Pandemia koronawirusa, wydarzenie o takiej wadze dla losów miliardów ludzi i gospodarki globalnej, musi mieć też poważne następstwa polityczne. W Polsce krótkoterminowo będzie to prawdopodobnie przesunięcie terminu wyborów prezydenckich. Globalnie i długoterminowo konsekwencje pandemii zadziałają przeciw światowemu porządkowi i ułatwią zadanie tym, którzy chcą go zniszczyć. Dla Magazynu TVN24 pisze Ludwik Dorn.
Pandemia COVID 19, za którą jest odpowiedzialny koronawirus SARS-CoV-2 (dalej będę pisał o koronawirusie) zmieniła życie całego świata. Stanowi ona powszechne zagrożenie, dezorganizuje życie gospodarcze i życie codzienne miliardów ludzi. COVID 19 połączył ze sobą dwa najgroźniejsze czynniki epidemiologiczne: wysoką zapadalność (pojawiają się poważne głosy, że infekcja obejmie ok. 60 procent ludności) oraz wysoki współczynnik śmiertelności – w skali świata ok. 3,5 procent chorujących, a w grupie wysokiego ryzyka – ludzi po 65. roku życia – ponad 10 procent. To zasadnicza różnica w porównaniu z poprzednimi epidemiami XXI wieku. Epidemia SARS z lat 2002-2003 cechowała się bardzo wysoką śmiertelnością (blisko 10 procent), ale niską zapadalnością. Objęła głównie niektóre kraje Azji, w USA zachorowało 27 osób, w Europie były to pojedyncze przypadki.
Odwrotny charakter miała pandemia świńskiej grypy z lat 2009-2011. Już na jej początku Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) poinformowała, że pandemia nowej grypy A/H1N1 jest najszybciej rozprzestrzeniającą się kiedykolwiek pandemią i bezcelowe jest odnotowywanie każdego przypadku choroby. Zwolniono zatem władze medyczne poszczególnych krajów z obowiązkowego odnotowywania każdego przypadku, wymagając tylko informowania o najcięższych lub wyjątkowo nietypowych. WHO zaprzestała też publikowania na bieżąco zestawień liczby zachorowań i zgonów. Jednakże według szacunków współczynnik śmiertelności świńskiej grypy był wyjątkowo niski – wynosił ok. 0,02 proc..
Wydarzenie o takiej wadze dla losów miliardów ludzi, ich życia codziennego, gospodarek poszczególnych krajów i gospodarki globalnej jak pandemia spowodowana koronawirusem musi mieć poważne konsekwencje polityczne zarówno krótkoterminowe, jak i bardziej trwałe.
Co z terminem wyborów
W Polsce skupiamy się na konsekwencjach krótkoterminowych, wręcz bieżących, bo wybuch epidemii nałożył się na prezydencką kampanię wyborczą, więc naturalne są dość powszechne rozważania, jak na nią wpłynie i jak ewentualnie wpłynie na wynik wyborów w maju 2020 roku. Jeśli chodzi o kampanię, to jedno już wiemy na pewno: ponieważ praktycznie wszystkie sztaby wyborcze liczących się kandydatów zapowiedziały rezygnację ze spotkań otwartych, to kampania przeniesie się do sieci oraz radia i telewizji. Na pewno wzrośnie też potrzeba debat kandydatów i ich znaczenie dla rezultatu wyborów. O ile w warunkach normalnych przebieg debaty i ocena "kto wygrał" ma istotny wpływ na co najwyżej kilkuprocentową grupę chwiejnych wyborców, to w warunkach epidemiologicznego zagrożenia i ograniczenia kampanii w terenie, siła sprawcza debat powinna się zwiększyć.
