W tych wyborach - nie ze względów politycznych, ale strukturalnych - PiS uderzył w szklany sufit. Jaka może być jego odpowiedź na to zasadnicze wyzwanie? W ramach politycznej logiki budowania ustroju autorytarnego tylko jedna: skoro miękki autorytaryzm, który dał sobie radę w 2020 roku, w 2023 nie wystarczy, to trzeba go utwardzić – pisze Ludwik Dorn w swojej powyborczej analizie dla Magazynu TVN24.
Druga tura wyborów prezydenckich za nami, zwycięzca jest znany. Drugie tury zawsze ujawniają jakąś prawdę polityczną o Polsce. W pierwszej za wieloma kandydatami opowiadają się zwolennicy zróżnicowanych tendencji politycznych i ideowych. W drugiej, ponieważ kandydatów jest tylko dwóch, głosują na nich niejednorodne politycznie agregaty. Ci, którzy do tych agregatów należą, kierują się kryterium dystansu i bliskości: do którego kandydata z różnych względów jest mi bliżej, choćby było bardzo daleko. Taka dwudzielność skłania do formułowania z gruntu nieprawdziwych tez: na przykład o istnieniu dwóch Polsk i opartych na fałszywych generalizacjach ich charakterystykach. W powyborczych komentarzach i analizach na czoło wybijają się dwie: o zróżnicowaniu polityczno-geograficznym Polski podzielonej na wschód i zachód przez linię Wisły oraz o zróżnicowaniu ideowym na Polskę tradycyjno-religijną oraz słabiej religijną i liberalną.
Weźmy byka za rogi. Oczywiście, że takie zróżnicowanie istnieje i ma istotne znaczenie polityczne. Jednakże druga tura wyborów prezydenckich (a także wcześniejsze wybory z lat 2005-2019) pokazują, że znaczenie tych podziałów nieco się zmniejsza, a wzrasta znaczenie podziałów związanych z miastem i wsią, wykształceniem i przynależnością do kategorii społeczno-zawodowych. I można dowieść, że to te podziały, umiejętnie wykorzystane przez PiS, przesądziły o tym, że prezydentem Polski został Andrzej Duda, a nie Rafał Trzaskowski.
Zacznijmy od geografii politycznej. Wszędzie publikowane są tak zwane mapki pokazujące województwa, w których A.Duda "wygrał" z R.Trzaskowskim i na odwrót. Ale samo stwierdzenie, że któryś z kandydatów "wygrał" i pokolorowanie województwa na niebiesko lub pomarańczowo jest mylące. Posługując się językiem sztuki wojennej, można powiedzieć, że dla prawicy (PiS, A.Dudy) bazą operacyjną jest pięć województw (małopolskie, świętokrzyskie, podkarpackie, lubelskie, podlaskie), w których w tym roku i pięć lat temu Andrzej Duda wygrał z kontrkandydatem z PO różnicą od 19 do 42 punktów procentowych. Dla zróżnicowanego obozu liberalno-demokratycznego, który w drugiej turze popierał kandydata PO, bazą operacyjną są trzy województwa: pomorskie, zachodniopomorskie i lubuskie, gdzie najpierw Bronisław Komorowski, a później Rafał Trzaskowski mieli więcej od kandydata PiS o od 17,5 do 20 punktów procentowych. Wiemy jednak, że między konkurentami i teraz, i pięć lat wcześniej panowała względna równowaga. Bronisław Komorowski przegrał z Andrzejem Dudą 0,5 milionem głosów, a Rafał Trzaskowski 420 tysiącami głosów. Do obozu pisowskiego można dorzucić jeszcze województwo łódzkie (przewaga w 2020 8,9 punktu procentowego), a do obozu liberalno-demokratycznego całą resztę, gdzie przewaga Rafała Trzaskowskiego wyniosła od 2 punktów (śląskie) do prawie 11 (dolnośląskie). Bez własnej bazy operacyjnej nie ma co marzyć o wygraniu politycznej bitwy o Polskę, ale o zwycięstwie w niej decyduje to, co dzieje się na teatrze wojennym poza bazami operacyjnymi dwóch obozów i na ile ich pozycja w bazach operacyjnych zostaje utrzymana. A w 2020 roku działy się rzeczy ciekawe.
