Mija rok od historycznej decyzji Angeli Merkel, która 4 września 2015 roku zezwoliła tysiącom uchodźców na wjazd do Niemiec. Po roku okazuje się, że krok ten może obrócić się przeciwko niemieckiej przywódczyni a także stabilności Niemiec i Europy. Europą wstrząsnęła seria zamachów i szybko okazało się, że niektórzy zamachowcy przeniknęli do Europy w grupie uchodźców. Merkel czuje, że obywatele odwracają się od niej i zaczynają ufać skrajnie prawicowym populistom, którzy głoszą potrzebę strzelania do uchodźców na granicach RFN.
"Noc, w czasie której Niemcy utraciły kontrolę". Tak tygodnik "Die Zeit", jedno z czołowych pism niemieckich, określał wydarzenia z 4 na 5 września 2015 r. Wieczorem i w nocy 4 września Angela Merkel, w porozumieniu z Austrią i Węgrami, zdecydowała o zezwoleniu tysiącom uchodźców z Bliskiego Wschodu, którzy znaleźli się na Węgrzech, na wjazd do Niemiec.
Dzisiaj słynna decyzja niemieckiej kanclerz przez ten sam tygodnik określana jest jako "drugi upadek muru berlińskiego", "cezura w historii rządów kanclerz Merkel" oraz "decyzja zmieniająca kontynent".
Po roku Angela Merkel musi zapewniać Niemców, że ich kraj pozostanie… Niemcami, czując, że obywatele odwracają się od niej i zaczynają coraz bardziej ufać populistycznej Alternatywie dla Niemiec (AfD), głównej prawicowej rywalce rządzącej chadecji. AfD powstała kilka lat temu jako sprzeciw wobec potężnego wsparcia finansowego z Niemiec dla Grecji. Dzisiaj rośnie w siłę na fali sprzeciwu wobec polityki otwartych drzwi wobec imigrantów.
Historyczna decyzja
Od momentu decyzji upływa rok. Nie ma przesady w twierdzeniu redakcji "Die Zeit", że decyzja Angeli Merkel i rządu niemieckiego o zezwoleniu na wjazd wielkiej liczby uchodźców okazała się historyczna. Dzisiaj stała się punktem odniesienia w rozważaniach o przyszłości Niemiec i Europy.
Decyzja kojarzona z legendarnym już powiedzeniem pani kanclerz "Wir schaffen das", ("Damy radę"), już dzisiaj tak naprawdę na trwale przylgnęła do Merkel. Niewiele osób pamięta dokonania kanclerz sprzed 2015 r., w tym uratowanie strefy euro i zbankrutowanych Grecji, Cypru, Irlandii, Portugalii czy Hiszpanii. Jej cały dorobek wydaje się nieistotny, liczy się tylko to, jak pod jej rządami zmieniły się Niemcy i Europa na skutek przyjaznej polityki wobec uchodźców.
Po 12 miesiącach od tamtych dramatycznych dni wielu Niemców i wielu Europejczyków zadaje sobie pytanie: czy Merkel dopiero swoimi słowami zachęciła około miliona ludzi do przyjazdu do RFN? Czy też jej decyzje były po prostu pogodzeniem się z faktem, że na skutek wojen i konfliktów wokół granic Europy na nasz kontynent – a szczególnie do bogatych Niemiec – wyruszyły rzesze ludzi.
Pani Merkel i jej otoczenie utrzymują, że uchodźcy byli już w Europie i należało po prostu zareagować na perspektywę wielkiego, niekontrolowanego kryzysu humanitarnego. Setki tysięcy ludzi przemieszczały się przez Bałkany i Węgry w drodze na północ i poszczególne kraje traciły kontrolę nad swoimi granicami oraz nad rejestracją uchodźców.
Budapeszt zalany przez uchodźców
W końcu sierpnia 2015 roku na budapeszteńskim dworcu kolejowym zgromadziły się tłumy ludzi, których Węgry ewidentnie nie chciały u siebie przyjąć i nie chciały też dać im zezwolenia na wyjazd w kierunku Austrii i Niemiec – aby nie zachęcać innych do przybywania.
Wielu obywateli zaczęło otwarcie sprzeciwiać się polityce otwartych drzwi. Gdy 31 sierpnia 2015 roku w Heidenau w dawnym NRD mieszkańcy blokowali otwarcie ośrodka dla uchodźców w supermarkecie, Merkel zdała sobie sprawę, że sytuacja Niemiec staje się trudna na skutek napływu uchodźców oraz że potrzebne jest zapewnienie obywateli, że państwo kontroluje przebieg zdarzeń i że przyjęcie uchodźców nie wstrząśnie społeczeństwem.
