Zbliżamy się do najpoważniejszego zakrętu strategicznego od 1989 roku. Dwaj najpoważniejsi gracze na kontynencie: Francja i Niemcy wysyłają właśnie list rozwodowy USA, najważniejszemu dotychczas aliantowi Europy. Być może właśnie znaleźliśmy się na krawędzi historii, ale w Polsce nikt tego nie widzi. U nas bal na Titanicu, "wszystkie wskaźniki nam rosną" i żadnej koncepcji, co dalej. Dla Magazynu TVN24 pisze Paweł Kowal.
W ostatnich dniach padły dwie niezwykle znaczące deklaracje, które mogą być początkiem kreślenia nowych sojuszy obronnych w naszej części świata. Emmanuel Macron powiedział w czasie spotkania z francuskimi dyplomatami, że Europa "nie może dłużej polegać" na USA w sprawach bezpieczeństwa. - Partner, z którym Europa budowała nowy powojenny porządek, najwyraźniej odwraca się od tej wspólnej historii – zaznaczył prezydent Francji.
Kilka dni wcześniej Heiko Maas, minister spraw zagranicznych Niemiec, poszedł jeszcze dalej. Napisał, że Europa nie może polegać na Waszyngtonie tak jak kiedyś i powinna wręcz stworzyć przeciwwagę wojskową dla Stanów Zjednoczonych.
Kłóci się więc atlantycka rodzina, dzięki której czuliśmy się bezpieczni i pojawiają się pytania, jakie będzie w tej układance miejsce dla Polski.
Na krawędzi epoki
Ludzie nigdy nie wiedzą, że żyją na krawędzi epoki. Wydaje im się, że złe trendy przeminą, że polityka jakoś się ułoży. Oczywiście wybuchają wojny, są ofiary, dyplomaci składają noty, a politycy wygłaszają oświadczenia. Emocje dyktują polityczne gesty i słowa, które wydają się w oczach współczesnych dzielić od realnych czynów świetlne lata. Tymczasem w polityce "słowa" szybko potrafią przejść w nową rzeczywistość, która nieraz nie pozwala już wrócić do starego świata.
A może jest jeszcze gorzej? Może tekst Heiko Maasa nazywa rzeczywistość, która już jest? Tak jest najczęściej w polityce: rzeczy już omówione i postanowione w gabinetach, przedstawiane są w publicznych oświadczeniach.
Tekst Maasa nie jest w istocie artykułem o potrzebie zbudowania europejskiej armii. To już duży krok do rozwodu z Ameryką. Z polskiego punktu widzenia przychodzi w trudnym momencie ekstremalnego napięcia w wewnętrznej polityce i osłabienia naszej pozycji międzynarodowej. Polska nie jest przygotowana na rozwód starej Europy z USA. W Polsce nie ma dzisiaj żadnego poważnego scenariusza działań na wypadek rozpadu zachodniego świata.
Gorzej: w Polsce nie ma świadomości, jakie konsekwencje będzie miał dla nas tego rodzaju rozwód. Dodatkowo Polacy z natury nie doceniają wpływu zewnętrznych graczy na naszą sytuację i wielu przedstawicieli elit naprawdę wierzy, że we współczesnym świecie, w środku Europy, można być samemu sobie sterem, żeglarzem, okrętem.
Tymczasem wszystko, co zdarzyło się w Europie po 1991 roku, działo się pod amerykańskim parasolem, szczególnie polska transformacja. Przecież na zdrowy rozum nie było możliwości, by po prawie półwieczu komunizmu i pełnej penetracji Sowietów, Polska przetrwała w środku Europy jako silne państwo bez wsparcia Ameryki i zachodnich sojuszników (oraz wyjątkowej, także politycznej roli Jana Pawła II).
Przecież "demokratyczna Rosja" była historią już w 1994 roku, gdy Jelcyn zdecydował o wejściu do Czeczenii. Jeśli ktoś uważa, że reformy w Polsce były możliwe tylko "siłami własnymi", powinien uważnie przestudiować dzieje państw, które na czas takiego wsparcia nie otrzymały lub które otrzymały je, ale w mniejszym stopniu, jak Bułgaria czy Ukraina. Gdyby nie wyjątkowa koincydencja historyczna w okresie osłabienia imperium rosyjskiego pod koniec lat 80. ubiegłego wieku, mielibyśmy nad Wisłą oligarchię, media podporządkowane szemranemu biznesowi itd. Bez międzynarodowego rusztowania III Rzeczpospolita byłaby tylko PRL-bis. Teraz jednak stajemy nagle przed pytaniem, co zrobić, gdy nasza belle epoque niespodziewanie dobiegnie końca.