Ponadto pod coraz większym znakiem zapytania staje termin majowych wyborów. Po spotkaniu z szefami klubów parlamentarnych minister Michał Dworczyk stwierdził, że przesunięcie terminu wyborów prezydenckich byłoby przedwczesne, czyli go nie wykluczył. Na razie najmocniej przesunięcie terminu wyborów sugeruje prezes PSL Władysław Kosiniak-Kamysz, który ma do tego szczególny tytuł – jest lekarzem. Inni kandydaci opozycyjni nie wypowiadają się w tej kwestii jednoznacznie, ale sygnalizują, że jeśli sytuacja epidemiologiczna się pogorszy, nie będą protestować.
Dlatego przesunięcie terminu wyborów uważam za wysoce prawdopodobne, niemalże pewne. Pomijając względy odpowiedzialności za życie i zdrowie ludzi – a nikt nie chce się narazić na moralny i polityczny zarzut, że je lekceważy – z czysto politycznych względów rząd PiS byłby nieracjonalny, gdyby odmawiał przesunięcia daty wyborów z namowy lub za zgodą opozycji (do przesunięcia terminu potrzebne jest ogłoszenie przez rząd stanu klęski żywiołowej). Istnieje bardzo silny statystyczny związek między wiekiem a deklaracją głosowania na PiS i kandydata PiS. Taką preferencję wyborcza w badaniach sondażowych deklaruje 25 procent wyborców poniżej 50. roku życia i 55 procent w wieku 50+, przy czym im badany starszy, tym statystycznie częściej chce zagłosować na Andrzeja Dudę. Ponieważ ludzie powyżej sześćdziesiątki są najbardziej zagrożeni na ciężkie powikłania i zgon w przypadku zarażenia koronawirusem, to oni najczęściej rezygnowaliby z uczestnictwa w wyborach pod wpływem obaw własnych lub presji troszczących się o nich młodszych członków rodziny. Najbardziej więc stratny wyborczo na utrzymaniu terminu wyborów byłby PiS z Andrzejem Dudą, a w następnej kolejności PSL z Kosiniakiem-Kamyszem, bowiem profil demograficzny jego wyborców najbardziej przypomina ten pisowski.
Sytuacja kryzysu a państwo "dobrej zmiany"
Jak mantra powtarzane jest twierdzenie, że w okresach zagrożeń społeczeństwa skupiają się wokół sprawujących władzę, ale niekiedy słusznie zauważa się, że skupienie to przeradza się we wzrost poparcia politycznego tylko wtedy, gdy rządzący udowadniają, że skutecznie społeczeństwo chronią przed zagrożeniami. W Polsce wybory, jeśli nie będą przesunięte, odbędą się ponad dwa miesiące od hospitalizowania pierwszych chorych i wtedy wyborcy będą dysponowali materiałem do oceny, jak w sytuacji kryzysu działa państwo "dobrej zmiany". Mogą być z tym kłopoty, bo zadanie przeciwstawienia się sytuacji kryzysowej spada na system ochrony zdrowia, którego słaba kondycja odziedziczona przez PiS po poprzednikach nie tylko nie uległa w ciągu czterech lat rządów poprawie, ale istotnie się pogorszyła.
Przy kilkudziesięciu chorych możliwe jest robienie dobrego wrażenia przez orędzia i konferencje prasowe oraz decyzje o zakazie imprez masowych i zamknięciu szkół oraz placówek opiekuńczych. W dziedzinie robienia dobrego wrażenia wyróżnia się zwłaszcza minister zdrowia Łukasz Szumowski, dlatego, że mówi spokojnie, a to odbiorcom jest potrzebne. Jednakże sytuacja zacznie się zmieniać wraz ze wzrostem zapadalności. Gdy liczba wymagających hospitalizacji przekroczy kilkaset osób, katastrofalny stan publicznej służby zdrowia musi się ujawnić poprzez jej niezdolność do podejmowania skutecznych działań. Zresztą zapaść systemu staje się coraz bardziej widoczna już teraz. Nawet najdalej posunięta ofiarność lekarzy i personelu medycznego, którą już dziś można obserwować, nie zastąpi olbrzymich deficytów, czyli braku maseczek, karetek, a zwłaszcza karatek specjalistycznych przeznaczanych do przewozu chorych zakaźnie, braku respiratorów, braku izolatek w szpitalach zakaźnych, braków lekarzy zakaźników i innych oraz ratowników medycznych i pielęgniarek.
