Ostatnie odchudzenie gabinetu, to pic na wodę. Nie ruszono nikogo z resortów Mateusza Morawieckiego, a te obsadzone przez wiernych Jarosława Kaczyńskiego nadal mają absurdalną liczbę sekretarzy stanu. Zapowiedziana reforma rządu też nie wypali - nie sposób zbudować czegoś nowego z kupy gruzu. Dla Magazynu TVN24 pisze Ludwik Dorn.
"Konsolidacja rządu", "odchudzanie rządu", "nowy model rządu" – takie tytuły najczęściej pojawiają się po odwołaniu 17 wiceministrów i zapowiedziach dalszych zmian przez premiera Morawieckiego. Według tych zapowiedzi rząd ma być bardziej ekspercki, a mniej polityczny.
Ma zostać zmieniona ustawa o służbie cywilnej i podsekretarze stanu zostać mają jej najwyższymi urzędnikami; dodatkowo sekretarze stanu, który są parlamentarzystami, zachowają prawo do 60 proc. swoich poborów parlamentarnych i pobieranej pensji wiceministerialnej. W końcu liczba wiceministrów w każdym resorcie zostanie ustalona dzięki algorytmowi, który pan premier wraz ze współpracownikami opracował.
Sądząc po tytułach prasowych, mamy do czynienia z głęboko przemyślaną reformą. Jednakże wszystko wskazuje na to, że mówiąc o nowym modelu rządu, Mateusz Morawiecki wykazuje się skrajnym skąpstwem w gospodarowaniu prawdą. Cała wielka reforma rządu to bowiem nic innego, jak próba rozwiązania bieżącego kłopotu politycznego i wizerunkowego.
Jest kłopot
Jak powstał ten kłopot? Otóż najpierw pojawiły się informacje o bardzo wysokich nagrodach, które przyznała sobie, ministrom i wiceministrom premier Beata Szydło. Opozycja oczywiście wydała z siebie - i słusznie – wrzask oburzenia, swoje dołożyły środki masowego przekazu.
Do opinii publicznej dotarł przekaz: poprzednicy "dobrej zmiany" obżerali się opłacanymi z kart służbowych "ośmiorniczkami", ale "dobra zmiana" wypłaca sobie marżę z "naszego" w żywym pieniądzu i to wielokrotnie wyższą.
Następnie podliczono wszystkie stanowiska ministerialne i wyszło, że mamy najbardziej rozbuchany rząd w III Rzeczpospolitej i Unii Europejskiej – 126 stanowisk. Potem pojawiła się informacja, że nagrody dostali także wiceministrowie – i oburzenie wzrosło.
Odpowiedzią na ten kryzys wizerunkowy była zapowiedź zmniejszenia liczby wiceministrów o 20 procent oraz "odpolitycznienia" podsekretarzy stanu i uczynienia z nich najwyższego stopnia w służbie cywilnej w ramach nowej, bardziej "eksperckiej", koncepcji rządu. Wszystko to są jednak faramuszki retoryczne pana premiera i jego specjalistów od PR.
Gdzie odchudzać
Po pierwsze, nie ruszono nikogo z tych resortów, które obsadzał Mateusz Morawiecki jako minister rozwoju i finansów. Po drugie, najbardziej dostało się tym resortom, które były partyjnie bezpańskie – ministerstwom zdrowia i cyfryzacji. Po trzecie, podskubano byłą premier Beatę Szydło, bo w kancelarii premiera pogoniono dwóch wiceministrów z jej ręki. Po czwarte, jedno wiceministerialne piórko wyrwano z kupra Zbigniewa Ziobry, a jedno – z kupra Jarosława Gowina. Po piąte, w resortach obsadzonych przez najwierniejszych z wiernych Jarosława Kaczyńskiego – MON i MSWiA – które mają absurdalna liczbę siedmiu sekretarzy stanu (z pensją o ponad 1/3 wyższą niż podsekretarza stanu) nie ruszono nikogo.
Obejść limit sekretarzy stanu
Warto zatrzymać się na chwilę przy sekretarzach stanu (starsi wiceministrowie), bo z nimi to od zawsze, jak pamiętam, był kłopot. Prawne i polityczne uwarunkowania są dwa. Po pierwsze, parlamentarzyści nie mogą zajmować stanowiska podsekretarza stanu, czyli jak się chce mieć wiceministra posła lub senatora, to musi zostać sekretarzem stanu. Po drugie, w każdym ministerstwie może być tylko jeden sekretarz stanu. To ograniczenie nie dotyczy kancelarii premiera, która w związku z tym zawsze była rojowiskiem parlamentarzystów sekretarzy stanu.
W resortach jednak czasem pojawiają się okoliczności polityczne, które skłaniają do powołania dwóch sekretarzy stanu. Trzeba było zatem, znaleźć jakiś sposób, by kłopot rozwiązać i oczywiście ten sposób znaleziono. Sięgały do niego wszystkie rządy. By nie być gołosłownym, podam przykład z własnej praktyki jako ministra spraw wewnętrznych i administracji.