Nastąpiły bowiem niewielkie zmiany w "bazach operacyjnych". W trzech województwach PiS-owskich procentowy poziom poparcia dla Andrzeja Dudy się utrzymał (przesunięcia o nie więcej niż 0,5 punktu procentowego), ale kandydat PiS nieznacznie osłabł w Małopolsce – o prawie 2,5 punktu procentowego. Odbił to sobie trochę w świętokrzyskim, gdzie w punktach urosło mu też o 2,5, ale ponieważ to województwo mniej ludne, to per saldo na swoim terenie trochę stracił. Kandydat liberalno-demokratyczny także poniósł straty w swojej bazie operacyjnej – zachodniopomorskim (ponad 1,3 punktu). Najistotniejsze były jednak zmiany, do których doszło na terenie "pomiędzy". Największe straty poniósł Andrzej Duda na Mazowszu, najliczniejszym województwie – 5,8 punktu procentowego, z tym że tę stratę trzeba przypisać zmianie preferencji politycznych Polaków głosujących za granicą. 74 proc. z nich głosowało na Rafała Trzaskowskiego, a pięć lat wcześniej Bronisław Komorowski uzyskał 44 proc. Na pewno spory wpływ na tak daleko idące odwrócenie sympatii miał w tym roku sezon urlopowy i wakacyjne wyjazdy zagraniczne. Ale poza Mazowszem Andrzej Duda albo utrzymywał, albo poprawiał swój procentowy wynik. Największy sukces "odsetkowy" odniósł w opolskim – 5 punktów, ale prawdziwym tryumfem, równoważącym niemal bolesne straty na Mazowszu, była ludna Wielkopolska – plus 4 punkty. Ponadto o 3 punkty procentowe przyrosło (a zatem tyleż też stracił Rafał Trzaskowski) Andrzejowi Dudzie w kujawsko-pomorskim i warmińsko-mazurskim. Widać zatem, jak w odniesieniu do całej Polski bałamutne jest stwierdzenie o starciu Polski Wschodniej z Polską Zachodnią. Decyduje to, co jest pomiędzy biegunem zachodnim a biegunem wschodnim. I decyduje różnie.
Jak głosowali dominicantes
Weźmy się teraz za inną kalkę polityczną: o starciu Polski tradycyjnej, mocno związanej z katolicyzmem, broniącej rodzimości i tradycyjnej rodziny z Polską nowoczesną, słabiej związaną z katolicyzmem, otwartą na wpływy kulturowe z Zachodu. Właśnie w kategoriach takiego starcia prezentował swoją kampanię wyborczą Andrzej Duda i PiS. Głośno było o walce z "ideologią LGBT", rozkładowymi wpływami liberalizmu i neomarksizmu, zagrożeniami dla polskiej tożsamości, zagrożeniami dla chrześcijaństwa i Kościoła katolickiego. Część hierarchów Kościoła zaangażowała się w walkę wyborczą niekiedy w formach dość groteskowych, jak przyznawanie członkom PiS-owskiego rządu charyzmatów ewangelistów. Sam kandydat i jego partia nachalnie podkreślali swoje przywiązanie do Kościoła. Czy to w ogóle wpłynęło na zachowania wyborcze w drugiej turze? Są podstawy, by sądzić, że nie.
Zacznijmy od operacjonalizacji problemu. Z wszystkich badań socjologicznych wynika, że obywatele regularnie praktykujący częściej głosują na PiS. Ci obywatele to dominicantes – wierni zobowiązani do uczestnictwa w coniedzielnej Mszy św. z wyłączeniem dzieci poniżej 7. roku życia i zniedołężniałych seniorów – którzy w nabożeństwach uczestniczą. Miarą związku mieszkańców danego regionu z katolicyzmem i Kościołem jest ich odsetek podawany przez Instytut Statystyki Kościoła Katolickiego. Według ostatnich znanych danych średnia dla Polski wynosi 38 procent. Jeśli odliczyć wiernych w przedziale 7-18 lat, to dominicantes stanowią około 34 procent obywateli uprawionych do głosowania. Z badań socjologicznych wynika też, że regularnie praktykujący częściej chodzą na wybory niż reszta. Ponieważ Kościół jest instytucją, która w swoim przekazie broni tradycji, tożsamości narodowej, rodziny i generalnie opowiada się przeciw liberalnym nowinkom kulturowym napływającym z zeświecczonego Zachodu, to wydawałoby się, że związek między głosowaniem w wyborach prezydenckich na kandydata PiS a wyższym odsetkiem dominicantes na danym terenie nie ulega wątpliwości. Otóż tak bywa, ale nie zawsze, a o sile związku rozstrzyga to, o którą turę wyborów chodzi.
