Większość odbiorców wkłada między bajki straszenie, że LGBT jest zagrożeniem dla chrześcijaństwa i doprowadzi do masturbacji czterolatków, bo żyją dziś innymi obawami: strachem o swoje zarobki, miejsca pracy, o to, czy starczy do pierwszego. PiS sięgnął więc po potencjalnie szersze i silniejsze uprzedzenia związane z antysemityzmem. Odwołanie się do niego rodzi nadzieję na pozyskanie tych głosów, które w drugiej turze przeważą szalę na korzyść Andrzeja Dudy. Dla Magazynu TVN 24 pisze Ludwik Dorn.
Mamy kampanię wyborczą w bardzo podzielonym politycznie i kulturowo społeczeństwie i nic dziwnego, że jej uczestnicy odwołują się do emocji, bo emocje, a nie programy, są paliwem masowej polityki. Dwie najsilniejsze emocje liczące się politycznie to strach i nadzieja. Nie wykluczają się one, w kampaniach wyborczych ich stratedzy i taktycy zwykle odwołują się do obu. Dziś w Polsce o nadzieję trudno, mamy koronakryzys i jego przewidywane, bardzo ciężkie następstwa gospodarcze i społeczne, dominują więc obawy. Prawo i Sprawiedliwość postawiło więc na kampanię zbudowaną przede wszystkim na strachu.
Zdecyduje kilkadziesiąt tysięcy głosów
Zanim przystąpimy do opisania tych strachów i możliwych efektów odwołania się do nich, warto jasno wyłożyć, po co stratedzy kampanii PiS odwołują się do strachów. Chodzi im oczywiście o zwycięstwo w wyborach prezydenckich ich kandydata Andrzeja Dudy. Co rozstrzyga o tym zwycięstwie? Poprawna konstytucyjnie odpowiedź brzmi – co najmniej połowa oddanych głosów plus jeden, czyli – zakładając frekwencję porównywalną z najwyższą dotąd w III RP w wyborach prezydenckich z 1995 roku (ponad 68 procent) – ponad 10 milionów obywateli polskich. Ta odpowiedź jest jednak politycznie błędna. O wyniku wyborów zadecydują głosy od 400 tysięcy do najwyżej 800 tysięcy wyborców. Sięgnijmy do twardych danych Państwowej Komisji Wyborczej.
W wyborach parlamentarnych w 2019 roku frekwencja wyniosła 61,7 procent, głosowało 18 milionów 678 tysięcy obywateli. W wyborach do Senatu, które są zbiorem plebiscytów przeprowadzanych w stu okręgach wyborczych, spośród tych komitetów, które wprowadziły swoich kandydatów do izby wyższej, PiS uzyskał 8 milionów 110 tysięcy głosów, a wszyscy inni – 8 milionów 242 tysiące. Różnica to marne 132 tysiące głosów.
Tylko pozornie sytuacja przedstawia się inaczej w Sejmie. Tam PiS uzyskał 8 milionów 51 tysięcy głosów, a Koalicja Obywatelska, SLD i PSL łącznie 8 milionów 959 tysięcy. Niby wyraźna przewaga. Jeśli jednak uwzględnić głosy, które padły na Konfederację (radykalna prawica) – 1 milion 257 tysięcy i zsumować je z głosami prawicy, czyli PiS, to otrzymujemy 9 milionów 308 tysięcy i przewagę nad – tak to nazwijmy – partiami demokratycznymi w wysokości 349 tysięcy głosów. Wynika z tego, że pod względem politycznym i aksjologicznym Polska jest podzielona prawie dokładnie pół na pół, a w wyborach prezydenckich, które mają charakter plebiscytu, o wyniku zadecyduje paręset tysięcy głosów, a może nawet kilkadziesiąt tysięcy. Każdy strateg wyborczy to wie i dlatego na koniec długiego wyborczego dnia, czyli niedzielę 12 lipca, liczy się oddziaływanie na tę nieliczną w skali całej Polski grupę.
