jutro ma 46. urodziny. Zaprosił przyjaciół na wtorek. Wreszcie urządzi parapetówkę. Nie zdążył zapiąć guzika.
Godzina 7.48: wybuch.
Ciepło
- Włącz telewizor - zadzwoniła do Marka siostra z Krakowa. O wybuchu w kamienicy na Dębcu w Poznaniu mówili na okrągło od rana. - To chyba kamienica Jurka?
Była niedziela po dziesiątej, Marek był u siebie w Dynowie, właśnie wrócił z kościoła, zaraz miał jechać z córką na narty, ostatni raz w tym roku, bo już się robiło ciepło. Buty narciarskie stały w korytarzu.
Tak, to ta kamienica. Wolnostojąca. Z balkonu na lewo za skrzyżowaniem widać kościół, na wprost tory kolejowe, u podnóża warzywniaki i kwiaciarnie w budkach. To kamienica brata. Tylko tego balkonu już nie ma, nie ma całego pionu. Jest dziura. A w gruzach noga od stołu po dziadku. Dziadek stolarz zrobił ten stół w Korczynach, przetrwał w tych Korczynach wojnę, przetrwał podróż do Poznania przez całą Polskę.
Zadzwonił do brata. Raz, drugi. To było niepodobne do Jurka, nie odebrać, nie oddzwonić.
- Pod kamienicą na Dębcu stoi peugeot Jurka - zadzwonił do Marka kolega Jurka z Poznania.
Ale zaraz zadzwoniła koleżanka brata: Rozmawiałam ze strażakiem, zidentyfikowali wszystkich i nie ma wśród nich Jurka.
Dzwonili z firmy Jurka, dlaczego nie ma go na Targach Poznańskich. Zaczynały się we wtorek, ale ktoś wpadł na pomysł, żeby filmować od niedzieli montaż wystawy - i Jurek od razu kartka, długopis i co ma nakręcić. Dla niego nie było: może, potem, nie wiem, nie umiem, nie mam kiedy. Umówił się na dziesiątą i było nie do pomyślenia, żeby nie pojawił się przed czasem.
Dzwonili do jego brata, do koleżanek z pracy, do Oli, do Ani.
- Słyszałaś o wybuchu w Poznaniu? – Ola słyszała, siedziała przy kawie przed telewizorem i nawet przeszło jej przez myśl: tyle jest kamienic w Poznaniu, niemożliwe, żeby ta akurat była jego. - Trzeba zadzwonić do Jurka - powiedziała, bo w Pludrach mieszkała nad nim, ale teraz była u rodziców w Lublińcu.
- Czy Jurek tam jest? - Jest w Poznaniu, pojechał wczoraj - powiedziała Ania, która w Pludrach mieszkała z Jurkiem drzwi w drzwi. Śmiała się z niego w sobotę: co ty, wyprowadzasz się? Tyle tych rzeczy znosił. Jedź jutro, namawiała, ja jadę jutro. Ale on nic nie robił na ostatnią chwilę. Pół soboty przygotowywał się do tej sesji zdjęciowej na targach, analizował przestrzeń, jak pada światło. Musiał się przygotować, nigdy nie improwizował.
Wszyscy do siebie wydzwaniali, zaczęło się poszukiwanie, a ratownicy w gruzach na Dębcu mogli słyszeć motyw z westernu "Django" Quentina Tarantino. Jurek ustawił go sobie jako dzwonek telefonu.
Może jest z Justyną? Tworzyli świetny team w warszawskim oddziale i choć po pięciu latach firma ściągnęła Jurka do swojej siedziby w Pludrach, to pozostali w kontakcie. Pasowali do siebie. Justynie brakowało jego żartów. Belmondo nie jestem, mawiał, wzrostu też mi nie dali, po czym zapadała cisza i nagle Jurek zza komputera: przypomnij mi, Justka, dlaczego ja się drugi raz nie ożeniłem. Nosiło go po świecie, ale chyba mu czegoś brakowało, kogoś. Ona też miała być na tych targach. Ale nie ma jej w Poznaniu. Rozchorowała się i leży w łóżku w Warszawie. - No to cię dopadło - powiedział jej Jurek w piątek i to była ich ostatnia rozmowa telefoniczna. Włączyła telewizor, włączyła messengera. Jurek był dostępny minutę przed wybuchem, to znaczy jest już na nogach. "Co się z tobą dzieje?", napisała i czekała na odpowiedź.