Można w tym celu porównać wyniki Andrzeja Dudy w I turze i II turze wyborów prezydenckich na terenie powiatów leżących w tym samym województwie, ale w diecezjach o różnych odsetkach dominicantes. Na terenie województwa pomorskiego leżą powiaty kartuski i kościerski zamieszkałe przez silnie związanych z katolicyzmem Kaszubów, należące do diecezji pelplińskiej, w której odsetek dominicantes to 48,5 procent (czyli bardzo wysoki). Na terenie diecezji elbląskiej, gdzie odsetek dominicantes jest niski (28,4 procent) leżą powiaty kwidzyński i sztumski. Wszystkie cztery powiaty są słabo zurbanizowane, bo przy tego rodzaju porównaniach należy wyłączyć oddziaływanie tej zmiennej – wiadomo, że w miastach odsetek dominicantes jest niższy niż na wsi.
Otóż okazuje się, że w I turze różnica między wynikami Andrzeja Dudy i Rafała Trzaskowskiego to około 20 punktów procentowych w powiatach "pelplińskich", natomiast w powiatach "elbląskich" nie przekroczyła 10 punktów. Wpływ związku z Kościołem i katolicyzmem był wyraźny. Inaczej rzecz się przedstawiała w II turze. Andrzej Duda wygrał wprawdzie w powiatach "pelplińskich", ale nie było to zwycięstwo miażdżące – różnica wyniosła średnio 6 punktów. Natomiast w powiatach "elbląskich" wygrał Rafał Trzaskowski, ale z niewielką przewaga – 3 punkty procentowe. Oznacza to tyle, że o wynikach w powiatach w II turze przesądzili wyborcy kandydatów, którzy po I turze odpadli oraz wyborcy, którzy w I turze nie głosowali. Na ich decyzje związek z katolicyzmem nie miał mocnego wpływu. W powiatach "pelplińskich" różnica z I tury była tak duża, że nie do nadrobienia, natomiast w powiatach "elbląskich" to się udało.
Tę mikroanalizę na poziomie powiatów warto uzupełnić analizą makro na poziomie województw. Jak wyżej wspomniałem, w porównaniu z 2015 rokiem Andrzejowi Dudzie urosło w województwie warmińsko-mazurskim, a to diecezje elbląska, warmińska i ełcka, gdzie współczynnik dominicantes jest niski. Urosło w zachodniopomorskim, a diecezje koszalińsko-kołobrzeska i szczecińsko-kamieńska to sam dół tabeli dominicantes. Urosło też w ludnym województwie wielkopolskim, gdzie diecezje poznańska i gnieźnieńska lokują się w pobliżu średniej dominicantes, a zdecydowanie wyrasta ponad nią diecezja kaliska. Urosło o 3 punkty procentowe w województwie kujawsko-pomorskim, gdzie diecezje bydgoska, włocławska i toruńska lokują się nieco poniżej średniej. Najbardziej dający do myślenia jest przypadek diecezji małopolskiej (wysoki odsetek dominicantes – blisko 50 procent). Tu Andrzejowi Dudzie w II turze wyborów spadło o 2,5 punktu procentowego. W dużej mierze można to przypisać sezonowi wakacyjnemu – głosowaniu letników w powiatach podgórskich (bije w oczy przypadek powiatu tatrzańskiego). Ale z drugiej strony zasiadający na stolcu metropolitalnym, znany z propisowskich inklinacji politycznych abp Jędraszewski, ogłosił przed II turą list pasterski, który zapewne we wszystkich parafiach archidiecezji został odczytany. Nie wymieniając p. Dudy z nazwiska, wsparł go jednoznacznie, tak jak w Polsce nie zdarzało się od pierwszej polowy lat 90. ubiegłego wieku. Napisał ów hierarcha bowiem, że należy głosować na kandydata, "którego polityczny program jest bliski nauce społecznej Kościoła ze względu na obronę fundamentalnej wartości życia oraz tradycyjnie pojmowaną instytucję małżeństwa i rodziny, a także troskę o zagwarantowanie rodzicom prawa do wychowywania ich dzieci". I co? I pstro! Jeśli dokonać korekty wyników głosowania w diecezji krakowskiej o zachowania wyborcze letników wspierających w ogromnej większości Rafała Trzaskowskiego, to wychodzi na to, że aktywność epistolarna księdza arcybiskupa wprawdzie kandydatowi PiS nie zaszkodziła, ale w niczym mu też nie pomogła. Była wyborczo irrelewantna.