Niewielka liczba przeprowadzonych w Polsce testów na obecność koronawirusa także świadczy o słabości systemu. Już stawiane są pytania o to, dlaczego w Polsce przeprowadza się tak mało testów i będą one coraz częstsze, i głośniejsze, bo z analizy porównawczej wynika, że masowe ich przeprowadzanie jest jednym z najskuteczniejszych sposobów zapobiegających przeciążeniu systemu ochrony zdrowia i umożliwiającym opanowanie epidemii.
We Włoszech brak respiratorów ujawnił się przy dziewięciu tysiącach chorych. W Polsce jest ich tyle, ile potrzebujących przed pojawieniem się koronawirusa. Nie ma ich skąd dokupić, bo po wybuchu pandemii światowy rynek wyczyścili z nich Chińczycy. Można się więc spodziewać, że większość zasobów publicznego systemu ochrony zdrowia zostanie skierowana na walkę z koronawirusem, a przez to potrzeby innych pacjentów zejdą na dalszy plan – z opłakanymi dla chorych skutkami i poważnymi konsekwencjami politycznymi.
Odbiorcy są informowani, że zachorowań będzie coraz więcej, że trzeba zrobić wszystko, by było ich jak najmniej, że chcemy spowolnić rozprzestrzenianie się koronawirusa, a działania, które podejmuje Polska w związku z rozprzestrzenianiem się koronawirusa, są później powielane przez inne państwa. Owszem, także kanclerz Niemiec oświadczyła, że celem działań rządu jest spowolnienie rozprzestrzeniania się epidemii, ale wyjaśniła po co się to robi: aby nie przeciążyć systemu ochrony zdrowia. Ten cel jest nie do osiągnięcia w Polsce, bo system i bez koronawirusa jest potężnie przeciążony. Co ciekawe, Angela Merkel na wspólnej konferencji z ministrem zdrowia przestrzegła, że zarażeniu może ulec do 60 procent niemieckiej populacji. Niektórzy eksperci zarzucili jej skrajne, nieuzasadnione czarnowidztwo, ale jest jasne, że pani kanclerz mogła przedstawić tak alarmistyczną prognozę bez obawy, że wywoła w społeczeństwie niemieckim panikę. Dane dotyczące śmiertelności koronawirusa są w Niemczech uspokajające – 0,24 procent. Szacowana średnia światowo to ok. 3,5 procent.
Nie wydaje się zatem, by najbardziej prawdopodobny przebieg epidemii koronawirusa w Polsce sprzyjał szansom reelekcji Andrzeja Dudy. Trudno dziś powiedzieć z całą pewnością, czy będzie miał na nie wpływ negatywny, ale wydaje się to bardzo możliwe. Bardzo możliwe jest też to, że już przed wyborami, a na pewno po nich, ogromnie wzrośnie społeczny i polityczny nacisk na odbudowę systemu ochrony zdrowia, który w wyniku bezczynności kolejnych ekip rządzących znalazł się w stanie strukturalnej zapaści, co ujawni przebieg epidemii. To może stać się kluczową polityczną kwestią, wobec której będą musieli określić się kandydaci na urząd prezydenta i popierające ich partie polityczne.
