W dzieciństwie bracia nazywali ją "demoniczną terrorystką", bo lubiła rządzić innymi dziećmi. Miała zostać śpiewaczką operową, ale obejrzała "Juliusza Cezara" z Marlonem Brando i zapragnęła jak on uwodzić Szekspirem. "Żelazna Lady", Karen Blixen z "Pożegnania z Afryką" poza ekranem okazuje się być równie nietuzinkową postacią. Meryl Streep pilnie strzeże swej prywatności, dla większości widzów pozostając tajemnicą. Uchylamy jej rąbka, czekając na premierę "Boskiej Florence", za sprawą której aktorka ma szanse na czwartego, historycznego Oscara.
Nigdy nie należała do aktorek w stylu glamour, z jakich słynie fabryka snów. Nie zwalała z nóg urodą, (choć zawsze miała wdzięk i wiernych wielbicieli), nie porywała obłędnym seksapilem, nie trafiała na listy najpiękniejszych, najbardziej pożądanych, etc. Przeciwnie. Obok najważniejszych na świecie branżowych nagród ma na koncie przyznany kilkakrotnie "tytuł" najgorzej ubranej Amerykanki, a jej wygląd – kreacje, makijaż i fryzura – bywały obiektem drwin stylistów i specjalistów od wizerunku.
Meryl Streep nigdy się tym nie przejmowała. Odbierając pierwszego Oscara za rolę w "Sprawie Kramerów" w tandetnym żakieciku z żabotem, pytana, kto ją ubierał na galę, wypaliła: "Wszystko pożyczyłam od kuzynki. Szkoda mi życia na bieganie za szmatkami".
Przesłuchania do filmu rozpoczęła od castingu do roli w "King Kongu". Producent filmu, słynny Dino De Laurentiis ujrzawszy Meryl, powiedział do syna po włosku: "Jest brzydka. Dlaczego przyprowadziłeś mi to?" Przeżył szok, gdy Streep odpowiedziała mu płynnie, również po włosku: "to samo przyszło i samo wyjdzie". Rolę dostała wtedy piękna Jessica Lange.
Jednym z pierwszych, którzy poznali się na jej talencie, był Woody Allen, obsadzając Meryl w swoim "Manhattanie" w roli byłej żony – kłótliwej lesbijki, która pragnie zbić majątek, publikując opowieść o intymnych szczegółach z ich życia. Był rok 1979, miała niespełna 30 lat i gdy film Allena wchodził na ekrany, ona odbierała już swojego pierwszego Oscara za "Sprawę Kramerów".
W imię miłości
W Hollywood krąży wyjątkowo trafne powiedzenie: "rok bez nominacji do Oscara dla Meryl Streep, jest rokiem straconym". I rzeczywiście, od ponad trzech dekad rzadko się zdarza, by jej nie dostała.
Zdobywczyni trzech Oscarów i 19 nominacji do tej nagrody, 8 Złotych Globów i – uwaga – 28 nominacji do statuetki, Złotej Palmy, BAFTY, Cezara i wielu innych nagród, nie ma sobie równych w całej historii kina. Liczbą złotych statuetek pokonuje ją jedynie inna wielka artystka – czterokrotna zdobywczyni Oscara Katharine Hepburn. Zmarła w 2003 r. w wieku 96 lat aktorka grała niemal do końca życia, młodsza dziś o całe 30 lat Meryl ma szanse pobić jej rekord, a już na pewno powtórzyć. I to niebawem, bo, jak wieść niesie, za sprawą roli najgorszej śpiewaczki świata w filmie "Boska Florence", czwarty w jej karierze Oscar wydaje się coraz bliższy.
"Jest największą aktorką na świecie" – mówi o niej Clint Eastwood, a za nim powtarzają to miliony widzów i historyków kina. Choć przebieg jej kariery zawodowej jest znany, niewiele wiadomo o początkach gwiazdy. Przy czym sama Meryl na słowo "gwiazda" podnosi protest. "Gwiazdą była Marilyn Monroe, ja jestem kobietą, która robi filmy bez robienia scen" – wyjaśnia.