Dlaczego tak się stało? Uważam, że w II turze wyborów rozstrzygnęły dwie grupy wyborców: wyborcy, którzy głosowali w I turze na kandydata innego niż Andrzej Duda i Rafał Trzaskowski i którzy zdecydowali się uczestniczyć w II turze i oddać głos na tego kandydata, do którego jest im mniej daleko. To wyborcy o bardziej sprecyzowanych poglądach politycznych i ideowych, a przez to mniej podatni na przekaz płynący w mniej czy bardziej zawoalowany sposób z kościelnej ambony. Druga grupa składała się z wyborców, którzy w wyborach "ogólnopolskich" (z wyłączeniem wyborów do samorządu, gdzie znacząco większą aktywność przejawiają wyborcy wiejscy) w ogóle nie uczestniczą. W wyborach w tym roku z tej grupy należy wyłączyć wyborców w wieku 60+, których przestraszyła epidemia COVID-19 i dlatego w I turze mniej licznie stawili się do urn. Propaganda rządu i ogłoszenie przez premiera Morawieckiego, że głosowanie nie wiąże się z żadnym ryzykiem dla zdrowia, zwiększyły frekwencję w grupie wiekowej 60+ o 7 punktów procentowych, a wiadomo, że w tej kategorii wiekowej przeważają polityczne sympatie do PiS i Andrzeja Dudy.
O tych wyborcach, którzy tylko okazjonalnie uczestniczą w wyborach, wiadomo na podstawie badań socjologicznych tyle: częściej mieszkają na wsi niż w mieście, są częściej gorzej wykształceni, statystycznie rzecz biorąc, osiągają niższe dochody i statystycznie rzecz biorąc, są mniej religijni. Oznacza to, że o wyniku II tury rozstrzygnęli ci wyborcy, którzy z różnych powodów nie są podatni na "politykę ambony". Bo żeby być podatnym na "politykę ambony", należy w niedziele pod tą amboną stać. Oni nie stoją. Rozstrzygnęły czynniki związane z zajmowaną pozycją w strukturze społecznej oraz powiązaną z tą pozycją – zwłaszcza niższym wykształceniem - podatnością na propagandę telewizji zwanej publiczną oraz możliwości mobilizacyjne opanowanego przez PiS rządu nastawione na polityczną aktywizację ludności wiejskiej.
"Górka frekwencyjna"
Przejdźmy zatem do wyników drugiej tury. Rafał Trzaskowski w I uzyskał około 5 917 000 głosów, a w drugiej 10 018 000 głosów. Przyrost imponujący - o około 4 miliony 100 tysięcy głosów. Zgromadził głosy olbrzymiej większości tych wyborców Roberta Biedronia, Szymona Hołowni i Władysława Kosiniaka-Kamysza, którzy pofatygowali się na II turę wyborów oraz 47 proc. wyborców Krzysztofa Bosaka. Można szacować, że razem było to około 3 600 000 głosów, z czego wynika, że padło na niego około 400 tysięcy głosów z liczącego blisko 1 200 000 głosów przyrostu frekwencji między I a II turą. W przypadku Andrzeja Dudy było odwrotnie – pożywił się on przede wszystkim przyrostem frekwencji, a poza ponad połową wyborców Krzysztofa Bosaka głosowała na niego zdecydowana mniejszość zwolenników kandydatów, którzy odpadli w I turze. Oznacza to, że wyborcy z "górki frekwencyjnej" - gorzej wykształceni, gorzej zarabiający, starsi i zamieszkali na wsi - przesądzili o zwycięstwie obecnego prezydenta elekta.