Wiedziałem, że muszę mieć w kierownictwie ministerstwa jednego posła, bo inaczej klub i partia uznałyby, że się "wysferzyłem" i miałbym polityczne trudności. Był poseł, dobry kandydat na stanowisko wiceministra zajmującego się administracja rządową. Został sekretarzem stanu. Bieżący nadzór nad policją, Strażą Graniczną i Biurem Ochrony Rządu pełniła zaś osoba, która nie była parlamentarzystą, ale ponieważ miałem już jednego sekretarza stanu, została podsekretarzem.
Po trzech miesiącach uznałem, że służby to organizacje szalenie zwracające uwagę na hierarchię i należy odpowiedzialnego za nie ministra wzmocnić, żeby nie myślały: jesteśmy gorsi, bo na bieżąco nadzoruje nas tylko podsekretarz stanu, a dział administracji ma pełnego sekretarza. Podsekretarz został więc awansowany na sekretarza, a problem dwóch sekretarzy stanu w jednym ministerstwie został rozwiązany tak, że odpowiedzialny za administrację wiceminister został także pełnomocnikiem rządu ds. stosunków z samorządami, którego obsługę zapewnia MSWiA. Pełnomocników rządu nie dotyczą ograniczenia "resortowe", więc mogłem mieć bez łamania ustawy dwóch sekretarzy stanu.
Tak robiono i przede mną, i po mnie, ale rządy Beaty Szydło i Mateusza Morawieckiego wprowadziły tu istotną innowację, mianowicie rozplenili się sekretarze stanu, którzy nie są parlamentarzystami. Na przykład w obecnym MSWiA jest czterech sekretarzy stanu, z których tylko dwóch jest posłami. Zadania, które im przypisano jako pełnomocnikom rządu, są niekiedy absurdalne.
Przykład? Wiceminister Paweł Majewski został powołany na Sekretarza Stanu w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i Administracji oraz na stanowisko Pełnomocnika Rządu do Spraw Przygotowania Organów Administracji Państwowej do Współpracy z Systemem Informacyjnym Schengen i Wizowym Systemem Informacyjnym. Problem polega na tym, że Polska jest uczestnikiem systemu Schengen od grudnia 2007 roku...
Tylko głupi pracuje za 6 tysięcy zł
No, ale MSWiA zachowuje przynajmniej pozory, żeby nie łamać ustawy. MON pod kierownictwem ministra Błaszczaka łamie ją na rympał. W resorcie jest trzech sekretarzy stanu, tylko jeden jest parlamentarzystą, a żaden z nich nie jest pełnomocnikiem rządu.
O ile mnożenie sekretarzy stanu parlamentarzystów może mieć polityczne uzasadnienie, to w przypadku nieparlamentarzystów sprawa jest niejasna. Jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Podsekretarze stanu zarabiają około 9,5 tysięcy złotych brutto, a sekretarze ponad jedną trzecia więcej – około 13 tysięcy. Wielce prawdopodobne, że część politycznych współpracowników "dobrej zmiany" oświadczyła swoim ministrom: jak mamy współpracować, to muszę zostać sekretarzem stanu, bo finansowo nie stać mnie na bycie podsekretarzem.
Niezależnie od jakości ludzi, którymi "dobra zmiana" obsadza stanowiska podsekretarzy stanu, problem z rekrutacją kompetentnej kadry na stanowiska wiceministrów od dłuższego czasu mają wszystkie polskie rządy. Gdy wicepremier Bieńkowska z PO powiedziała podczas nagranej u Sowy i Przyjaciół rozmowy, że "tylko głupi będzie pracował za 6 tysięcy złotych", to PiS i wszystkie środki masowego przekazu rzuciły się na nią, odnosząc tę kwotę do średniej i mediany zarobków Polaków. Pani wicepremier miała świętą rację. Jeśli kompetentnego kandydata na podsekretarza minister ściąga z rynku, to na ogół finansowo traci on parokrotnie. Jeżeli takie stanowisko oferuje wyższemu urzędnikowi służby cywilnej, to strata wynosi jedna trzecią.
Zmiany, zmiany
Przerobienie podsekretarzy stanu z urzędników politycznych - przychodzących i odchodzących wraz z rządem - na urzędników służby cywilnej wydaje się w obecnym stanie rzeczy jedynym sposobem rozwiązania problemu zbyt niskich uposażeń podsekretarzy.
Ta zmiana statusu ma jeszcze jeden urok dla PiS. W związku z zapowiadanym podwyższeniem poborów (na razie nie wiemy o ile) podsekretarze utraciliby możliwość zasiadania w radach nadzorczych spółek skarbu państwa, czym obecnie legalnie dorabiają sobie do nie najwyższych pensji. Jak nie będą mogli zasiadać, to zwolnią się komórki do wynajęcia. Parlamentarzyści PiS do nich nie wskoczą, bo mają konstytucyjny zakaz, ale pozaparlamentarny aktyw PiS-owski jak najbardziej, co zostanie przezeń przyjęte z entuzjazmem.