Wpływ epidemii na losy świata
Wychodząc poza krajowe opłotki warto się zastanowić na tym, czy epidemia koronawirusa odegra większą rolę w historii. To, że odegra jakąś, to już dziś wiadomo. Wszyscy są zgodni co do tego, że wywoła okresowe, daleko idące osłabienie wzrostu gospodarczego i coraz więcej jest uzasadnionych prognoz, że może dojść do recesji. Na ogół przewiduje się, że będzie ona krótkotrwała, co wynika ze specyfiki obecnego kryzysu, zupełnie innej niż kryzysu z lat 2008-2009, który najpierw uderzył w sektor finansowy (banki przestały sobie ufać nawzajem), a następnie przeniósł się na gospodarkę realną. Epidemia spowodowana koronawirusem uderzyła bezpośrednio w gospodarkę realną. Z jednej strony w wyniku kwarantann oderwała ludzi od zakładów pracy, co prowadzi do spadku produkcji i dezorganizuje łańcuchy dostaw, z drugiej uderza w popyt zwłaszcza w sektorze usług – lotniczy ruch pasażerski, turystyka, branża gastronomiczna, konsumpcja dóbr kultury.
Nikt dziś nie wie, jak długo taki stan potrwa i kiedy świat wejdzie w fazę postepidemiczną. Pandemia grypy hiszpanki, która przetoczyła się przez świat w latach 1918-1919 i pozbawiła życia około 50 milionów ludzi, uderzyła w trzech osobnych falach. Niektórzy eksperci przewidują, że po wygaśnięciu obecnej fali pandemicznej kolejna uderzy zimą 2020/2021. W takim przypadku może dojść do o wiele dłuższej światowej recesji.
Nie wiemy, jakie będą długotrwałe konsekwencje obecnej pandemii, na ile zmieni ona historię i jak ją zmieni. Zarazy towarzyszą ludzkości od chwili pojawienia się pierwszych ludzi na Ziemi, a niektóre z nich stawały się głównymi czynnikami historycznej zmiany.
Kluczową historyczną rolę odegrała "czarna śmierć", kombinacja trzech śmiertelnych chorób – dżumy dymienicznej, płucnej i posocznicowej - która przetoczyła się przez Europę w latach 1347-1350. Ostrożne szacunki wskazują na ogólne straty w wysokości jednej trzeciej populacji. Wśród historyków panuje zgoda, że był to czynnik, który zadecydował o upadku ustroju feudalnego w Europie. Rynek pracy został ogołocony z siły roboczej, płace zaczęły rosnąć, chłopi zaczęli wymieniać świadczenia pańszczyźniane na daniny pieniężne, rozwinęła się gospodarka pieniężna, co podmywało feudalne bariery społeczne.
Równie znana jest historyczna rola epidemii czarnej ospy, którą zawlekli do Meksyku hiszpańscy konkwistadorzy. Wybuchła w 1520 roku i w krótkim czasie zmniejszyła populację Azteków o około 40 procent. W kolejnych latach doszło do następnych epidemii i rdzenna ludność została zredukowana z ok. 10 milionów do 1,5 -2 milionów. Gdyby nie zaraza, Fernando Cortez nie zdobyłby wtedy Meksyku, a kolonizacja Ameryki Środkowej wyglądałaby zupełnie inaczej. Nie sposób skolonizować obszaru zamieszkałego przez 10 milionów rdzennej ludności metodami, które okazały się skuteczne wobec 2 milionów.
Epidemie miały też wpływ na historię Polski. Polityczna i społeczna stagnacja czasów saskich miała wiele przyczyn, ale jedną z ważniejszych była zaraza z 1713 roku, w wyniku której liczba ludności zachodnich województw koronnych zmniejszyła się o 30 proc.. Kraj musiał się demograficznie odbudować. Potrzebował na to czasu.
Oczywiste, że obecna pandemia z racji o wiele niższego współczynnika śmiertelności nie należy do zaraz tworzących historię poprzez głęboką zmianę struktury demograficznej świata lub jego istotnych regionów geograficznych. Jednakże uderzyła ona w momencie szczególnym: w okresie, gdy coraz silniej kwestionowany jest neoliberalny polityczny i gospodarczy porządek międzynarodowy, który doprowadził do relatywnego zubożenia klasy średniej w najwyżej rozwiniętych państwach zachodniej hemisfery, co w Stanach Zjednoczonych zaowocowało zwycięstwem Donalda Trumpa i realizacją programu protekcjonistycznego. Drugim czynnikiem zmiany jest to, że Chiny rzuciły wyzwanie politycznemu przywództwu USA jako strażnika ładu międzynarodowego.