W opublikowanej niedawno biograficznej książce "Meryl Streep o sobie" Lawrence'a Grobla mówi, że w wieku 9 lat wyglądała już na 40 i zachowywała się jak dorosła, a wielu rówieśników brało ją za nauczycielkę. Młodsi bracia nazywali ją "dominująca terrorystką", bo rządziła okolicznymi grupami dzieciaków. Talent artystyczny po raz pierwszy objawiła rodzinie, śpiewając kolędę "Holy Night" na koncercie w szkole.
Rodzice zatrudnili wówczas nauczycielkę śpiewu operowego, a Meryl miała zostać wielką śpiewaczką. Zrezygnowała jednak, bo mnóstwo jej czasu pochłaniały sport i chłopcy, dla których odmówiła noszenia aparatu na zęby i przefarbowała się na blond jako… 13-latka. O aktorstwie zaczęła myśleć, obejrzawszy adaptację szekspirowskiego "Juliusza Cezara", w której Marlon Brando grał Marka Aureliusza. Najpierw ukończyła żeński college – wydział dramatyczny w rodzinnym New Jersey. Gdy wykonała monolog Blanche z "Tramwaju znanego pożądaniem", profesor był pod takim wrażeniem, że dał jej główną rolę w "Pannie Julii" Strindberga.
Później dołączyła do trupy teatralnej, a chcąc się dalej rozwijać – do Yale School Drama. To wówczas Andrzej Wajda wystawiał tam "Biesy" z Elżbietą Czyżewską w jednej z głównych ról – Meryl pojawiła się także w niewielkiej. Była urzeczona Czyżewską, którą wspomina jako jedną z największych aktorskich osobowości, z jakimi się zetknęła. Wajda przyznaje, że nie poznał się na talencie Streep. – Nie myślałem, że ta nieśmiała dziewczyna zrobi wielką światową karierę – mówi. Jej profesor wiedział to od początku.
Po studiach trafiła wprost na Broadway. Właśnie tam poznała swoją wielką miłość, Johna Cazala, a świadkiem narodzin uczucia pary był Al Pacino. Po latach w filmie o Cazalu (znanym z roli starszego brata Michaela Corleone – Pacino w "Ojcu chrzestnym") opowiedział, że nigdy nie spotkał tak zakochanych w sobie dwojga ludzi. Wkrótce Cazal ciężko zachorował. By móc się nim opiekować, Meryl poprosiła o małą rolę w "Łowcy jeleni" Michaela Cimino, filmie, który miał się okazać arcydziełem. Pojawiła się u boku narzeczonego i samego Roberta de Niro. Zrobiła ze swojej roli prawdziwą perełkę i otrzymała pierwszą nominację do Oscara, a przedtem Złoty Glob.
Cazal nie doczekał premiery filmu, jedynego, w którym zagrali z Meryl wspólnie. Zmarł na raka kości w 1978 r. Reżyser wspominał, że gdy aktor nie mógł już pracować, Meryl jak gdyby nigdy nic nagrała spory fragment jego roli… głosem Cazala. Nikt nie zauważył różnicy. "Nigdy w życiu nie słyszałem czegoś podobnego" – przyznał po latach.
Wkrótce przyszła propozycja wystąpienia u boku gwiazdora "Absolwenta" – Dustina Hoffmana w "Sprawie Kramerów" Roberta Bentona. Filmie, który – jak mówi – uratował jej życie. Rzuciła się w wir pracy, by zagłuszyć ból. Na planie było ciężko, a histeryczny Hoffman, wielbiciel metody Stanisławskiego, groził jej nawet pobiciem, by wywołać przed kamerą "efekt przerażenia". Najwyraźniej skutecznie, bo za rolę nieszczęśliwej żony i matki, która porzuca rodzinę, by potem walczyć o prawa do dziecka, Meryl odebrała pierwszego Oscara za rolę drugoplanową, Hoffman zaś za pierwszy plan. Wymusiła też na reżyserze dopisanie paru kwestii swojej bohaterce, twierdząc, że jest "zbyt zła jak na prawdziwą matkę". Była już wtedy mężatką. Pół roku po śmierci Cazala poślubiła rzeźbiarza Donna Gummera. Wybrała, jak się okazało, najlepszego przyjaciela na całe życie, który został ojcem czwórki jej dzieci. Zamieszkali na farmie z dala od Hollywood.
