Myśleli, że zostaną uratowani po jednym dniu, maksymalnie dwóch. Musieli jednak czekać pięć. Większość nie przeżyła, tonąc i tracąc zmysły z pragnienia. Do tego doszło śmiertelne zagrożenie czające się pod wodą. - Dookoła krążyły rekiny. Były ich setki. Panowała cisza i spokój, a potem nagle ktoś strasznie wrzeszczał. Dostał go rekin - wspominał jeden ze szczęśliwców, którzy przetrwali zatopienie amerykańskiego krążownika USS Indianapolis.
Była to najgorsza jednorazowa strata ludzi w historii US Navy. Z liczącej 1196 osób załogi krążownika przetrwało tylko 317.
Tragedii z końca lipca 1945 roku towarzyszyło pełno kontrowersji, oskarżeń o zaniedbania i błędy. Dość powiedzieć, że dowódca okrętu, który przeżył jego zatopienie, w końcu popełnił samobójstwo. Nie mógł znieść poczucia winy i niekończących się ataków ze strony rodzin ofiar. Wielka trauma towarzysząca tragedii sprawiła, że nazwa USS Indianapolis na trwałe zapisała się w historii USA.
Właśnie odnaleziono wrak okrętu, który od 1945 roku spoczywa na dnie Pacyfiku. USS Indianapolis leżący 5,5 kilometra pod powierzchnią znaleźli członkowie statku badawczego Petrel, należącego do miliardera i współzałożyciela Microsoftu Paula Allena.
Seria nieszczęśliwych zdarzeń
Droga ku zagładzie USS Indianapolis rozpoczęła się w marcu 1945 roku. Okręt operował wówczas w pobliżu wyspy Okinawa, która była celem wielkiej amerykańskiej operacji desantowej. Krążownik dopiero co dołączył do floty po długim remoncie i modernizacji w USA. 31 marca okręt stał się celem zaskakującego ataku japońskiego kamikadze - pilota samobójcy. Z dużą prędkością uderzył w rufę okrętu, a jego bomba przebiła wszystkie pokłady i wybuchła już w wodzie pod kadłubem. Dziewięciu marynarzy zginęło, a okręt odniósł na tyle poważne uszkodzenia, że musiał ponownie zostać odesłany do USA na remont.
W tym samym czasie do finału zbliżały się prowadzone w tajemnicy prace nad amerykańską bombą atomową. 16 lipca 1945 roku na pustyni w stanie Nowy Meksyk przeprowadzono pierwszą próbną eksplozję. W tym samym czasie trwały już przygotowania do zrzucenia bomb na Japonię. Dwie pierwsze były gotowe do przetransportowania na wyspę Tinian na środku Pacyfiku, gdzie miały jedną z baz ciężkie bombowce strategiczne B-29. Główne elementy jednej z nich, nazwanej Little Boy i zrzuconej później na Hiroszimę, postanowiono przewieźć na pokładzie szybkiego okrętu.
Wybór padł na akurat przechodzący remont USS Indianapolis, który znajdował się w stoczni Mare Island pod San Francisco, dogodnie blisko umieszczonego w Nowym Meksyku laboratorium Los Alamos, gdzie powstały bomby.
16 lipca, dokładnie tego samego dnia, kiedy przeprowadzono próbną eksplozję Trinity, na nabrzeżu obok szykującego się do wyjścia na morze USS Indianapolis pojawiła się kolumna wojskowych samochodów, z których wyszedł rój uzbrojonych strażników, naukowców i wysokich rangą oficerów. Na pokład wniesiono kilka większych skrzyń i dwie małe, ale ciężkie skrzynki. Te pierwsze zawierały kluczowe elementy odpowiadające za rozpoczęcie wybuchu bomby atomowej Little Boy. Drugie były zrobione z grubej warstwy ołowiu i chroniły znajdujące się w środku dwie połówki rdzenia bomby - łącznie 64 kilogramy wzbogaconego uranu. Tajemniczego ładunku dzień i noc pilnowali strażnicy. O tym, czym jest naprawdę, wiedział tylko dowódca USS Indianapolis - komandor Charles B. McVay III.