Jeszcze Michał z Poznania mógł coś wiedzieć, znał Jurka ze dwadzieścia lat, nawet mieszkał u niego z rodziną na tym Dębcu, jak remontował własne mieszkanie. Powiedział wtedy Jurkowi: nie mamy gdzie się podziać. A Jurek: bierz klucze, mieszkaj, ile chcesz. Taki był. Michałowi zepsuło się auto, Jurek bez pytania oddał mu swoje. Michał nie poznał drugiego takiego człowieka. Miał spotkać się z nim w ten weekend. Ale musiał jechać do Koszalina, jest teraz na pogrzebie teściowej. Zobaczył tę kamienicę w telewizji, zobaczył zaparkowanego pod kamienicą czerwonego peugeota i już wiedział, że spotkają się w innym świecie.
A Ola ciągle nie wierzyła. Wydzwaniała do Jurka całą niedzielę. Może poszedł fotografować rzekę? Od roku fotografował dla kogoś jakąś rzekę, brakowało mu tylko ujęcia zimowego. Wciąż słyszała sygnał. A jak jechali na mecz do Kielc, to im te iphony padły w ciągu kilku minut. Jurek powiedział, zostawmy je w bagażniku i wyskoczyli na górkę zrobić zdjęcie. To było tydzień temu. Ola wpadła do Jurka. - Jedziesz? - Jadę. Nie spytał nawet dokąd. Taki był, musiał być ciągle w ruchu. Było tak samo zimno, jak dzisiaj. To znaczy, że teraz - pomyślała Ola - ten jego telefon musi być w jakimś cieple.
- Znowu pytają o tego Mołonia - szeptali w poznańskich komisariatach i szpitalach. - U nas takiego nie ma - mówili do słuchawki. Albo: - Nie udzielamy takich informacji.
Marek wsiadł do auta, zabrał po drodze siostrę z Krakowa i do Poznania, osiem godzin jazdy z tym pytaniem: żyje? nie żyje?
Ten fotograf
Prosto do hotelu na Łozowskiej, gdzie zakwaterowali ocalałych mieszkańców zawalonej kamienicy. - Widział ktoś Jerzego Mołonia?
Wtedy, w niedzielę wieczorem, niewiele było wiadomo. Znaleźli cztery ofiary śmiertelne i oficjalnie nie podawali nazwisk, a do szpitali zabrali jeszcze dwudziestu jeden rannych. Zabrali Renatę z trzeciego piętra, ale nigdzie nie było jej syna Daniela. Szukała go siostra, której nie było wtedy w mieszkaniu. Ludzie liczyli się, kogo brakuje, a kto miał tyle szczęścia, co siostra Daniela i wyszedł z kamienicy przed wybuchem.
Beaty miało nie być, miała w nocy lecieć do Anglii. Ktoś z sąsiadów mógł o tym wiedzieć. Ona miała na parterze salon kosmetyczny, ludzie ją znali. Mieszkanie Beaty na pierwszym piętrze miało być puste. Mogli wiedzieć, że jej mąż od dawna tutaj nie bywa, a na pewno nie powinno go być w tę niedzielę.
Mogli za to nie pomyśleć o Magdzie. Nie mieszkała tutaj. Przychodziła do salonu Beaty na paznokcie. W niedzielę rano przyszła wyprowadzić psa Beaty. Nie mogła otworzyć drzwi, jakby klucz nie pasował. Zeszła po męża do samochodu, wrócili razem i kręcili dalej tym kluczem i nastąpił wybuch.
I zaraz potem krzyk. Renata zawisła głową w dół na wysokości pierwszego piętra, trzymała się na nodze, zakleszczonej między gruzem a meblami i wzywała pomocy. Jakiś mężczyzna na dole kazał jej skoczyć. Jeszcze nie było strażaków. Skoczyła, złapał ją.
Jerzy Mołoń? Nikt nie kojarzył nazwiska.
- Ten z drugiego piętra?
- Ten fotograf?
Powrót
Jeździli od szpitala do szpitala i nie znaleźli brata. Słyszeli: nie mamy Jerzego Mołonia ani wśród martwych, ani wśród rannych, ani żadnego NN. Aż zrobiła się pierwsza w nocy, a oni nie pomyśleli o noclegu.