Oscary i proroctwo od Bette Davis
Jej kariera potoczyła się błyskawicznie. Grała mnóstwo i to w ważnych filmach tamtej epoki. Pomiędzy kolejnymi rolami rodziła dzieci. Już jako utytułowana aktorka na pytanie o pasje pozazawodowe Meryl odpowiadała: "Nie mam żadnych poza pracą, a kiedy ją kończę, jestem w ciąży. To jedyny sposób, na jaki wpadł mój mąż, by mnie ściągać do domu".
Ku swojemu zaskoczeniu, tuż po pierwszej nominacji do Oscara otrzymała list od Bette Davis, która w opinii historyków kina uchodziła za największą amerykańską aktorkę. "Czuję, że to Ty będziesz moją następczynią, tylko Ty i nikt inny" – pisała Davis, artystka świadoma własnej wartości, znana z krytycznych ocen cudzych poczynań. Intuicja jej nie zawiodła.
Już niebawem w ręce Meryl trafił drugi Oscar. Odebrała go za rolę w głośnym filmie "Wybór Zofii", opartym na powieści Williama Styrona. Dodajmy, że rolę wstrząsającą – Polki, która po piekle obozu koncentracyjnego obsesyjnie szuka zemsty na zbrodniarzach. (Mało kto wie, że pierwszą kandydatką do roli Zofii była Krystyna Janda, tuż po sukcesie "Człowieka z marmuru", władze PRL nie dały jej jednak paszportu i zgody na wyjazd.) W pracy nad postacią Zofii aktorce pomagała Elżbieta Czyżewska, z którą Streep bardzo się zaprzyjaźniła.
Meryl w filmie kilkakrotnie mówi po polsku i radzi sobie wyśmienicie. Swoją rolę wspomina tak: "Przez dwa miesiące uczyłam się polskiego w szkole językowej Berlitz. Poznawałam brzmienie słów, głosek, ćwiczyłam ich wymowę. Moją nauczycielką była Polka, która posługiwała się pięknym, literackim językiem – takim, jakiego używała bohaterka "Wyboru Zofii". Nauka nie była trudna, głównie ze względu na to, że bardzo szybko przejmuję akcent osoby, z którą rozmawiam. Jestem pod tym względem jak kameleon, dopasowuję się do otoczenia."
Kameleonem nazywają ją wszyscy, którzy mieli szczęście partnerować jej na planie. Sam określany w ten sposób Robert de Niro (para spotkała się w pracy trzykrotnie – począwszy od "Łowcy jeleni" poprzez współczesną love story "Falling in love" aż po "Pokój Marvina") mówi, że on na swoje rolę musi ciężko pracować, podczas gdy Meryl czyni to od niechcenia.
Heroina brzydsza od Chomeiniego
Choć po doświadczeniach z castingu do "King Konga" nie chciała już ubiegać się o role urodziwych kobiet, twórcy sami się o nią upomnieli. Ponoć gdy Karel Reisz zaproponował jej główną rolę w "Kochanicy Francuza", opartej na powieści Johna Fowlesa, zawołała: "Popatrz na mnie, wiesz, co robisz? Brzydszy jest chyba tylko Chomeini". Jednak nawet nie rozważano innej kandydatki. W dość swobodnej, wzbogaconej o wątek współczesny adaptacji książki Meryl była urzekająca – prawdziwa heroina, niepokojąca i fascynująca zarazem, na przemian zakochana i odpychająca, zagubiona w kostiumowej opowieści o nieszczęśliwej miłości, przebojowa w wątku współczesnym.
Partnerujący jej Jeremy Irons wspomina, że nie mógł oderwać od niej oczu. "Miałem wrażenie, że gram z dwoma różnymi kobietami. Bywało, że kręciliśmy oba wątki naprzemiennie, a Meryl w ciągu sekundy zrzucała skórę melancholijnej muzy, by stać się władczą, wyzwoloną kobietą" – opowiada.
Heroiną wiodąca ród męski na pokuszenie bywała wielokrotnie i po latach twierdzi, że po prostu "udawało się" jej to zagrać. "Udawałam, że wierzę w scenariusz, w to, że jestem piękna, seksowna, jak chcą twórcy, i to jakoś działało" – śmieje się, wspominając role.