Rekordowy rajd przez Pacyfik
Krążownik otrzymał rozkaz jak najszybszego dotarcia na wyspę Tinian. Nie przydzielono mu eskorty. Jego duża szybkość miała być najlepszą obroną, ponieważ praktycznie jedynym zagrożeniem na tym etapie wojny ze strony Japończyków mógł być zabłąkany okręt podwodny. Przy ówczesnym poziomie technologicznym musiały one mieć natomiast dużo szczęścia, żeby skutecznie zaatakować płynący z dużą prędkością okręt wojenny.
Zgodnie z rozkazem kmdr McVay III wycisnął ze swojego okrętu załogi co tylko się dało. USS Indianapolis pokonał dziesięć tysięcy kilometrów w dziesięć dni, zatrzymując się tylko na sześć godzin na uzupełnienie zapasów na Hawajach. Ustanowił przy tym utrzymujący się do dzisiaj rekord dla okrętów US Navy na trasie San Francisco - Hawaje. 26 lipca z pokładu krążownika wyładowano części bomby. Niecałe dwa tygodnie później spadła ona na Hiroszimę.
Tymczasem pozbawiony bezcennego ładunku krążownik wrócił do normalnej służby. Otrzymał rozkaz udania się ku Filipinom, gdzie miał dołączyć do pancernika USS Idaho w celu odbycia ćwiczeń. 28 lipca podniósł kotwicę i ruszył w drogę, ponownie samotnie. Nie przydzielono żadnej eskorty, ponieważ założono, że Morze Filipińskie, po którym ma płynąć, jest już bezpieczne. Tymczasem na trasie USS Indianapolis czyhało śmiertelne niebezpieczeństwo.
Okręt zatonął błyskawicznie
Tuż po północy 30 lipca krążownik płynął ze standardową prędkością przez środek Morza Filipińskiego. Właśnie zmieniły się wachty. Kilkuset marynarzy wybierało się spać, a kilkuset innych zajęło ich miejsca na stanowiskach. Jeden z nich, artylerzysta Woody Eugene James, układał się do snu na pokładzie pod jedną z dziobowych wież artylerii głównej. - Właśnie się położyłem, tak jak zawsze używając moich butów jako poduszki, kiedy uderzyła pierwsza torpeda. Rzuciło mną gwałtownie o wiszący nade mną spód wieży, a potem o pokład i tak kilka razy - wspominał marynarz. Zanim zdołał się otrząsnąć i wyczołgać ze swojego legowiska, uderzyła druga torpeda, ponownie boleśnie nim rzucając. Kiedy już obolały wygramolił się na otwarty pokład, ku wielkiemu zaskoczeniu dostrzegł, że dziobu okrętu już nie ma. Oderwał go wybuch pierwszej torpedy.
Oba podwodne pociski wystrzelił kilka minut wcześniej japoński okręt podwodny I-58, który miał wielkie szczęście. Nieświadomy jego obecności USS Indianapolis wpłynął mu praktycznie pod nos, na wprost wyrzutni torpedowych i wystawił się na idealny strzał. Była to szansa jeden na milion, że na rozległym oceanie oba okręty spotkały się akurat w takiej konfiguracji. Załoga USS Indianapolis nie miała szczęścia.
Obie torpedy zadały krążownikowi śmiertelny cios. Przez oderwany dziób i wielką wyrwę w burcie wlewały się błyskawicznie setki ton wody. Natychmiast wysiadła elektryczność i wszystko przestało działać. Nie było szans na ratowanie gwałtownie osiadającego w wodzie krążownika i komandor McVay III niemal natychmiast wydał rozkaz "Opuścić okręt!". Po zaledwie dwunastu minutach krążownik skrył się pod falami. Z liczącej 1196 osób załogi w wodzie znalazło się około 900 osób. Reszta zginęła wraz z okrętem. Już niedługo ci, którym udało się wyskoczyć za burtę, zaczęli żałować, że to zrobili.