A to oznacza odwoływanie się do strachów, które nie mają jednoznacznego przypisania partyjnego, strachów, których przeżywanie wykracza poza polityczne podziały, bo tylko takie strachy są w stanie albo zdemobilizować potencjalnych wyborców przeciwnika, którzy na razie się wahają, albo przyciągnąć wahających się do straszących. Jak i czym straszy PiS, to znaczy sam Andrzej Duda, jego sztabowcy, prezes Kaczyński i przede wszystkim TVPiS, czyli formalnie telewizja publiczna? Strachy są dwa: mniejszości seksualne (zagrożenie dla rodziny, chrześcijaństwa, tradycji, tożsamości narodowej) i Żydzi. Oczywiście te strachy wiążą się z kandydatem PO Rafałem Trzaskowskim, bo na Nowogrodzkiej i na Woronicza słusznie uważają, że tylko on się liczy.
Strach nr 1: mniejszości seksualne
Zacznijmy od mniejszości seksualnych. Wstępna sekwencja wydarzeń wyglądała następująco. Najpierw Andrzej Duda podpisuje tzw. Kartę Praw Rodziny, gdzie jest mowa o sprzeciwie wobec "ideologii LGBT". Następnie postać politycznie ważna, szef sztabu pana Dudy, europoseł Joachim Brudziński publikuje zdjęcia ptasząt, że one po bożemu, kaczorek z kaczuszką, a nie kaczorek z kaczorkiem, i Polska będzie najpiękniejsza, realizując boży plan, czyli bez LGBT.
Wysłany tego samego dnia do TVN24 poseł Jacek Żalek zapytany o zdjęcie ptasząt, powiada, realizując kampanijny przekaz dnia, że LGBT to nie ludzie, a ideologia. Jego słowa powtarza w Opolu kandydat Duda, dodając, że chodzi o ideologię "neobolszewicką".
Zastanówmy się, dlaczego w kampanii strachu padło na mniejszości seksualne. Wydawałoby się, że nie powinno, bo wszystkie badania wskazują na zwiększającą się otwartość polskiego społeczeństwa na niektóre postulaty mniejszości seksualnych, przede wszystkim postulat związków partnerskich. Jednak akceptacja dla postulatu małżeństw homoseksualnych jest dużo mniejsza, a adopcja dzieci (czyli równość małżeńska) jest gremialnie odrzucana. Ale to nie wszystko.
Jak sądzę, jedyny inteligent w sztabie PiS, czyli wicemarszałek Senatu Adam Bielan, zastanowił się nad sukcesami poprzednich kampanii strachu PiS – 2015 roku, gdy straszono uchodźcami, i wyborów do Parlamentu Europejskiego w 2019 roku, kiedy straszono LGBT. W obu przypadkach te dwa strachy wyznaczały realną linię podziału, a realna linia podziału w kampanii wyborczej na tym polega, że obie strony sporu, wprost lub milcząco, zgadzają się, że jest o czym mówić. W 2015 roku, choć ani jednego uchodźcy, który by w tym czasie napłynął z Bliskiego Wschodu, w Polsce nie było, realny strach i realna linia sporu na tym polegała, że z jednej strony Polacy w telewizjach i na YouTubie patrzyli na najpierw dziesiątki, a później setki tysięcy uchodźców koczujących na ulicach i dworcach w Europie Zachodniej, i dezorganizację społeczną, którą to wywoływało, a z drugiej rząd PO-PSL zgodził się na relokację siedmiu tysięcy uchodźców i nie mógł twierdzić, że nie ma problemu. Wprawdzie siedmiu tysięcy uchodźców nikt by w Polsce nie zauważył, ale w sytuacji paniki moralnej, kto by na takie szczegóły zwracał uwagę. Nastawienie opinii publicznej wobec przyjmowania uchodźców zmieniło się radykalnie (wzrost sprzeciwu z 20 proc. do 80 proc.).
W 2019 roku podczas kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego Rafał Trzaskowski, prominentny polityk PO, prezydent Warszawy, podpisał Kartę LGBT, a paru prezydentów polskich metropolii (z PO lub związanych z PO) wzięło udział w Paradach Równości. PiS podchwycił ten temat i uczynił z niego jedną z osi sporu, a opozycja – skupiona wówczas przede wszystkim w szerokiej koalicji – nie mogła udawać, że nie uderzyła w stół i to, że nożyce się odezwały, to nie jej sprawka.