Warto porównać kompozycję społeczną elektoratu Andrzeja Dudy z II tury wyborów w 2015 z tą z 2020 roku. W 2015 Duda wygrał z Komorowskim we wszystkich kategoriach społeczno-zawodowych poza specjalistami i kierownikami. W 2020 wygrał tylko w kategoriach: rolnicy, robotnicy, emeryci i bezrobotni. Pięć lat temu rozgromił Komorowskiego w kategorii wiekowej 18-29 lat, w tym roku sromotnie przegrał. W dodatku wśród młodych wyborców doszło w 2020 roku do rewolucji frekwencyjnej: zrównała się ona z frekwencją ogólną. Pięć lat temu oscylowała wokół trzydziestu paru procent. Równie istotna okazała się zmienna wykształcenia: cezurą jest matura. Ludzie bez wykształcenia maturalnego w większości poparli Andrzeja Dudę. Ci z co najmniej maturalnym wykształceniem – Rafała Trzaskowskiego. Tak więc PiS, który w 2015 roku uzyskał w wyborach prezydenckich i parlamentarnych bardzo mocną pozycję na górnych piętrach struktury społecznej, w 2020 te pozycje utracił, natomiast umocnił się, całkowicie dominując jej niższe piętra.
Warto na koniec zastanowić się nad tym, czemu i komu Andrzej Duda zawdzięcza wygraną 420 tysiącami głosów. Nie była to wygrana wynikająca z wolnej gry sił politycznych na boisku, na którym jednakowe reguły po równi obowiązują wszystkich graczy. Po stronie Andrzeja Dudy wystąpiło rządzone przez PiS państwo, które skierowało swoje zasoby administracyjne, propagandowe i finansowe na wsparcie PiS-owskiego kandydata. Okazało się, że można zmobilizować przestraszonych epidemią COVID-19 seniorów, wmawiając im, wbrew faktom, że wirus im nie grozi i rozsyłając zachęcające ich do głosowania SMS-y przez Rządowe Centrum Bezpieczeństwa. W rezultacie frekwencja seniorów w II turze wzrosła w porównaniu z I turą o 6 punktów procentowych, a ta grupa wiekowa najczęściej głosuje na PiS i jej kandydatów.
Po drugie – i było to najbardziej widoczne – telewizja, zwana publiczną, ze swoim flagowym, najpowszechniej oglądanym programem informacyjnym - "Wiadomościami" - i przed pierwszą, i przed drugą turą wyborów działała jak agencja reklamowa Andrzeja Dudy. Oferowała odbiorcom propagandę nachalną, operującą uproszczonymi schematami. Brało się to nie z prymitywizmu intelektualnego osób kierujących tym medium, ale z przemyślanej taktyki. Taka propaganda była najłatwiej przyswajalna i najlepiej odpowiadała potrzebom emocjonalnym i poznawczym gorzej wykształconej części społeczeństwa, a w jej mobilizacji kierownictwo PiS widziało jedyny sposób do uzyskania wyborczego zwycięstwa.
Wreszcie, po trzecie i najważniejsze, dzięki zasobom materialnym, będącym w dyspozycji państwa, dokonano niesłychanej mobilizacji wyborczej sprzyjającego w swej masie Andrzejowi Dudzie elektoratu wiejskiego. Przed I turą ogłoszono frekwencyjny konkurs: w każdym województwie ta gmina poniżej 20 tysięcy mieszkańców (czyli wiejska lub najwyżej miejsko-wiejska), która wykaże się najwyższą frekwencją, dostanie od ministerstwa spraw wewnętrznych za darmo nowy średniej klasy wóz strażacki dla ochotniczej straży pożarnej. Efekt? W porównaniu do frekwencji wyborczej w wyborach parlamentarnych 2019 roku frekwencja na wsi zwiększyła się w pierwszej turze o 5 punktów procentowych. W miastach wzrosła o 1,5 punktu. Przed drugą turą rząd podbił stawkę. Do rozdysponowania było 49 wozów strażackich dla gmin poniżej 20 tysięcy w "starych" 49 województwach. Efekt? Frekwencja na wsi w porównaniu z I turą wzrosła o 4,6 punktu, a w miastach o 3,1 punktu procentowego. A na wsi większość wyborców głosuje na kandydata PiS, bo tak wszyscy wokół na nich głosują. Nie byłoby takiego przyrostu liczby wyborców na wsi, gdyby nie pojawiła się szansa zdobycia pojazdu strażackiego. Taki wóz to duma i chwała każdej wioski – dlatego tak bardzo wzrosła frekwencja na wsiach. Blisko 700 tysięcy druhów i druhen z ochotniczych straży pożarnych to potworna siła, na wsi zagłosowało ponad milion osób więcej. Na koniec dnia można powiedzieć, że Andrzej Duda wjechał na drugą kadencję do Pałacu Prezydenckiego na średnim wozie strażackim przydzielanym przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji.