Powolna agonia w wodzie
Choć wielu marynarzy było rannych, głównie poparzonych przez wybuchy, a wodę pokrywała warstwa ropy z rozbitych zbiorników okrętu, to początkowo nastroje nie były złe. Ocaleli zbili się w duże gromady, dryfując wspólnie i pomagając słabszym. - Myśleliśmy, że nie jest tak źle, przecież dzisiaj nas zgarną. Wiedzieli, że mamy dopłynąć na Filipiny dzisiaj w południe, to - jak się nie pojawimy - zostaną rozpoczęte poszukiwania i szybko nas znajdą - wspominał James.
Na nieszczęście załogi USS Indianapolis na Filipinach nikt na nich nie czekał. Sygnał z informacją o rejsie krążownika nie został odebrany albo nie został zrozumiany. Do dzisiaj jest to przedmiotem kontrowersji. Tak czy inaczej, nikt nie wszczął alarmu, ponieważ nikt nie spodziewał się okrętu. Nie rozpoczęto poszukiwań. Rozbitkowie pozostali sami sobie, dryfując na oceanie kilkaset kilometrów od najbliższego lądu. Ponieważ okręt zatonął bardzo szybko, nie zdążono zwodować żadnych szalup, a jedynie kilka tratw. Jak na 900 osób było to zdecydowanie za mało. Niemal wszyscy dryfowali w kamizelkach ratunkowych albo uczepieni jakichś szczątków.
- Minął dzień i przyszła noc. Zrobiło się zimno, naprawdę zimno. Rankiem wzeszło słońce i nas ogrzało, ale szybko zrobiło się niemiłosiernie gorąco. Wtedy modliliśmy się, żeby znów nadeszła noc - wspominał James. Wszyscy zaczęli odczuwać dotkliwe pragnienie. Poważniej ranni i słabsi zaczęli osuwać się pod powierzchnię i znikać.
Drugiego dnia wieczorem pojawiło się nowe przerażające zagrożenie. Wokół setek unoszących się na wodzie ludzi zaczęło się zbierać wielkie stado rekinów, zanęconych krwią wyciekającą z wielu rannych marynarzy. Zaczęło się polowanie. - Dookoła krążyły ich setki. Zwłaszcza wieczorami rozlegały się krzyki. Panowała cisza i spokój, a potem nagle ktoś strasznie wrzeszczał. Dostał go rekin - wspominał James. W ten sposób ginęli głównie ci, którzy pływali sami albo na obrzeżach trzymających się razem grup marynarzy.
Większość rozbitków bardziej martwiła się jednak brakiem wody. Zaczynali dostawać halucynacji. Co bardziej zdesperowani przestawali się kontrolować i pili słoną wodę, co prowadziło do jeszcze gorszych zaburzeń, wymiotów i zazwyczaj śmierci. - Niektórzy przekonywali, że okręt wcale nie zatonął. Że jest tuż pod powierzchnią. Mówili, że dopiero co na nim byli, pili wodę i jedli lody. Niektórzy dawali się przekonać i nurkowali albo odpływali, żeby już nigdy nie wrócić - opisywał James.
Ratunek przyszedł z oporami
Czwartego dnia większość rozbitków już nie żyła. Na wodzie unosiło się zaledwie nieco ponad trzystu żywych. Ci, którzy przetrwali tak długo, zaczęli już kompletnie odchodzić od zmysłów. - Wpadali w szał. Zaczęły się bójki. Do tego czasu byłem już gotowy oddać moje miejsce w raju albo przejść nad piekielnym ogniem, byleby dostać jedną szklankę chłodnej wody - opisywał James. Jego usta i gardło miały być "suche jak pieprz". On też w końcu wziął do ust morską wodę, choć jej nie połknął. Próbował tylko "przepłukać" sobie usta, żeby choć trochę ugasić pragnienie. Bezskutecznie.