A przecież tracili dla niej głowę tacy amanci kina jak choćby Robert Redford w "Pożegnaniu z Afryką" – adaptacji biograficznej prozy duńskiej pisarki Karen Blixen. Ta opowieść o niezwykłej kobiecie, która na początku XX w. wyjeżdża z niewiernym mężem do Kenii, by założyć tam plantację kawy, i zakochuje się w lokalnej społeczności, w afrykańskiej przyrodzie, a wreszcie w tajemniczym myśliwym, uchodzi za jeden z najpiękniejszych filmów o miłości i wierności sobie we współczesnym kinie. Scena, w której Robert Redford myje włosy Meryl o brzasku, na tle dzikiej afrykańskiej przyrody, trafiła do pierwszej dziesiątki "najbardziej romantycznych ujęć" wybieranych na 100-lecie kina.
Urokowi już dojrzałej Meryl uległ też wielki twardziel kina Clint Eastwood, obsadzając ją w głównej roli w adaptacji powieści "Co się wydarzyło w Madison County". Dawny Brudny Harry jako zakochany romantyk? Czemu nie, w poruszającej opowieści o miłości gospodyni domowej z prowincji i znanego reportera "National Geographic" zaskoczył wszystkich. Podobnie Meryl.
Subtelną, melodramatyczną historię o uczuciu, które spełnić się nie może, bo kobieta nie chce zranić i opuścić tych, którzy jej ufają, łatwo było uczynić ckliwym romansem. Tymczasem duet Streep – Eastwood, grając na półtonach, oszczędnie i bez cienia sentymentalizmu, podarował nam historię uczucia, która wbija w fotel. W scenie, w której bohaterka, obiecawszy kochankowi, że odejdzie od męża, próbuje mu o tym powiedzieć, a my śledzimy przez długie sekundy jej dłoń na klamce samochodu, w salach kinowych publiczność wstrzymywała oddech. Za obie role – w "Pożegnaniu z Afryką" i w filmie Eastwooda – otrzymała dwie kolejne nominacje do Oscara.
Pytana o tajemnicę swojego aktorstwa w wywiadzie rzece, mówi: "Jestem ogromnie ciekawa ludzi, także moich bohaterek. To chyba esencja mojego aktorstwa". Jej ukochany reżyser, zmarły niedawno wielki Mike Nichols, z którym nakręciła pięć filmów (począwszy od niesłusznie zapomnianej "Zgagi" po obsypane Złotymi Globami "Anioły w Ameryce", poruszające problem osób chorych na AIDS) miał własną teorię dotyczącą Meryl. "Ona ma w sobie wewnętrzny blask, jakby pochłonęła jakieś źródło światła" – twierdził.
Żelazna dama bez gaży
Większość jej ról z minionego wieku znamy wszyscy. Z każdą kolejną pokazuje nieograniczoną skalę możliwości. Musicalem "Mamma Mia" zaskoczyła wszystkich. Nie tylko udowodniła, że z powodzeniem mogłaby być również śpiewaczką, ale też sprawiła, że wróciła moda na porzucony niemal przez kino gatunek.
W udanym, tym razem czysto rozrywkowym, groteskowym filmie o świecie mody "Diabeł ubiera się u Prady" wcieliła się w słynną szefową "Vogue'a", apodyktyczną Annę Wintour. I znów stworzyła kreację, którą trudno zestawić z pozostałymi rolami w obrazie, i dostała następną, zasłużoną nominację do Oscara. A przecież jeszcze wcześniej były znakomite "Godziny" Stephena Daldry'ego – osnuta wokół historii życia Virginii Woolf, z trzema bohaterkami z różnych epok, opowieść o kobietach, które odkrywają, że żyją wedle cudzych norm.