Koleżanka Jurka sama zaprosiła ich na noc do siebie. Marek nie spał, rano nie był w stanie prowadzić samochodu. Wsiedli w autobus miejski i oglądali Poznań.
Brzydki ten Dębiec. Co mu się tu podobało? Mówił: sklepiki, w których można kupić wszystko, bazarek pod domem. Nie znosił centrów handlowych. Po siedemnastu latach pracy w firmie produkującej meble dla najzamożniejszych stać go było na kawalerkę za kredyt hipoteczny w najtańszej dzielnicy. Wszystko wydawał na sprzęt fotograficzny i podróże i lubił zjeść w dobrej restauracji.
Cały sprzęt teraz w tym gruzie. Dyski z milionem zdjęć. Pękłoby mu serce, gdyby to zobaczył.
Chciał już gdzieś osiąść na stałe, mieć swój kąt. Jak wrócił ze Stanów, do Dynowa przyjechał tir z jego dobytkiem. Nic nie zostało, tylko wspomnienia.
Chciał złożyć te graty w jednym miejscu. Wybrał Poznań. Wychował się w Dynowie, ale w Poznaniu studiował i ożenił się z koleżanką ze studiów. W Poznaniu pierwsza praca, tu jedyne dziecko. Córka ma teraz 14 lat. Gdy była mała, znał ją głównie przez skype'a. Dla niej wrócił do Poznania.
Drugi po Marku z czworga rodzeństwa, pierwszy wyszedł z domu, jedyny tak daleko i na zawsze. Całe życie fruwał. Dynów, Rzeszów, Poznań, El Paso, Warszawa, Pludry. W Rzeszowie liceum plastyczne. To było jak wygrana w totolotka, dostać się do tej szkoły, na egzaminach rysunek i historia sztuki. Jurek wybrał wystawiennictwo. To był wtedy nowy kierunek, bardzo niewieści, chłopcy szli na metaloplastykę i snycerstwo.
W trójkę mieszkali w internacie: Jurek z Dynowa, Tomek z Wydrnej, z głębokich Bieszczad, i Grzesiek z Tarnobrzega, czyli z drugiej strony Podkarpacia, z północy. Tego lata mieli się znów wszyscy razem spotkać u Tomka. Byli jak bracia, całe liceum w jednym pokoju, każde wakacje na obozie harcerskim. - Kto będzie grać pobudkę na trąbce? - pytał drużynowy. - Ja - zgłosił się Jurek. Grał już na gitarze, nauczył się na trąbce. Taki typ człowieka, samouk i czego się dotknął, to mu wychodziło. - Kto poprowadzi kronikę? - Ja - i Jurek rysował wydarzenia. Kto wykopie latrynę? Kto przepcha rury w ubikacji? Jurek pierwszy.
Drużynowy był rzeźbiarzem, po lekcjach siedzieli u niego w pracowni. Nie mieli czasu na zabawę, w internacie pilnowali ich jak w koszarach i kto chciał dostać się na uczelnię, musiał gromadzić dorobek artystyczny. Wybierali się na Akademię Sztuk Pięknych. - Chodźmy do Poznania, daleko od domu - namawiał Grzesiek. Na egzaminy jechali pociągiem, szukali się po wagonach, nie było przecież komórek. Każdy wsiadał w innym mieście i Grzesiek nie wsiadł, nigdy nie dojechał. Tomek skończył malarstwo i po studiach wrócił w Bieszczady. Jurek po architekturze wnętrz projektował meble i żył na walizkach. Poznań, Warszawa, Pludry, kolejne mieszkania służbowe.
Pewnego dnia do salonu meblarskiego przyszedł jakiś Amerykanin. Chciał założyć filię ich firmy w Stanach. Nikt w salonie nie mówił po angielsku, wypchnęli Jurka. A on nigdy nie pytał, dlaczego ja. I tak się dogadał z tym Amerykaninem, że wylądował w El Paso. Już był wtedy po rozwodzie, córka miała rok. Pojechał na trzy miesiące przeszkolić pracowników, został siedem lat.