Tak naprawdę ówczesnej Koalicji Obywatelskiej (PO i inne partie opozycji demokratycznej) zaszkodziły przede wszystkim Parady Równości, na których czele szli prezydenci miast z PO lub okolic tej partii. Zaszkodziły, bo chociaż według sondaży już około 67 procent wyraża zgodę na prawnie regulowane związki partnerskie, to 59 procent jest przeciwko Paradom Równości (co oczywiście nie oznacza, że są za ich zakazem – po prostu im się nie podobają). Generalnie nastawienie większości w Polsce wobec LGBT można określić tak: niech sobie żyją po swojemu, niech państwo im tego nie utrudnia i rozwiąże problemy, które mają przez związki partnerskie, ale niech oni ze swoją innością za bardzo nam się w oczy nie pchają.
O ile w metropoliach parady generalnie się podobają, to w średnich i mniejszych miastach i oczywiście na wsi dominuje niechęć. A w wyborach w 2019 roku ujawnił się nowy czynnik polityczny – bunt prowincji przeciw metropoliom. PiS odnotował największe przyrosty poparcia właśnie w Polsce miejsko-powiatowej i to także na tych terenach, gdzie historycznie rzecz biorąc miał pod górkę – w regionach o słabej religijności. Wydaje mi się, że polska prowincja uznała metropolitalne parady za element niepasującej do niej inności. Niech tam w wielkich miastach te dziwaki sobie paradują, Bóg z nimi, ale u nas takich cyrków nie chcemy.
Jeśli chodzi o wyborcze straszenie mniejszościami seksualnymi i ich protektorem i promotorem Rafałem Trzaskowskim, to w 2020 roku sytuacja jest odmienna, także z punktu widzenia szans na efektywne straszenie. Żeby skutecznie straszyć, trzeba się w ramach cywilizacji obrazkowej, w której żyjemy, odwołać do czegoś, co można pokazać. Ponad rok temu Rafał Trzaskowski podpisał warszawską kartę LGBT, która miała zaowocować seksualizacją dzieci, nauką masturbacji wśród czterolatków, gwałceniem praw naszej tradycyjnej polskiej rodziny do wychowania dzieci. Dziś jakoś pisowska telewizja nie jest w stanie pokazać żadnego edukatora seksualnego seksualizującego dziatwę w przedszkolu lub szkole podstawowej. Ponieważ zaś z powodu epidemii Parady Równości zostały odwołane, to także nie można pokazać jakichś obrazków.
Sądzę, że sztabowcy PiS-u wiedzieli to, co ja wiem i tutaj opisałem, ale jednak w temat LGBT konsekwentnie brnęli. W moim przekonaniu w działaniach Andrzeja Dudy, jego sztabu i TVP chodziło o osiągnięcie celu, którym byłoby bezpośrednie zaangażowanie Rafała Trzaskowskiego w spór o LGBT. Chcieli do tego doprowadzić przez stały nacisk, spodziewając się, że w końcu sprowokują Trzaskowskiego, który łyknie przynętę i zadynda na haczyku, albo też tzw. środowiska progresywne zaczną od niego żądać, by coś mocniejszego powiedział, a kandydat tym żądaniom ulegnie. Gdyby Rafał Trzaskowski zdecydowanie zareagował, to uwiarygodniłby narzuconą przez PiS linię podziału. Budowanie linii podziału politycznego bowiem na tym między innymi polega, że obie strony sporu uznają, że TA linia podziału jest.
Na razie Rafał Trzaskowski nie daje się sprowokować i nie tańczy do melodii wygrywanej przez PiS. Bardzo zręcznie stosuje uniki. Nagabywany przez dziennikarzy o LGBT odpowiada, że mamy koronawirusa, kryzys i on nie chce zabierać głosu w sporach zastępczych. W Opolu odniósł się, ale pośrednio – co ważne – do zainteresowania LGBT u konkurenta. "Jest szansa na wielką falę zmian w Polsce, na to oczekujemy i tego wszyscy chcemy. Mamy dość, kiedy próbuje się nas dzielić, a przecież wszyscy jesteśmy tacy sami, dumnymi Polkami i Polakami. Czas na Polskę sprawiedliwą, Polskę równych szans, z otwartą ręką do dialogu" – powiedział. Oble, elegancko i skutecznie: krew wypić, dziurki nie zostawić.