Problemy wizerunkowy i kadrowo-finansowy zostaną zatem rozwiązane, ale jeśli chodzi o formę i mechanizm rządzenia, będzie tak samo jak było: wszak róża pod inną nazwą równie by pachniała. A rząd będzie równie woniał. Będzie tak dlatego, że jakakolwiek poważna reforma rządu jest nie do przeprowadzenia przez "dobrą zmianę" z powodów zasadniczych - nawet gdyby chciała jej dokonać, to jest do tego niezdolna.
Budowanie z kupy gruzu
Reforma rządu to tak jak przebudowa i wzmocnienie mało funkcjonalnego domu. Nie sposób jednak zbudować czegoś nowego z kupy gruzu. A "dobra zmiana" niszczy konstrukcję całego rządu i administracji, psuje to, co do tej pory jakoś ze sobą współdziałało (choć było wiązane sznurkami i klejone na ślinę).
Taka ocena wydaje się zbyt radykalna, ale zauważmy, że rząd wraz z administracją działa, gdy sprawy toczą się w miarę gładko i wystarczy odziedziczona rutyna. Gdy pojawiają się nowe wyzwania lub sytuacje kryzysowe, rzecz nie przedstawia się tak różowo. Wymieńmy chociażby sprawy reakcji policji i MSWiA po śmierci Igora Stachowiaka na wrocławskim komisariacie, afrykańskiego pomoru świń, wichur w Borach Tucholskich czy kryzysu polityczno-dyplomatycznego związanego z nowelizacją ustawy o IPN. W tym niewesołym obrazie jest jeden jasny punkt – udało się poprawić ściągalność podatków i usprawnić administrację skarbową.
Rekonstrukcja rządu Morawieckiego »
Zasadniczy powód, dla którego "dobra zmiana" nie może dokonać poważnej reformy rządu, polega na tym, że nie jest ona stanie politycznie zapewnić spełnienia dwóch wymogów niezbędnych do rządzenia każdemu rządowi: utrzymania skutecznej administracji oraz formułowania i egzekwowania ogólnego kierunku polityki.
W przypadku rządów demokratycznych dla spełnienia tych wymogów konieczne jest ustanowienie relacji w wielokącie: centrum polityczne rządu, które pełni rolę ogólnego przywództwa politycznego (premier wraz ze swoją kancelarią i najważniejszymi współpracownikami), polityczny aparat wykonawczy tego centrum (mniej ważni ministrowie oraz wiceministrowie), parlamentarne zaplecze rządu, partia (lub też partie koalicyjne), kadry administracyjne (służba cywilna zwana też niekiedy biurokracją konstytucyjną). Już w okresie rządów poprzedników kontur tego wielokąta był mocno rozmazany, natomiast "dobra zmiana" przekształciła mglisty kontur w kleks, w którym ustanowienie jakichkolwiek relacji jest niemożliwe.
Dlaczego? Po pierwsze, centrum polityczne rządu nie zapewnia żadnego przywództwa politycznego i nie nadaje kierunku polityce. To przywództwo polityczne spoczywa w rękach osoby spoza jakkolwiek rozumianej hierarchii państwowo-politycznej: szeregowego posła i prezesa Jarosława Kaczyńskiego. Kierunek polityczny obozowi władzy nadaje się "bez żadnego trybu".
Po drugie, polityczny aparat wykonawczy nieistniejącego politycznego centrum rządu, czyli wyspecjalizowane przywództwo w ministerstwach, jest skrajnie zautonomizowany – dlatego właśnie, że centrum nie istnieje. To widać najlepiej podczas kryzysów, a bijącym po oczach przykładem jest brak jakiegokolwiek współdziałania resortu spraw zagranicznych i resortu sprawiedliwości w procesie prac nad ustawą o nowelizacji ustawy o IPN.
Po trzecie, parlamentarne zaplecze rządu nie odgrywa żadnej sprawczej roli w wypracowywaniu ogólnego kierunku polityki i w procesie rządzenia. Ma naciskać guziki podczas głosowania i zgłaszać jako poselskie te projekty rządowe, których formalne kierownictwo rządu nie chce przepuszczać przez uzgodnienia międzyresortowe.
Po czwarte, służba cywilna/biurokracja konstytucyjna de facto już nie istnieje. "Dobra zmiana" zniosła jakiekolwiek wymogi kompetencyjne (poza wyższym wykształceniem) w odniesieniu do urzędników służby cywilnej i w jej półtoratysięcznym korpusie wymieniła ponad jedną trzecią.
Poza PiS-em, który jako partia rządząca ma się świetnie, wszystkie pozostałe, wyżej wymienione elementy, funkcjonują niezależnie od siebie: jedynym narzędziem rządzenia są roszady kadrowe, wzywanie na dywanik i pohukiwanie.
Po zmianach zatem będzie tak, jak było: Polska nie-rządem stoi, i jeśli wewnątrz i na zewnątrz będzie w miarę spokojnie, to ustoi. A jeśli zacznie być niespokojnie, to się zachwieje.