Jest skrzypkiem, który żegluje. Bywa żeglarzem grającym na skrzypcach. Dwie miłości – muzykę i wodę od lat udaje mu się z powodzeniem łączyć. Dzięki żeglarstwu zapewnia sobie najbardziej niezwykłe trasy koncertowe po największych europejskich miastach. Choć Henryk Widera ma już 86 lat, nie ma zamiaru z tego rezygnować. Bo, jak twierdzi, woda roztacza przed nim nieskończone horyzonty. Dosłownie i w przenośni.
Główny mecz nie zawsze przesądza o wyniku, czasami potrzebna jest #dogrywka. Oni udowadniają, że właśnie wtedy można osiągnąć najwięcej. Starsi, ale młodzi duchem: przedstawiamy cykl portretów osób po sześćdziesiątce, które są może i nieznane, ale za to wyjątkowe. Motywują do działania, pokazują, że wiek nie jest przeszkodą w realizacji marzeń. Poznaj historie życiowych dogrywek.
W Centrum Żeglarskim w Szczecinie sezon jeszcze na dobre się nie zaczął, ale kilku żeglarzy już szykuje swoje łajby do wypłynięcia w dalsze trasy. Na jednej z nich energiczny starszy mężczyzna z uwagą przegląda wyposażenie łodzi, którą zaraz ma wyruszyć na jezioro. Zauważa nas i macha, szeroko się uśmiechając. Ten uśmiech nie schodzi mu z twarzy przez cały nasz wspólny rejs.
Woda na młyn
Woda przyciągała go od zawsze. – Z rodzicami mieszkaliśmy nad łąką – wspomina. – W czasie powodzi, kiedy pobliski strumyk wylał, na polu zrobił się mały zbiornik. Tak bardzo chciałem znaleźć się na wodzie, że wziąłem z domu balię i zrobiłem sobie z niej małą łódź. Niestety uszkodziłem ją, a dziurawa była już nie do użycia. Dostało mi się za to od matki, bo wtedy to była nasza wanna, w niej myliśmy się raz w tygodniu. Miałem kłopoty, ale wiedziałem już, że woda to jest coś, co działa na mnie jak magnes.
Samotność na wodzie
Żeglowanie to często samotność i walka z przeciwnościami. Pana Henryka przygotowały do tego trudne pierwsze lata życia. – Matka wcześnie zmarła na gruźlicę. Ojciec ożenił się ponownie, ale macocha nie zastąpiła mi mamy. Chciała mieć męża, a nie dzieci. Nie była dobra ani dla mnie, ani dla mojej siostry. A ojciec? Był nią zauroczony – wspomina.
– Siostra szybko uciekła z domu, a cała niechęć macochy skupiła się na mnie. Miałem bardzo ciężkie dzieciństwo. Często uciekałem z domu na pola, do lasu, szukałem samotności – opowiada.
Jako dziecko musiał wykonywać ciężką fizyczną pracę – nosił wodę ze stacji kolejowej do oddalonego o pół kilometra domu. – Byłem drobnym chłopcem, a musiałem schodzić ze wzgórza, na którym stał nasz dom, i krętymi ścieżkami targać wodę na nosidłach. Czasami zimą ścieżki zamarzały i wchodzenie na górę nie było proste. Potykałem się, zsuwałem w dół. To pozwoliło mi później pokonać trudności, jakie napotyka samotny żeglarz, i nauczyło, żeby nigdy się nie poddawać.
Koło ratunkowe
Zanim zaczął żeglować, był przede wszystkim muzykiem. Talent odziedziczył po ojcu, który mimo braku wykształcenia i zawodu zawsze gromadził wokół siebie wiernych słuchaczy. Przed wojną tworzył dwunastoosobową orkiestrę w niemym kinie w Tarnowskich Górach, która grała muzykę do filmów.
Ojciec zdawał sobie sprawę, że brakowało mu profesjonalnego warsztatu, dlatego chciał, aby jego syn miał lepsze warunki. Henryk pierwsze skrzypce dostał w wieku pięciu lat. – Za oknem koledzy grali w piłkę, a ja powtarzałem te same nuty – wspomina.
Już jako siedmiolatek, w okresie wojny, grywał z ojcem w restauracji, poszedł też do szkoły muzycznej w Tarnowskich Górach. – Płaciliśmy 31 marek za miesiąc nauki, a ojciec zarabiał wówczas 200 miesięcznie. Po wojnie było dużo gorzej. Kiedy weszli sowieci, w styczniu 1945 r., zastała nas ogromna bieda. Ojciec zarabiał 400 złotych na miesiąc, co równało się jednemu kilogramowi słoniny – wspomina. Mimo wszystko Henryk nie porzucił nauki. Konserwatorium muzyczne zmienił na liceum muzyczne w Bytomiu, pierwszą taką szkołę w Polsce.
Zatrudni się w Filharmonii Szczecińskiej. Jednak, jak sam przyznaje, występy przed szeroką publicznością wymagały sporej odporności psychicznej i pewności siebie. – A tego najbardziej mi brakowało – przyznaje. – Miałem problem z występami. Choć kochałem muzykę, występy zawsze były dla mnie bardzo stresujące. Męczyłem się.
Zdecydował się na pracę w operetce, gdzie nie odczuwał już tak dużej presji jak w filharmonii. Wtedy, w 1964 r., nastąpił przełom. Spotkał kolegę, który powiedział, że w okolicy jest do sprzedania mała łódź. – Kupiłem ją i wreszcie naprawdę poczułem wiatr w żaglach. Nie skutkowały wcześniejsze wizyty u psychologów, psychiatrów, leki. Żeglarstwo pozwoliło mi odciąć się od źródła kłopotów. Ono mnie uratowało – uważa.
– Zawsze będę skrzypkiem. Ale to woda, żeglarstwo sprawiły, że mogłem zacząć doceniać życie – dodaje.
Muzyka wiatrem w żagle
Na poważnie zaczął żeglować na emeryturze – to już ponad 25 lat. Od tamtej pory ma na swoim koncie kilkuletni rejs dookoła Europy, był też na Morzu Północnym, Śródziemnym i na Wyspach Kanaryjskich.
Ludzie dziwią się, że mimo wieku ma tyle energii i siły. A recepta jest prosta: trzeba coś naprawdę pokochać i to realizować wbrew przeciwnościom.
Przykład? Rejs wokół Europy. Okropna pogoda – deszcz i zbyt silny wiatr. Zatrzymuje się w Kopenhadze, nie ma już ani grosza. – Zacząłem grać na skrzypcach na ulicy. Ludzie początkowo wrzucali mi pieniądze z litości. Potem chyba zaczęło im się podobać – uśmiecha się.
Tak wpadł na pomysł, żeby zarabiać, pływając po różnych portach. Koledzy żeglarze żartują, że Henryk załatwił sobie największą trasę koncertową w Europie.
Szerokie wody
Kiedy wspólnie płyniemy po jeziorze Dąbie, świeci słońce, a wiatr wydyma żagle, widać że tu, na wodzie, jest szczęśliwy. Jak mówi, woda jest silnie związana z jego naturą. – Coraz bardziej się wynaturzamy, pozostając w zamknięciu. A tutaj widzi się prawdziwie. Jakbym nie mógł wypłynąć na kolejny rejs, nie wiem, co bym zrobił.
Henryk Widera już ma w planach następną podróż przez Europę. Na razie nie zdradza szczegółów, kompletuje załogę. Można już jednak przewidzieć, że po raz kolejny wszystkich zadziwi.