Wzrasta ryzyko konfliktów militarnych, a z wojnami handlowymi i celnymi mamy już do czynienia. Reakcją Stanów Zjednoczonych na pandemię i prawdopodobną recesję może być dążenie do uniezależnienia się od Chin i wypchnięcie ich z łańcucha dostaw dla istotnych sektorów przemysłu amerykańskiego przy pomocy barier taryfowych i pozataryfowych. Nie są to obawy bezpodstawne. Zwraca uwagę to, że po wybuchu epidemii Sekretarz Handlu USA zaskakująco stwierdził, że może ona doprowadzić do "powrotu miejsc pracy" do Ameryki, a prezydent Trump w swoim tweetterowym stylu obwieścił, że to wszystko "może się dla nas dobrze skończyć". Jeśli do tego dojdzie, to ze strony Chin można się spodziewać kroków odwetowych.
Zwrot ku państwom narodowym
Pogląd, że pandemia koronawirusa wzmocni tendencje protekcjonistyczne jest powszechny wśród ekspertów i analityków. To, że w sytuacji pandemii ludzie zwracają się ku państwom narodowym jest naturalne, bo to one, a nie ONZ, Unia Europejska, czy Światowa Organizacja Zdrowia dysponują narzędziami, dzięki którym możliwe jest odparcie zagrożeń. Pandemia wzmacnia trwający od dekady zwrot ku państwu narodowemu, jako podstawowej strukturze życia politycznego zapewniającej bezpieczeństwo w czasach niepewności. To czy, czy ten impuls doprowadzi do istotnych korekt w globalnym ładzie politycznym i gospodarczym, czy też do jego destrukcji nie jest przesądzone. Doświadczenie pandemii ma bowiem drugą stronę – uświadomiło wszystkim, jak w wymiarze gospodarczym wszyscy są od wszystkich zależni i czym może się skończyć przerwanie oplatających świat łańcuchów dostaw. To, w którą stronę przechylać się będzie szala zależy od tego, na ile elity polityczne, gospodarcze i intelektualne najsilniejszych państw świata pamiętają o straszliwej lekcji Wielkiej Wojny Światowej, która w XX stuleciu rozegrała się w dwóch odsłonach – wojny pierwszej i drugiej.
Jeśli wziąć pod uwagę tendencje sekularne, to Wielka Wojna była trzydziestoletnią wyrwą w narastającym od połowy XIX wieku procesie globalizacji, która zaczęła się w 1914 roku wraz z wybuchem I wojny światowej a zakończyła w 1944 konferencją w Bretton Woods, na której stworzono podstawy do odrodzenia się globalizacji gospodarczej. Bardzo często przyjmuje się, że globalizacja to zjawisko, któremu początek dały lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte XX wieku, a jej zasady oficjalnie sformułowano w tzw. konsensusie waszyngtońskim (porozumieniu rządu Stanów Zjednoczony, Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego) z 1989 roku. To rażące skrócenie historycznej perspektywy. W 1919 roku John Maynard Keynes w książce "Gospodarcze konsekwencje pokoju", w której krytykował obciążenia gospodarcze Niemiec zawarte w Traktacie Wersalskim, tak opisywał świat przed 1914 rokiem:
"Mieszkaniec Londynu popijając w łóżku poranną herbatkę mógł zamówić telegraficznie lub telefoniczne wszelkie produkty z całego świata w potrzebnej mu ilości i oczekiwać ich rychłej dostawy na próg swego domostwa; podobnie mógł w tym samym czasie i w taki sam sposób podjąć ryzyko zainwestowania swego majątku w surowce lub przedsiębiorstwa w dowolnym zakątku świata". Mógł też osiedlać się gdzie chciał i podróżować gdzie chciał, nie kłopocząc się o paszporty i kontrole celne. "Co najważniejsze - kończy ten fragment autor - uważał on taki stan rzeczy za normalny, pewny i trwały, który mógł się zmieniać tylko na lepsze, a każde odchylenie od niego miało cechy aberracji i skandalu, którego łatwo można uniknąć. Polityka militaryzmu, imperializmu, rasowych i kulturowych rywalizacji, monopoli, restrykcji i wykluczania, które mogły odegrać rolę węża w tym raju były dla niego rozrywką w codziennej gazecie i wydawały się w ogóle nie wpływać na zwykłe gospodarcze i społeczne życie, które w praktyce zostało niemal w całości umiędzynarodowione".
