- Znamy się lata. Kiedyś się zwalczaliśmy. On też był za tym, żeby mnie nie przyjęli. Przyznał mi się po ślubie, że dał się omotać kolegom. Chodzili z listą: "Chcecie babę w TOPR? Nie? To podpisz". Bez podawania argumentów, chora męska solidarność – opowiada Ewelina Wiercioch, która została ratowniczką w TOPR po 30 męskich latach.
Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe (TOPR) zajmuje się za zgodą ministra spraw wewnętrznych ratownictwem górskim w polskich Tatrach. Liczy 285 członków, z czego większość to ratownicy ochotnicy, zawodowych jest 42.
Są wśród nich tylko dwie kobiety. Ewelina Wiercioch wstąpiła w szeregi TOPR w 2013 roku, przecierając szlaki koleżance.
Pierwszą ratowniczką TOPR została w 1945 roku Zofia Radwańska-Paryska, pierwsza Polka, która zdobyła szczyty Matterhorn, Monte Rosa, Grandes Jorasses, pierwsza kobieta - przewodniczka tatrzańska. Wzięła udział w 13 akcjach ratowniczych. Druga, Aleksandra Korosadowicz, żona ówczesnego naczelnika TOPR, nie wyruszyła na żadną wyprawę ratunkową. Podobnie jak Bronisława Staszel-Polankowa, wybitna narciarka, ośmiokrotna mistrzyni Polski. Janina Pychowa była pierwszą zawodową ratowniczką. Alina Kaszynowa jednocześnie była trzecią przewodniczką tatrzańską. Krystyna Sałyga-Dąbkowska brała udział aż 30 akcjach. Ostatnie trzy to: Czesława Słodyczka, Maria Riemen i Monika Rogozińska, pisarka, podróżniczka, himalaistka, która zdobywała szlify na przewodnika tatrzańskiego, będąc w ciąży, do siódmego miesiąca, a egzamin praktyczny zdawała miesiąc po porodzie.
Dziewięć ratowniczek i długo żadnej nowej.
Po zaprzysiężeniu Rogozińskiej na ratownika w 1982 roku do TOPR nie przyszła żadna kobieta, aż do Eweliny Wiercioch.
Małgorzata Goślińska: urodzona w Zakopanem jako córka ratownika TOPR była pani skazana na Tatry?
Ewelina Wiercioch, ratowniczka TOPR: Nie wszyscy zakopiańczycy chodzą po górach. Moja siostra od lat mieszka w Warszawie.
A pani po studiach w Krakowie wróciła w Tatry.
To prawda. Na trzecim roku finansów i bankowości wkręciłam się w ski turing (narciarstwo wysokogórskie) oraz we wspinanie. Kraków zaczął mnie męczyć. Pasja z dzieciństwa wróciła do mnie od nowa. Tata obie nas zabierał w Tatry. Czerwone Wierchy, Giewont, Morskie Oko, Szpiglasowy Wierch - klasyki. Po szlakach, żadnego wspinania, turystyka. Bywało, że miałam żal, gdy planował trudniejsze wycieczki i nie chciał mnie zabierać. Lubiłam spędzać z nim czas, mam w głowie obrazy, jak pałętam się koło niego na dyżurze w TOPR. Gdy zostawałam w domu, martwiłam się o niego.
Już wtedy myślała pani: chcę być jak tata?
Możliwe.
I słyszała pani: to się nie uda, bo jesteś kobietą?
Pracowałam kilka lat w administracji TOPR jako asystentka naczelnika i przewijały się w rozmowach takie opinie. Nie widziałam wśród ratowników kobiety.
Przed panią nie było żadnej ratowniczki przez 30 lat.
Ale też żadna kobieta podania do TOPR nie składała. Albo składały dziewczyny, które nie zdawały sobie sprawy, co trzeba umieć, żeby zdać egzaminy.
To mężczyzna zaproponował, żeby została pani ratowniczką - sam naczelnik TOPR Jan Krzysztof.
Rzucił takim pomysłem. Nie wiem, czy nie żartował. Ale ja nie dużo czasu potrzebowałam, by moje podanie znalazło się na jego biurku.
Pytała pani najpierw o zgodę męża, ojca?
Z mężem się akurat rozwodziłam, więc mi dobrze zrobiło, że sobie czymś zajęłam głowę. Ojca
poinformowałam. Wsparł mnie. Gdyby powiedział: co ty robisz, nie idź tam, też bym te papiery
złożyła.
Dałaby pani radę bez niego? Był pani członkiem wprowadzającym.
Znalazłabym kogoś innego, miałam w zanadrzu kolegę.