To był początek lat dwutysięcznych. W El Paso mieszkało kilkunastu Polaków i nie każdy przyznawał się do pochodzenia. Dobrze wykształceni, zamożni, wojskowi, lekarze, wykładowcy uniwersytetu. Jurek bywał u nich na świętach - robili sobie polskie wigilie, przyjaźnił się z rdzennymi mieszkańcami. Nauczył się biegle po angielsku. Latynosi jednak nie bardzo chcieli rozmawiać, gdy ktoś nie mówił tak jak oni. No to wziął kilka lekcji i tak opanował hiszpański, że prowadził w tym języku kursy z photoshopa. Uwielbiał w Latynosach to, co inni mieli za fałsz i marnowanie czasu: długie powitania, jakby spotkali najserdeczniejszych przyjaciół.
Przepędził go dopiero kryzys, gdy przyszedł taki miesiąc, że do salonu meblarskiego nie zajrzał żaden klient.
Wrócił do Polski zmieniony. Pełen energii, planów i pewności, że się uda. Załóżmy firmę - namawiał przyjaciół. - Będziemy rysować, projektować, robić zdjęcia.
Był projektantem mebli, ale firma wykorzystywała wszystkie jego talenty i pasje. Ściągnęli go z Warszawy do Pluder, do siedziby, do działu eksportu. Był godny stuprocentowego zaufania. Powierzyli mu wszystkie kontakty zagraniczne i on tylko polepszał relacje. Nie wychodził z pracy. Kiedy ja kończę w Pludrach o szesnastej - mówił - budzą się moi klienci w Stanach. Czy pan jada w domu, pytał, co pan jada, z kim, jak duża rodzina. Bo to była firma spełniająca marzenia kuchenne, trzeba było dobrze poznać klienta, a Jurek się z nimi zaprzyjaźniał. Rodzina z Kolorado, której urządzał cały dom, na wieść o śmierci Jurka postanowiła zadedykować mu album o swoim domu. Miesiąc przed wybuchem był w Chicago, w Nowym Jorku, w Maroko, w marcu miał znowu lecieć do Stanów. Ciągnęło go tam, myślał, czy nie wrócić na stałe.
Tej zimy był u Tomka w Bieszczadach. Chodziło mu po głowie zimowe zdjęcie z Tarnicy o wschodzie słońca. I zdarzyło się coś dziwnego. Na koniec Tomek zaprosił Jurka do baru, miał płacić i okazało się, że zostawił dokumenty na stacji benzynowej. Tomek, który nigdy w życiu nie zapomniał dokumentów. Pojechali po te dokumenty samochodem Jurka, pożegnali się i Tomek patrzy, znowu nie ma dokumentów. Zostawił w samochodzie Jurka. Machał do niego, ale Jurek też tylko pomachał i Tomek musiał za nim jechać aż do Dynowa. Cudem trafił, nie był w domu rodzinnym Jurka od czasu liceum. Posiedzieli przy herbacie, pooglądali zdjęcia. Nie wiedzieli, że widzą się ostatni raz i jakoś nie mogli się pożegnać.
Coraz częściej wpadał do Dynowa. Szli na zdjęcia, to znaczy Jurek szedł, a Marek za nim i trochę go już to irytowało. Wszędzie szukał zdjęć. W ostatnie święta Bożego Narodzenia udało się wreszcie zebrać wszystkich i jak zwykle zakupy, prezenty, mama z tym swoim "zjedz sałatkę, może ciasta", a Jurek powtarzał usiądźmy, pogadajmy, może więcej się nie spotkamy. Rodzice są w takim wieku, mówił, że to może być ich ostatni rok. Był przepracowany, ciągle tylko: "Mareczku, oddzwonię, teraz nie mogę", zaczął palić i Marek bał się, że brat padnie na zawał.
Przyciągał nieszczęścia. Stali w Rzeszowie pod szkołą, w grupie, czekali na zbiórkę harcerską, przechodziły jakieś podpite łebki i Jurek dostał z pięści w nos. Jako pierwszy z brzegu. Na spływie kanionem on jeden wypadł z pontonu i już żegnał się z życiem. Leczył zęby w Ciudad Juarez w Meksyku - w mieście znanym z morderstw młodych kobiet i walk gangów narkotykowych - bo to było po sąsiedzku z El Paso i byli tam dużo tańsi dentyści. Jakby nie miał instynktu samozachowawczego. Ktoś z moich sąsiadów - opowiadał - tam na Dębcu używa kuchenki gazowej. Mówił: wysadzą mnie kiedyś w powietrze.