Przed 1914 rokiem towary, kapitały i ludzie krążyli po świecie swobodnie. Udział handlu międzynarodowego w światowym GDP wzrósł od 1850 do 1914 roku z 5.9 do 8.2 procent. W pierwszej dekadzie XX wieku z swój kraj opuściło na stałe 11 procent Włochów, ponad 6 procent Brytyjczyków i 5 procent mieszkańców Austro-Węgier.
Keynesowski mieszkaniec Londynu popijając herbatkę mógł też oprócz gazety wertować wydaną w 1909 książkę brytyjskiego dziennikarza Andrew Agnella "Wielkie Złudzenie". Autor przekonująco dowodził, że groźba wybuchu wielkiej wojny to strachy na Lachy, bo wobec gęstości i siły globalnych związków gospodarczych wojna żadnemu z mocarstw nie będzie się opłacać.
Wojna jednak na przekór tym wywodom wybuchła, a okres między końcem pierwszej a początkiem drugiej, to dwadzieścia lat wojen celnych i walutowych, ograniczenia handlu i przepływów kapitałowych do bloków walutowych, ścisłej kontroli międzypaństwowych przemieszczeń ludności, zamykania się państw przed imigrantami. Twórcy systemu z Bretton Woods, który po II wojnie światowej objął polityczną wspólnotę Zachodu, a wśród nich Keynes, właśnie w chaosie walutowym i wojnach handlowych widzieli katalizatory procesów, które doprowadziły do wybuchu II wojny światowej i dążyli do stworzenia liberalnego systemu gospodarczego, który będzie działał na rzecz trwałego powojennego pokoju.
System zadziałał, ale odbudowa globalizacji trwała długo. Dopiero na przełomie lat 60. i 70. ubiegłego wieku udział handlu międzynarodowego w światowym GDP powrócił do poziomu sprzed 1914 roku, a Stany Zjednoczone otworzyły się na imigrantów w latach osiemdziesiątych. Rozpad Związku Sowieckiego i koniec zimnej wojny sprawiły, że globalizacja objęła całą kulę ziemską, czego formalnym wyrazem był wspomniany konsensus waszyngtoński i przekształcenie GATT w Światową Organizację Handlu w 1994 roku.
Kształt gospodarczego ładu światowego, który się wtedy wyłonił trwa po dziś dzień, ale od kryzysu lat 2008-2009 jest coraz mocniej kontestowany. Na scenie światowej grają tacy aktorzy, którzy chcą go zachować z ewentualnie kosmetycznymi zmianami, tacy, którzy dążą do istotnych korekt, i tacy, którzy chcieliby go zniszczyć, bo "dzieło zniszczenia w dobrej sprawie jest święte jak dzieło tworzenia".
Niewątpliwie obecna pandemia i jej polityczne konsekwencje są czynnikami działającym przeciw obecnemu stanowi rzeczy. Jednak o tym czy przyczynią się one do jego pozytywnej zmiany, czy też destrukcji dowiemy się w bliskiej jak na trendy sekularne przyszłości: może za pięć, a może za dziesięć lat.