Tego dnia nadeszło jednak wybawienie. Odbywająca rutynowy lot patrolowy załoga samolotu PV-1 Ventura zauważyła plamę ropy na oceanie. Przypuszczając, że to ślad po uszkodzonym okręcie podwodnym, chciała w nią zrzucić bomby głębinowe. Kiedy zeszła jednak w nurkowanie, ku swojemu zdumieniu dostrzegła, że w plamie oleju są setki ludzi szaleńczo machających, aby zwrócić na siebie uwagę. Załoga samolotu szybko wysłała informację o tym do swojej bazy, jednak tam nikt nie chciał jej uwierzyć. Nikt nie słyszał o żadnym zaginionym okręcie w tym rejonie. Dopiero po kilku godzinach z oporami wysłano jedną łódź latającą PBY-1 Catalina, która doleciała na miejsce pod wieczór. Po drodze jej załoga napotkała niszczyciel USS Cecil Doyle, którego poinformowała o sytuacji i na szczęście dla rozbitków jego kapitan z własnej inicjatywy postanowił ruszyć ku zauważonym ludziom.
Po dotarciu na miejsce catalina dowodzona przez porucznika Adriana Marksa zaczęła zgodnie z procedurą zrzucać do wody tratwy ratunkowe, wodę oraz jedzenie. Nie powinni wodować, bowiem fale na otwartym oceanie są za duże, aby zrobić to bezpiecznie. Jednak podczas jednego z przelotów członek załogi samolotu dostrzegł, że rozbitków atakują i wciągają pod wodę rekiny. Por. Marks postanowił zignorować przepisy i wodował obok jednej z grup rozbitków, aby wyciągnąć ich z wody. Z dala od rekinów. Zgodnie z przewidywaniami samolot został ciężko uszkodzony, ale utrzymał się na powierzchni i zamienił się w dużą tratwę ratunkową, na której zmieściło się ponad 50 rozbitków.
Kilka godzin później na miejsce zaczęły docierać okręty. Do rana z wody podjęto wszystkich, którzy przeżyli - 317 osób, w tym kapitana. Pięć dób po zatopieniu okrętu. - Wysłali nas pod prysznic, żebyśmy zmyli z siebie tę ropę. Zapytałem pilnującego nas marynarza, czy myjemy się wodą słodką, czy słoną? Kiedy powiedział, że słodką, to po prostu otworzyłem usta i starałem się wypić cały prysznic - opisywał swoje pierwsze chwile po uratowaniu James.
Dowódca nie wytrzymał presji
Śmierć 889 marynarzy w tak późnej fazie wojny, kiedy wydawało się, że Japonia jest właściwie pokonana, wstrząsnęła Stanami Zjednoczonymi i flotą. Były to największe straty, jakie kiedykolwiek poniosła jednostka US Navy. Na dodatek USS Indianapolis był znanym okrętem, który admirałowie często wybierali za swoją flagową jednostkę. Służba na nim była traktowana jako prestiżowa, więc wiele zamożnych i wpływowych rodzin starało się tam ulokować swoich synów. Ich głos był szczególnie słyszany w Waszyngtonie.
Furia oskarżeń skupiła się na komandorze McVayu III. Zarzucano mu, że źle dowodził akcją ratunkową i nie zrobił wszystkiego, aby utrudnić atak okrętowi podwodnemu. Postawiono go przed sądem wojennym, jednak we flocie szybko zdano sobie sprawę, że nie jest on niczemu winny, a zawiniła głównie administracja, która nie zauważyła zniknięcia dużego okrętu. Poza tym USS Indianapolis miał po prostu wielkiego pecha, wpadając tak a nie inaczej wprost pod wyrzutnie I-58.
Sąd ostatecznie nie ukarał McVaya III, jednak początkowo uznano go winnym jednego z zarzutów i jego kariera została złamana. Przeniesiono go na stanowisko na lądzie i w 1949 roku na własny wniosek odszedł do cywila. Nieustannie był celem ataków części rodzin ofiar. Dostawał dużo oskarżycielskich listów i musiał sobie radzić z niekończącymi się telefonami pełnymi wyrzutów. Na dodatek w latach 50. jego żona zmarła na raka. Ostatecznie McVay III nie wytrzymał ciężaru oskarżeń, wyrzutów sumienia i samotności. W 1968 roku, w wieku 70 lat, popełnił samobójstwo. Był ostatnią ofiarą tragedii USS Indianapolis.
Ostatecznie dopiero w 2001 roku całkowicie oczyszczono kartotekę McVaya III ze wszelkich zarzutów i w pełni go zrehabilitowano.