O co w ogóle chodzi z tymi członkami wprowadzającymi?
Każdy kandydat na staż w TOPR musi sobie znaleźć dwóch takich członków ze środowiska, którzy poręczą za niego, że się do tego nadaje, którzy wiedzą, jakie on ma doświadczenie, że nie będzie z nim problemów w górach, a którzy potem będą się nim opiekować przez te dwa lata stażu, uczyć go, wspierać.
Czyli trzeba mieć rodzinę albo znajomych w TOPR?
Trzeba. Przyznaję, to trudne kryterium. Jak ktoś działa w środowisku górskim, to zazwyczaj zna jakiegoś ratownika albo przewodnika. Mi zależało na tym, żeby moim opiekunem był mój ojciec, bo to było przedłużenie tradycji rodzinnej. Chciałam, żeby był przy mnie, żeby był ze mnie dumny. Potem się to na mnie odbiło. Były opinie, że ojciec mi to załatwił. Łapali się perfidnych sposobów, żeby mnie zdyskredytować. Tymczasem wielu chłopców ma członków wprowadzających z rodziny.
W końcu członkowie wprowadzający to nie wszystko.
To pierwszy krok. Drugi – trzeba przygotować wykaz swojej działalności górskiej. Nie wyjścia
szlakowe, ale wspinaczkowe, jaskiniowe, bardziej ekstremalne niż turystyczne chodzenie. Potem jest egzamin, czasówka na Kasprowy Wierch, medyczny, wspinanie, topografia, narciarstwo, które dla wielu jest najtrudniejsze.
A dla pani?
Ja akurat dobrze jeżdżę na nartach. Bałam się topografii, bo musiałam spojrzeć na Tatry inaczej niż wspinacz, myśląc o turystach, którzy mogliby sobie coś zrobić, czyli gdzie są łańcuchy. Jak dostanę telefon, że na Orlej Perci zdarzył się wypadek, nie mogę się zastanawiać, w którym miejscu ktoś mógł odpaść od łańcucha, muszę to od razu wiedzieć. A w zarządzie TOPR muszą wiedzieć, że mają do czynienia z osobą górską, a nie kimś, kto był raz w Morskim Oku i zamarzyło mu się zostać ratownikiem. Po egzaminie zatwierdzają kandydata. Ja zdałam za pierwszym razem, byłam jedną z najlepszych.
To czemu panią odrzucili?
Nigdy nie dostałam oficjalnej informacji. Wiem, że był mocny nacisk środowiska, że nie chcą kobiety. I zarząd się ugiął. Mogę z całą pewnością powiedzieć, że zostałam odrzucona ze względu na płeć. Jest takie przekonanie, że TOPR to ściśle męska organizacja i nikt nawet nie zakładał, że kiedykolwiek może się pojawić tam kobieta. 30 lat przede mną były pojedyncze ratowniczki i każda z nich wspomina to jako trudną drogę.
Ale dlaczego?
U nas w Zakopanem kobiecość jest przynależna do roli matki, do bycia w domu. Kobieta czasem
towarzyszy mężczyźnie, ale nie realizuje się na równi z mężczyznami. Te role są bardzo ugruntowane. Ja też nie mogłam wyrwać się na wyprawę nocną, gdy miałam małe dziecko. Ale to są niewielkie ograniczenia i mijają z czasem.
Kobiecie się trochę nie ufa. Z góry zakłada się, że jest słabsza od mężczyzny. Że będzie się panoszyć, histeryzować, a jak dostanie okres, to zaczną się humory. Facet chce iść do pracy i nie mieć baby w zasięgu wzroku.
Dlatego ja nie jestem lubiana w tym patriarchalnym mieście. Bo mój obecny mąż też gotuje. Jesteśmy partnerami, wszędzie nas widzą razem. Oboje jesteśmy ratownikami, chodzimy na wspólne dyżury i to też się niektórym nie podoba. Bo faceci powinni być z facetami, gdzie ona się tam pcha.
No właśnie, po co się pani pcha?
Bo lubię. Idiotyczne by było, gdyby on siedział na dyżurze, a ja w domu. Czuję się przy nim
bezpieczniej w męskim środowisku. W mojej ocenie w środowisku męskim lepiej być do kogoś przypisaną. Lubimy razem podyżurować w schronisku, uciec od Zakopanego. Znamy się lata. Kiedyś się zwalczaliśmy. On też był za tym, żeby mnie nie przyjęli do TOPR. Przyznał mi się po ślubie, że dał się omotać kolegom. Chodzili z listą: "Chcecie babę w TOPR? Nie? To podpisz". Bez podawania argumentów, chora męska solidarność.