Sytuacja robi się coraz bardziej interesująca, bo stałe podgrzewanie z udziałem Andrzeja Dudy kwestii LGBT sprawiło, że wychylił się już on poza punkt równowagi. Mocno przyczyniły się do tego występy członka jego sztabu, posła Przemysława Czarnka, z wezwaniem, by przestać gadać o prawach człowieka i równości, bo "ci ludzie nie są równi ludziom normalnym”. To musiało przekroczyć granice tolerancji nawet znacznej części pisowskiego elektoratu i nastąpiła dość żenująca rejterada z udziałem samego pisowskiego kandydata. Po wypowiedziach Andrzeja Dudy w środowej debacie telewizyjnej widać, że w jego sztabie zorientowano się, że dziś pisowskie straszenie zagrożeniem dla chrześcijaństwa, masturbacją czterolatków, genderowym neobolszewizmem większość odbiorców wkłada między bajki, a to dlatego, że żyją innymi obawami: strachem o swoje zarobki, miejsca pracy, o to, czy starczy do pierwszego, co będzie za pół roku, a co za rok.
Andrzej Duda zaczął przypominać strasznego dziadunia, który, by skupić wokół siebie rodzinę, straszy ją wielkim, okropnym tęczowym ludem, przed którym tylko on jest w stanie swoje stadko obronić. Ale rodzinka nie zwraca za bardzo uwagi na ględzenie dziadunia, bo wie, że mieszka w domu na terenie zalewowym i rzeka nieopodal wał przeciwpowodziowy przerwała. Zastanawia się, czy zaleje tylko piwnicę, czy może też i parter, ile trzeba będzie wydać na osuszanie i remont, i skąd wziąć pieniądze.
Strach nr 2: Żydzi
Bardziej obiecujący z punktu widzenia szans na reelekcję pisowskiego kandydata jest wątek antysemicki. Oczywiście sam Andrzej Duda i otaczający go politycy wprost nie mogą go poruszać; trudno byłoby im to czynić nawet w sposób pośredni. Ale od czego jest Jacek Kurski i telewizja zwana publiczną? Równolegle z kwestią mniejszości seksualnych pojawił się w telewizyjnych "Wiadomościach" temat żydowski – najpierw w wyjątkowo ezoterycznej dla masowego odbiorcy postaci: "Kandydat Koalicji Obywatelskiej na prezydenta zafascynowany nauką żydowskiego filozofa" – zapowiada prowadząca program. Potem okazuje się, że chodzi o Spinozę, o którym w jakimś wywiadzie Trzaskowski napomknął, potem pojawia się pasek: "Trzaskowski przeciw katolikom", a potem ekspert sprowadzony z Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w Chełmie miażdży Spinozę, stwierdzając: "Człowiek nie potrzebuje Chrystusa, sam się zbawia, sam się ubóstwia, są to poglądy absurdalne", by spuentować, że deklaracja kandydata PO na prezydenta stawia go poza Kościołem i narusza oczekiwania wierzących wyborców. Kwestia żydowski filozof, katolicy, Trzaskowski była obszernie omawiana we flagowym programie informacyjnym telewizji zwanej publiczną przez dwa kolejne dni.
Pisowscy propagandziści odwołali się do tak zwanego antysemityzmu tradycyjnego, który czerpie z historycznych motywów antyjudaistycznych, pochodzących z czasów wczesnego chrześcijaństwa i wynikających z przesłanek religijnych. W jego ramach to, co żydowskie, jest obce i wrogie chrześcijaństwu.
Obok antysemityzmu tradycyjnego istnieją też inne. Badacze problemu wyróżniają także antysemityzm wtórny, który powstał po II wojnie światowej. Jednym z jego komponentów jest przekonanie, że Żydzi kultywują pamięć o Holokauście, gdyż jest to dla nich użyteczne narzędzie, by wywalczyć olbrzymie odszkodowania i zdobyć przewagę nad innymi grupami. Do antysemityzmu wtórnego "Wiadomości" też się odwołują. Pojawia się w nich belka: "Trzaskowski odbierze Polakom 200 miliardów?" (znak zapytania obowiązkowy, bo inaczej byłby proces w trybie wyborczym) i enuncjacje oddelegowanego dziennikarza: "Wielu Żydów uważa, że Polacy powinni zapłacić za ich straty podczas II wojny światowej; kiedy wiceszefem MSZ był Trzaskowski, rozważał wypłacenie 60 miliardów dolarów w ramach restytucji mienia żydowskiego; strumień pieniędzy, który płynie z budżetu do kieszeni polskich rodzin, wyschnie, jeżeli po ewentualnym zwycięstwie Trzaskowski będzie chciał zaspokoić żydowskie roszczenia".