Wariant weimarski
Idziemy z Niemcami i Francją –ten wariant wielu wydaje się najbardziej naturalny. Niemcy są blisko, z nimi mamy największą sieć powiązań handlowych. Trzeba by zrobić tak: staramy się wpłynąć na kształt nowej Unii Europejskiej, bo jest oczywiste, że w tym wariancie powstaje nowa unia jeszcze bliższej współpracy. Oczywiście ten scenariusz wymaga wygaszenia konfliktów z partnerami na zachód od Odry: Niemcami i Francją. Tyle że zawiera kilka istotnych elementów.
Po pierwsze nie wiadomo, na ile stabilny jest system niemiecki. Patrząc na zamieszki w Chemnitz czy wzrost notowań AfD, nie można mieć gwarancji, że niemiecka wersja populizmu i radykalizacji nie zaskoczy zarówno nas, jak i pewnych swego berlińskich elit. Może się okazać, że prawicowe Niemcy są niechętne Polsce, a próby współdziałania Polski z USA w takich sprawach jak energetyka mogą być wręcz odczytywane jako pretekst do podgrzewania atmosfery.
I rzecz najważniejsza: choćby w Niemczech system był stabilny, a we Francji prezydent Macron miał 80, a nie 30 procent poparcia, Europa nie ma dzisiaj najmniejszych przesłanek, by sądzić, że wróci do samowystarczalności politycznej, którą faktycznie utraciła już wiek temu. Nie ma już odpowiedniego potencjału, nie jest w stanie się sama obronić. Silniejsi gracze dzisiaj opowiadają o niezależności, ale po rozstaniu z USA mogą zacząć szukać na własną rękę nowych patronów.
Samodzielna Europa będzie przedmiotem stałej gry światowych potęg: Chin, Rosji i USA. Państwa wielkie w takiej Europie jakoś znajdą swoje miejsce, państwa małe podepną się pod wielkich patronów. Najgorzej będą miały takie kraje jak Polska – średnie, które mają dużo interesów, ale nie są w stanie zbudować odpowiedniej pozycji, by te interesy zabezpieczyć i zawsze przegrają z wielkimi graczami. Nic nie wskazuje na to, że w nowej niemiecko-francuskiej Europie wytargowalibyśmy sobie mocne gwarancje bezpieczeństwa. Polityków złej woli nie brakuje i na Zachodzie. Dzisiejsze nieustanne kłótnie z instytucjami europejskimi, w których niektórzy zachodni populiści Polsce sekundują, będą wtedy wykorzystywane do dezawuowania naszego kraju jako państwa skłonnego do draki, zanurzonego w historii, niechętnie współpracującego. Szczyt NATO w Brukseli »
Wariant sentymentalny
Wariant drugi: idziemy z Ameryką. Tylko czy tam ktoś na nas czeka? Dla starej Ameryki z czasów naszej belle epoque byliśmy ważnym elementem układanki, wzorem transformacji. Ale tamta Ameryka już prawie nie istnieje. Mapa zainteresowań strategicznych USA zaczęła zmieniać się już za prezydenta Baracka Obamy. To wtedy skoncentrowały się one na walce o utrzymanie amerykańskiej pozycji na Oceanie Spokojnym. Donald Trump tylko postawił kropkę nad i - przypomniał amerykańskim wyborcom tradycję unilateralizmu i izolowania się od reszty świata. Można powiedzieć, że Trump powiedział głośno to, czego stary, dobry waszyngtoński establishment nigdy by nie pozwolił powiedzieć prezydentowi Obamie - że Ameryki NATO już za bardzo nie interesuje.
Trump znalazł w historii, także historii Ameryki po I wojnie światowej, uzasadnienie dla dzisiejszej polityki. Stara się robić dokładnie to, co Kongres po I wojnie światowej: szukając poklasku i głosów, odrywa Amerykę od Europy. Mało kto już pamięta, że za politykę braku zainteresowania innymi Ameryka zapłaciła po ataku na Pearl Harbor w 1941 roku ogromną cenę.
Nawet jeśli obecny prezydent USA zostałby usunięty ze stanowiska albo po prostu nie był wybrany na nową kadencję, stare czasy nie wrócą. Dzisiejsze Stany Zjednoczone są inne niż w czasach Reagana, Clintona i Bushów i dlatego każdy kolejny prezydent USA będzie po pierwsze dostosowywał swoje podejście do tej współczesnej Ameryki. Walka z populistami o głosy będzie wymagała powtarzania tych samych haseł co populiści, ale w delikatniejszej formie - żeby Ameryka zajęła się Ameryką. W sytuacji kłótni z Francją i Niemcami zaczną odpływać amerykańskie inwestycje, a po kilku latach, ponieważ wojsko reaguje najwolniej, przyspieszy dyskusja o zwijaniu obecności wojskowej w naszej części kontynentu.