- Proszę przyjechać na komisariat - zadzwonili do Marka w poniedziałek po południu. Zaprosili na sporządzenie rysopisu brata, a potem na identyfikację zwłok.
Zawieja
Poznał brata od razu, zanim odsłonili twarz, po nodze. Jurek miał bujnie owłosioną skórę i białą. Nigdy nie chodził w krótkich spodenkach, na opalanie szkoda mu było czasu.
Leżał na noszach, noga wystawała spod prześcieradła. Pewnie dopiero się ubierał, pomyślał Marek, bo spodnie miał zaciągnięte do kolan. Pierwszy raz widział brata takiego bezradnego.
Nie miał zmasakrowanej twarzy, w nosie i uszach zaschnięta krew, to znaczy, powiedzieli Markowi, że prawdopodobnie umarł od wybuchu, a nie po upadku czy przywalony gruzem.
Tylko Marek obejrzał ciało Jurka, do Dynowa przywiózł urnę z prochami. Siostra powiadomiła Tomka z Wydrnej, Tomek - Grześka z Tarnobrzega, Grzesiek - dawnego drużynowego, a on na to "chyba upadłeś na głowę". Wysłała wiadomość do Stanów, do jednego ze znajomych Jurka, tamten podawał dalej. To fake news, fake news, powtarzali.
Ktoś zadzwonił do Marka, że w hotelu na Łozowskiej - tam, gdzie koczowali ocaleni mieszkańcy z Dębca - można przeglądać rzeczy z zawalonej kamienicy. Pozwolono mu zajrzeć do trzech kartonów. Torba fotograficzna, stary paszport, dokumenty ze Stanów, świadectwo ukończenia liceum w Rzeszowie, zdjęcia ze studniówki, to wszystko Jurka i zdjęcie ślubne Beaty i Tomasza J. Tego J., który będzie podejrzany o zamordowanie tej Beaty z pierwszego piętra i spowodowanie wybuchu kamienicy na Dębcu poprzez odkręcenie gazu. Ale wtedy J. jeszcze był jednym z rannych, w bardzo ciężkim stanie i nie było wiadomo, czy z tego wyjdzie.
Marek wolałby, żeby to się już skończyło, żeby nie przypominać. Wykasował Jurka ze znajomych na Facebooku, usunął numer z ekranu telefonu. Wolałby, żeby brata pochowano w Poznaniu. Mama mogłaby myśleć, że Jurek wyjechał i gdzieś tam jest w świecie. A tak ma grób Jurka codziennie, bo cmentarz jest po drodze między jej domem a działką.
Na pogrzebie w Dynowie sypało śniegiem. Dawno nie było takiej zawiei. Marek pomyślał: a brat tak czekał na prawdziwą zimę, żeby zrobić zdjęcie.
Bo przede wszystkim był fotografem i właśnie sprzedał pierwsze zdjęcia do sieci hoteli, ale właściciel nie zdążył mu wystawić faktury.
W Poznaniu został czerwony peugeot. Zginęły kluczyki i dokumenty rejestracyjne. Zginęło potwierdzenie odbioru zegarka po ojcu. Jurek oddał go w Poznaniu do naprawy. Jest u jakiegoś zegarmistrza.
Nigdy nie poznałam Jerzego Mołonia. Napisałam jego portret na podstawie relacji jego krewnych, znajomych i przyjaciół.
Dziękuję za rozmowę jego bratu - Markowi Mołoniowi z Dynowa; kolegom z liceum plastycznego w Rzeszowie - Tomaszowi Kułakowi z Wydrnej i Grzegorzowi Rudnickiemu z Tarnobrzega; drużynowemu 51. Drużyny Harcerzy Żuawi z Rzeszowa - Maciejowi Kilarskiemu; przyjacielowi z Poznania - Michałowi Chudzyńskiemu; koleżankom z pracy - Justynie Kurtz z Warszawy, Aleksandrze Polewczyk i Annie Domin z Pluder; szefowi firmy - Patrykowi Rust z Pluder; znajomym z USA - Joannie Pakulskiej i Bogusi Kukle-Pownuk.
Informacje o przebiegu katastrofy zaczerpnęłam z mediów, głównie z tvn24.pl.