Trzeci rodzaj antysemityzmu: spiskowy – jest nowoczesną, niereligijną formą wyrażania uprzedzeń antyżydowskich powstałą w XIX wieku. Opiera się na wierze w spisek żydowski, czyli dążeniu Żydów do uzyskania władzy poprzez nadmierne ingerowanie w sposób tajny i zakulisowy w życie społeczne kraju czy świata. Telewizji zwanej publiczną trudno artykułować tego rodzaju antysemityzm wprost; robi to dość zręcznie pośrednio. Okazuje się bowiem, że Rafał Trzaskowski jest powiązany z Grupą Bilderberg, czyli "tajemniczym zagranicznym lobby", które "obraduje za zamkniętymi drzwiami" i "chce rządzić światem". Nie pada tutaj stwierdzenie, że ta grupa to albo Żydzi, albo wykonawcy żydowskich poleceń, ale odbiorca zaliczający się do antysemitów spiskowych poprzez kontekst (żydowski filozof, oddanie Żydom polskich 200 miliardów) sam to sobie najpewniej dośpiewa.
W żadnym razie nie sugeruję, że PiS za pomocą telewizji zwanej publiczną szczuje na Żydów. Nie, on szczuje na Rafała Trzaskowskiego, wykorzystując dość rozpowszechnione w polskim społeczeństwie i uśpione na co dzień uprzedzenia antyżydowskie, które po 1989 roku nie odgrywały czynnej politycznej roli. Pisowska propaganda ma je rozbudzić i skierować przeciwko najgroźniejszemu kontrkandydatowi Andrzeja Dudy. Uważam, że ta operacja nie musi, ale może zakończyć się sukcesem.
Najmniej obiecujący politycznie jest antysemityzm tradycyjny. Według badań, tego typu uprzedzenia wobec Żydów żywi jedna czwarta społeczeństwa i można zakładać, że jej aktywni wyborczo członkowie w ogromnej większości zaliczają się do sympatyków PiS-u lub Konfederatów. Przemawiać do nich może argument z "żydowskiego filozofa", ale politycznej nadwyżki z tego nie ma. I tak ci obywatele zagłosowaliby na PiS.
Inaczej rzecz się ma z antysemityzmem wtórnym i spiskowym. To uprzedzenia dużo szerzej rozpowszechnione, a ponadto oba te rodzaje antysemityzmu są ze sobą skorelowane. Badacze szacują, że tego typu uprzedzenia antysemickie żywi – niekoniecznie w mocnej formie – od 40 do 50 procent Polaków. Ponadto istnieją przesłanki, że uprzedzenia te mogą się rozszerzyć. Analiza trendów stosunku do Żydów w Polsce pokazuje, że od połowy lat osiemdziesiątych niechęć do tej grupy stale spadała – z jednym wyjątkiem. Gwałtowny wzrost niechęci nastąpił w latach 1991-1993, czyli w okresie załamania gospodarczego (wzrost PKB datuje się właśnie w 1993 roku). Jak pokazują liczne badania, w czasach kryzysów i spowolnienia gospodarczego rośnie niechęć wobec grup, które postrzegane są jako zaradne, sprytne i spiskujące, czyli Żydów, takich jak postrzegają ich antysemici spiskowi.
Potencjalnie szersze i silniejsze uprzedzenia związane z antysemityzmem spiskowym i wtórnym wykraczają poza elektorat Prawa i Sprawiedliwości oraz Andrzeja Dudy, czyli odwołanie się do nich rodzi nadzieję na te około 400 tysięcy głosów, które w drugiej turze wyborów prezydenckich przeważą szalę na korzyść kandydata PiS-u.