Wariant pozornie sprytny
Ostatni wariant to "ani z tymi, ani z tamtymi". To pozornie "chytre" rozwiązanie: nie deklarujemy w nim, kogo popieramy, raz zawieramy jeden sojusz, innym razem dogadujemy się z kim innym. To modelowa "polityka wielowektorowa". W środowiskach narodowych pojawia się pomysł, byśmy poszli "swoją drogą". Ideologia wielowektorowości polskiej polityki przypomina iluzje niektórych polskich polityków z okresu po 1989 roku, a szczególnie podejście do strategicznej polityki obecne u prezydentów Ukrainy Leonida Kuczmy i Wiktora Janukowycza. Polska jest dzisiaj głęboko podzielonym państwem, w którym coraz trudniej uzyskać wspólne stanowisko pomiędzy głównymi partiami, nie mówiąc już o mniejszych. Polska "wielowektorowa", bez jasnych powiązań, byłaby szarpana na prawo i lewo przez kolejne ekipy rządowe aż do czasu, kiedy stabilizację w Warszawie spróbowaliby zaprowadzić Rosjanie.
Co robić?
W scenariuszu rozwodowym Europy ze Stanami Zjednoczonymi nie ma na razie dobrego rozwiązania dla Polski. W sprawach międzynarodowych jesteśmy krajem dwóch silnych emocji. Pierwsza to kompleks niemożności. Polacy nie zdają sobie np. sprawy z siły języka polskiego w regionie, sami zaprzeczają, jakobyśmy mogli mieć wpływ na decyzje w UE czy NATO. Słowem, percepcja własnej słabości jest u nas większa niż rzeczywista niemożność. Druga emocja – niemal równoległa – to wizja siebie jako Chrystusa narodów. Historyczny mesjanizm przy realnym potencjale współczesnej Polski graniczy niestety z manią wielkości. Ta dwufazowa pełna sprzeczności samoocena (raz - "nic nie znaczymy", innym razem – "jesteśmy Mesjaszem narodów") paraliżuje nas. Tymczasem na czasy wielkiej zmiany trzeba znaleźć ścieżkę pośrodku. Trzeba zatem mieć świadomość, że sami nie zatrzymamy upadku Zachodu, ale możemy opóźnić pewne procesy.
Niechęć do posiadania większej liczby dzieci, duża skłonność do wyjeżdżania za pracą za granicę, a także szybka laicyzacja młodszych pokoleń nakazują pokorę w obiecywaniu, że uratujemy kontynent, czy - jak mówił premier Morawiecki - nawet go ponownie schrystianizujemy. Kilka rzeczy możemy jednak zrobić, żeby pomóc chociażby sobie. Po pierwsze: nie przyspieszać niekorzystnych dla Polski procesów, czyli rozpadu politycznych struktur Zachodu. Chodzi o to, by nie dezawuować ich stale tylko ze względu na potrzeby wewnętrzne, by nie koncentrować się jedynie na ich słabościach, ale pokazywać też efektywność w pewnych dziedzinach. Trzeba tak działać nie tylko dlatego, że byliśmy przez trzy dekady beneficjentami atlantyckiego mariażu. Przede wszystkim dlatego, że nie ma na horyzoncie żadnej wiarygodnej lepszej propozycji, a stanięcie oko w oko z putinowską Rosją to raczej słaby wariant. Druga rada: pracować nad scenariuszami alternatywnymi czy kryzysowymi rozwiązaniami, na wypadek gdyby nastąpił faktyczny rozpad NATO czy głębsze tąpniecie w Unii Europejskiej, ale stawiać wciąż jednak na przetrwanie kryzysu przez UE i Sojusz Północnoatlantycki.
Premier rozpościera wizję Polski jako łącznika podzielonego Zachodu. Więcej – polska dyplomacja na różnych poziomach stara się odgrywać rolę mediacyjną. Wszystko to jednak może być tylko częściowo skuteczne i tylko pod warunkiem, że uspokoi się wewnętrzna sytuacja w Polsce. A zatem trzecia rada: trzeba odesłać między bajki mit, że można oddzielić sprawy wewnętrzne od międzynarodowych. W jednym musimy być jak Izrael czy Japonia. Trzeba maksymalnie wzmocnić strukturę państwa i wciągnąć do systemu opozycję. Polska potrzebuje takich rozwiązań formalnych, zagwarantowanych w konstytucji, które uniemożliwią wyłączanie z odpowiedzialności za bezpieczeństwo państwa którąkolwiek z głównych sił politycznych, gdy jest poza rządem.
Nie funkcjonuje Rada Bezpieczeństwa Narodowego ani żadne ciało, które byłoby forum uzgadniania stanowiska w najważniejszych sprawach. Ideałem dla niektórych przedstawicieli władzy jest opozycja, która ma tyle do powiedzenia co endecja za sanacji, a nawet prezydent, który ma tyle do powiedzenia co Ignacy Mościcki przed wojną ("tyle znacy co Ignacy, a Ignacy..."). Można zrozumieć, że czasem zabraknie pieniędzy na fregaty, ale historia, jeśli się nie daj Boże zdarzy coś złego, tym razem nam już nie wybaczy, że w trudnym czasie nie starczyło na kawę pomiędzy liderem obozu władzy a przywódcą opozycji.