Nie poddała się pani.
Nie było o tym mowy. Miałam ojca za sobą, wspierał mnie naczelnik. Mogłam się odwołać, ale
wiedziałam, że wkrótce zmieni się zarząd. Nowy od razu mnie zatwierdził. I zaczął się staż, na którym dawano mi bardzo odczuć, że jestem niechciana. To były ewidentne sygnały, nie każdy chciał ze mną współpracować.
Robiłam wszystko na dwieście procent, nie mogłam sobie pozwolić na błąd, bo wszyscy patrzyli mi na ręce, jak sobie z tym poradzi kobieta. Błąd kolegi, chociaż taki sam, byłby innym błędem niż mój, mój byłby większy. A może ja sobie coś takiego wkręciłam?
Zdarzało się, że koledzy chcieli panią wyręczyć?
Proponowali, żebym nie znosiła ciężkiego człowieka. Ale ja musiałam się wykazać. Dzisiaj bym tego nie robiła. Zdystansowałam się. Jestem po 40. i mam to gdzieś. Przy transporcie potrzebne jest wsparcie dla ratownika z przodu, trzeba go prowadzić, żeby się nie potknął, podpowiadać, gdzie ma stawiać nogi, być jego "oczami". To zadanie nie wymaga tężyzny fizycznej, ale ktoś je musi wykonywać i ja to mogę robić. Tyle już w życiu osiągnęłam, że nie muszę udowadniać na każdym kroku, jaka jestem silna.
Na stażu kandydackim trzeba wydyżurować 240 godzin, wziąć udział w minimum pięciu wyprawach, przejść mnóstwo szkoleń, nauczyć się technik ratowniczych w lecie i w zimie. Pracowałam jeszcze wtedy w administracji. Przesiadałam się z biura do dyżurki. Były momenty, że w ogóle nie wychodziłam z TOPR.
Staż to jakby studia, szkolenia uwieńczone są egzaminami. Zawsze jest druga, trzecia, czwarta szansa, można zdawać przez kilka lat. Ja zdałam za pierwszym razem. Potem składa się przysięgę naczelnikowi. Moja uroczystość odbywa się w schronisku Pięć Stawów. Za nowym ratownikiem stoją jego członkowie wprowadzający. Za mną stał ojciec. Długo na to pracowałam. Zeszło ze mnie powietrze.
Najtrudniejsze akcje?
Żleb Marcinowskich, siedem lat temu, z ojcem. Ojciec był tam przypadkowo. Wybrał się na
wycieczkę skitourową i na dwójkę narciarek spadła lawina. Jedną odkopał, druga zginęła.
Pierwszy raz widziała pani ofiarę śmiertelną?
Może. Ale to była dla mnie akcja trudna emocjonalnie. Nie wiedziałam, co tam robi mój ojciec, czy pomaga innym, czy sam potrzebuje pomocy. Nie miałam z nim kontaktu. Zdążyłam tylko krzyknąć mu do telefonu, że zaraz tam będę. Jak dotarłam, już go tam nie było. Zjechał na nartach.
Nie wszystkie kobiety ratowników, które nie chodzą po górach, które siedzą w domu i czekają, aż mąż wróci z akcji, są w stanie sobie wyobrazić, co tam się może stać. Ja niestety wiem i głowa mi pracuje. W lawinie człowiek nie ma za dużo minut na to, żeby mu pomóc. Statystycznie ma około 18 minut. Koncentruję się, żeby zabrać odpowiedni sprzęt i dotrzeć na lawinisko jak najszybciej. Plecak mam zawsze spakowany. Detektor, sonda, łopata, raki, czekan, uprząż, ciepłe rzeczy, kask, czołówka. Biorę termos z herbatą i wsiadam w samochód.
A na widok martwych ludzi jestem uodporniona, tak mi się wydaje. W zeszłym roku braliśmy z mężem udział w akcji pod Giewontem, gdzie piorun poraził turystów.
22 sierpnia 2019. Szli na szczyt mimo alarmów, że będzie burza.
Po południu, kiedy wyładowań jest więcej, z dziećmi, pod krzyż. Ale my z mężem nie mamy w
zwyczaju oceniać turystów. Ja też miałam wypadek w górach. Spadłam z przełęczy w Tatrach
Słowackich i zatrzymałam się na przepaścią. Miałam dużo szczęścia, że przeżyłam. Ponad rok
walczyłam, żeby się przełamać i wrócić w góry.
Każdy ma w życiu etap niezniszczalności. W środowisku górskim jest nawet takie powiedzenie, że jak nie zginiesz w ciągu pięciu lat, to już będziesz żył. Wiem, okropne. Delikatnie szarżowałam, omal się nie zabiłam i to mnie nauczyło rozumu.