Cienka czerwona linia
Taki stan rzeczy ma poważne konsekwencje polityczne dla przyszłości. PiS w tych wyborach przekroczył cienką czerwoną linię dzieląca demokrację nieliberalną od miękkiego autorytaryzmu. W demokracji, obojętnie liberalnej czy nie, partia rządząca ma szansę przegrać. W ustroju autorytarnym, obojętnie czy miękkim, minimalizującym represje polityczne, czy "twardym", który nie ma takich oporów – partia rządząca nie ma szans przegrać. Jeśli spojrzeć na przywołane przeze mnie dane, to Andrzej Duda, przy wsparciu go zasobami administracyjnymi i finansowymi państwa, nie miał szans przegrać. Ale jednocześnie struktura społeczna, do której w tych wyborach odwołał się PiS, ma swoje wyborcze ograniczenia. Za trzy lata, w wyborach parlamentarnych, a za pięć lat w wyborach prezydenckich struktura społeczna się zmieni. Cześć wyborców skłonnych do popierania PiS po prostu umrze. Zwiększy się proporcja ludzi z wykształceniem co najmniej maturalnym. Zmniejszy się liczba rolników i robotników. Będzie trwała migracja ze wsi do miast. Polityka hojnych transferów socjalnych, dzięki której PiS utrzymuje lojalność znacznej części liczących na nie wyborców, w dobie kryzysu gospodarczego okaże się niemożliwa. W tych wyborach - nie ze względów politycznych, ale strukturalnych - PiS uderzył w szklany sufit.
Do tego rodzaju wniosków może dojść średnio inteligentny i średnio uzdolniony socjolog, a takich w otoczeniu Jarosława Kaczyńskiego nie brakuje. Jaka może być jego odpowiedź na to zasadnicze wyzwanie? W ramach politycznej logiki budowania ustroju autorytarnego tylko jedna: skoro miękki autorytaryzm, który dał sobie radę w 2020 roku, w 2023 nie wystarczy, to trzeba go utwardzić. Dotąd był bezzębny, więc muszą mu wyrosnąć kły, tak by - obok budowania poparcia dla naszych dzięki wykorzystaniu zasobów państwa - możliwa była dezintegracja opozycji środkami policyjno-administracyjnymi. A z tym były trudności. PiS-owskie państwo mogło warczeć, chwytać w paszczękę i tarmosić, ale ugryźć do krwi nie było w stanie. Przeszkodą okazywały się sądy, które oskarżenia prokuratorskie i policyjne przeciw opozycji masowo oddalały. Minister Ziobro od dłuższego czasu zabiega o "dokończenie reformy sądów", co oznacza ustawową zmianę ustroju sądów powszechnych umożliwiającą, skądinąd formalnie zgodną z Konstytucją, masową czystkę wśród sędziów i wpuszczenie do systemu falangi oportunistów w rodzaju kiedyś PRL-owskiego prokuratora, później PiS-owskiego posła, a teraz PiS-owskiego sędziego Trybunału Konstytucyjnego Stanisława Piotrowicza. Wtedy rodzący się PiS-owski autorytaryzm będzie mógł ugryźć do krwi.
Warczenia i chwytania w paszczękę przestraszyli się niektórzy. Gryzienia do krwi może przestraszyć się większość. To jest największe wyzwanie, przed którym po wyborach staje opozycja i społeczeństwo obywatelskie. Jeśli pogrąży się w depresji po wyborczej porażce, to wyzwaniu temu nie sprosta.
(tytuł i śródtytuły od redakcji)