Lista jej wielkich kreacji jest oczywiście znacznie dłuższa. Wymienić choćby tylko wszystkie nominowane do Oscara nie sposób, nie pisząc obszernej książki. Spośród ostatnich nie wolno pominąć tej w filmie "Wątpliwość" Johna Patricka Shanleya. Wśród wybitnych kreacji Streep to jedna z najwspanialszych. Jako siostra Alojzyna twardą ręką sprawująca władzę w katolickiej szkole jest bezwzględna i bodaj po raz pierwszy tak pozbawiona empatii na ekranie. Nie mając dowodów, w oparciu o własne obsesje, oskarża księdza o molestowanie jednego z uczniów. To rola godna kolejnego Oscara.
Choć jest zdeklarowaną demokratką, ani przez moment nie wahała się, czy zagrać byłą brytyjską premier. O "Żelaznej damie" (dla niektórych to właśnie rola uważana za najwybitniejszą w jej dorobku) pisano: "Meryl nie gra Thatcher, ona nią po prostu jest". Podobnie ocenili jej pracę dawni współpracownicy brytyjskiej premier, choć Brytyjczycy narzekali, że film skupia się na końcowym okresie życia tracącej pamięć kobiety. Rola przyniosła jej trzeciego Oscara. Całą swoją gażę przeznaczyła na Muzeum Historii Kobiet.
Na półtora miesiąca przed premierą jej najnowszego filmu "Boska Florence" po pierwszych pokazach już mówi się, że może on jej przynieść czwartą złotą statuetkę.
Przebijanie szklanego sufitu
Meryl jest zdeklarowana feministką. "Pechowo dla facetów z branży filmowej kobiety też rodzą się z mózgiem" – skomentowała kiedyś seksistowski dowcip reżysera na planie i ostrzegła, że przy kolejnym zrezygnuje z roli.
Od lat zabiega o równe traktowanie kobiet i mężczyzn zatrudnionych w przemyśle filmowym. W 1990 r. zwróciła się apelem o interwencję do Screen Actors Guild, wieszcząc, że jeśli sztuka filmowa nadal będzie zmierzać w kierunku, w jakim zmierza, kobiety niebawem znikną z ekranów. Miała na myśli po pierwsze przepaść dzielącą gaże aktorskie mężczyzn i kobiet, po drugie – brak ciekawych ról dla kobiet od lat 40 wzwyż.
"Nigdy nawet nie zbliżysz się do kwoty, jaką za udział w filmie, w którym to ty zagrałaś główną rolę, otrzymują faceci" – oświadczyła wprost. Sama dostaje sporo mniejsze honoraria niż jej filmowi partnerzy – Robert De Niro, Tommy Lee Jones czy Jack Nicholson. Mówi, że ich uwielbia, ale nie wie, dlaczego jej najwyższa gaża nigdy nie przekroczy 5 mln dolarów, podczas gdy oni,nawet na drugim planie, zgarniają po kilkanaście.
Wbrew modzie na wieczną młodość, w przeciwieństwie do większości koleżanek nie poprawia urody, nie próbuje też odejmować sobie lat. Twierdzi, że fakt, że nigdy nie była specjalnie urodziwa, pomógł jej łatwiej wejść w wiek dojrzały. "Jeśli chodzi o wygląd, pozbyłam się kompleksów związanych z długim nosem jeszcze w czasie studiów. Teraz się starzeję, wszystko się sypie i tym też się wcale nie przejmuję. Nic z tym nie robię" – oświadczyła w telewizyjnym programie, pytana o to, jak dba o urodę. W studiu zapadła cisza, a posiadaczka trzech Oscarów dodała jeszcze: "Największą ulgę poczułam, gdy uwolniłam się od troski o to, jak wyglądam, i od tego, jak mój wygląd wpływa na moją pracę."
Streep niemal nie schodzi z planu. Można odnieść wrażenie, że ma monopol na ciekawe role dla kobiet dojrzałych. A przecież wybiera starannie scenariusze i mnóstwo odrzuca. "To właśnie Meryl przebiła szklany sufit dla dojrzałych, nieco starszych aktorek, nigdy wcześniej to się nie stało" – twierdził Mike Nichols.
Ostatnio w rozmowie z brytyjskim "Guardianem" zapytana, jakim cudem zachowuje taki dystans do siebie mimo tylu sukcesów, odpowiedziała: "Staram się prowadzić tak normalne życie, jak tylko to możliwe. Trudno popaść w samouwielbienie, gdy sama prasujesz sobie rzeczy".