Pod Giewont wyruszyliśmy później niż inne ekipy i wysłali nas do schroniska na Hali Ornak. Dopiero na miejscu okazało się, że mamy chyba jedną z najbardziej poparzonych osób. To był Portugalczyk, na szczęście przeżył. Walczyliśmy o niego kilka godzin. Z powodu słabej pogody śmigłowiec nie mógł do nas dolecieć. Miał spalone wszystko. Przyznam, że nigdy nie widziałam osoby porażonej piorunem. To jest przerażające. Człowiek cierpi nieprawdopodobnie.
Taki widok jest dla mnie bardziej wstrząsający niż martwa osoba. Czuwaliśmy przy tym człowieku i cały czas słyszeliśmy w radiu, co się dzieje pod Giewontem, ile jeszcze jest ofiar. Po tym wydarzeniu odmówiłam kilka wyjść w góry z klientami, musiałam odpocząć.
Można odmówić wyjścia na wyprawę ratunkową?
Ratownicy zawodowi muszą być cały czas w gotowości, ja i mąż jesteśmy ochotnikami. Musimy brać udział w akcjach, kiedy mamy dyżur. Poza tym wyruszamy, kiedy mamy czas. Gdy dostaniemy SMS na przykład "wypadek na Rysach, zgłoś się szybko do centrali". Albo gdy widzimy, że psuje się pogoda, że nad górami często lata śmigłowiec. Ale zdarza się, że nie dajemy rady. Zarabiany na życie jako przewodnicy górscy.
To łatwiejsza praca?
Według mojej subiektywnej oceny trudniejsza. Muszę pilnować siebie i klienta, obserwować każdy jego krok. Na wyprawie z TOPR jestem w grupie ludzi, którzy mają podobne umiejętności. Jako przewodnik jestem zdana na siebie i ciągnę za sobą kogoś początkującego. To jest tak obciążające, że czasem marzę o powrocie do księgowości.
Łatwiej prowadzić kobietę czy mężczyznę?
Kobiety mają czasem za dużą napinkę. Zdarza się, że niektóre dziewczyny, pracujące w korporacjach są wciąż w boju, chcą dostać w dupę, pracować na wysokiej adrenalinie. Ale są też dziewczyny, które walczą o każdy krok, przełamują siebie, często w górach zmieniają swoje życie. Mężczyźni zazwyczaj chcą się wykazać przed kobietą. Niektórzy są opiekuńczy, martwią się, że plecak za ciężki noszę. Różnice wynikają raczej z osobowości, a nie płci.
Nie jest tak, że mężczyźni lepiej się do tej pracy nadają, bo są po prostu silniejsi fizycznie?
Nie wszystkie działania w TOPR są siłowe. Gdy sprowadzaliśmy zimą ludzi z Rysów, potrzebne były umiejętności techniczne, które ja posiadam. Dlatego wkurzam się, gdy mnie pomijają dlatego, że jestem kobietą. Szlag mnie trafia. Jestem dobra i siedzę bez sensu na centrali.
Nie ścigam się, nie walczę o wyprawy. Odpuszczam, gdy wiem, że się nie nadaję, że są ode mnie lepsi. Jak w zeszłym roku była wielka akcja jaskiniowa – przez kilka tygodni poszukiwano dwóch chłopaków, którzy niestety nie przeżyli – nie wchodziłam do jaskini. Pomagałam donieść sprzęt, czy jedzenie, ktoś to musiał robić.
To wkurzanie się na kolegów nie przeszkadza w akcji?
Działa się na tak wysokiej adrenalinie, że nawet jak na co dzień są jakieś niesnaski, w akcji się o tym zapomina. Każdy koncentruje się na swoim zadaniu i wszystko hula. Jest hierarchia, kierownik rozdziela role, nie ma dyskusji.
Była pani kiedyś kierownikiem?
Baba kierownikiem? To byłby cud.
A kto wyznacza kierownika?
Naczelnik wyznacza kierownika dyżuru. Zdarza się, że na wyprawie działamy w grupach i każda grupka ma kierownika, wyznaczonego przez kierownika dyżuru.
Ratownik ochotnik z pani stażem (siedmioletnim) mógłby być kierownikiem? Teoretycznie?
Bardzo teoretycznie. Ale ja nawet o tym nie myślę, żeby się nie wkurzać. Traktuję ten TOPR
hobbystycznie. Robię to, bo kocham góry i lubię pomagać. Nie chce mi się robić kolejnej rewolucji.