Wtedy właśnie, w ostatnim dniu sierpnia, padły słowa "Wir schaffen das". Spodziewano się 800 tys. uchodźców w granicach Republiki Federalnej do końca 2016 r. Wkrótce skorygowano tę liczbę w górę i ogłoszono, że do Niemiec wjedzie ponad milion ludzi z Bliskiego Wschodu, Afganistanu, Pakistanu oraz Afryki Północnej.
Angela Merkel wraz ze swoim otoczeniem zdecydowała się już w końcu lata zawiesić ze strony Niemiec obwiązywanie przepisów azylowych w UE. Do tej pory każdy, kto zamierzał ubiegać się o azyl w jednym z państw unijnych, musiał złożyć wniosek w pierwszym kraju Unii, do którego przybył.
Zgodnie z tymi przepisami, czyli konwencją dublińską, ktoś, kto złożył podanie o azyl na Węgrzech, nie miał prawa ubiegać się o azyl w RFN czy Austrii. Było to podyktowane elementarną logiką: jeśli ktoś ucieka przed prześladowaniami lub przed wojną do Unii Europejskiej, to jeśli już się w niej znalazł, nie może sobie swobodnie wybierać, gdzie chce mieć azyl. Jednak rząd Niemiec uznał, wbrew zresztą stanowisku wielu państw Unii, że Berlin będzie przyjmował wnioski o azyl od każdego Syryjczyka, który stawi się na niemieckiej granicy, np. z Austrią czy Polską.
To właśnie ta decyzja otworzyła niemieckie granice dla rzesz uchodźców i rozwiązała ręce premierowi Orbanowi, który zadeklarował, że dopóki Budapeszt nie zarygluje granicy wschodniej, to Węgry będą po prostu przepuszczać uchodźców do Austrii, a nawet przeznaczą na to specjalne autokary i pociągi. Oczywiście Orban i jego rząd nie zrobili tego z powodów humanitarnych, lecz dlatego, że zależało im na pozbyciu się uchodźców.
Blokada granic nie wchodziła już w grę
Kiedy na początku września 2015 roku tysiące uchodźców zatrzymanych przez Węgrów w Budapeszcie zdecydowały się na pieszy marsz autostradą w kierunku Austrii, w Wiedniu i Berlinie zrozumiano, że potrzebne są szybkie decyzje. Uchodźcy koniecznie chcieli wydostać się z Węgier i byli zdesperowani. Dlatego zatrzymanie ich przez blokadę policyjno-wojskową na granicy albo na autostradzie nie wchodziło w grę.
Również z powodów historycznych ani Niemcy, ani Austriacy nie mogli sobie pozwolić na użycie przemocy przeciwko ludności cywilnej szukającej schronienia w obu krajach albo dalej, w Skandynawii. 4 września wieczorem kanclerz Austrii Werner Faymann i kanclerz Niemiec Angela Merkel uzgodnili, że autobusy i pociągi będą przepuszczane z Węgier przez trasy austriackie aż do Bawarii.
Decyzję uzgodniono z Budapesztem. Uchodźcy byli szczęśliwi, a w świat, szczególnie na Bliski Wschód, do Syrii i do obozów dla uchodźców w Libanie, Jordanii, Turcji i innych krajach, poszła wiadomość: Niemcy przyjmą każdego uchodźcę. Jednak już kilka godzin po decyzji o przyjęciu uchodźców z Węgier przez Austrię kanclerz Faymann dzwonił do Angeli Merkel i alarmował: ludzi, którzy chcą wjechać do Austrii, jest znacznie więcej, niż sądzono.
Decyzja z 4 września, podjęta w Berlinie, uruchomiła lawinę zdarzeń, której finał nie jest i długo nie będzie znany. Na początku wielu Niemców i Austriaków ofiarnie wspierało uchodźców. Ten entuzjazm jednak opadł, gdy okazało się, że chodzi o setki tysięcy, a nie kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Pierwszym poważnym politykiem w Niemczech, który otwarcie powiedział "nie" polityce Merkel, był premier Bawarii Horst Seehofer.
Lider bawarskiej chadecji CSU poparł politykę zamykania granic, jaką lansował, wbrew Merkel, Viktor Orban. Węgierski premier mówił zresztą publicznie, że za kryzys uchodźczy odpowiedzialni są Niemcy, co podchwycił w kampanii wyborczej w Polsce lider obozu prawicowego Jarosław Kaczyński.
Węgrzy budują zasieki
Za Węgrami i Polską opowiedziały się Czechy i Słowacja. Viktor Orban nie zważał na krytykę w ramach UE i zaczął budować płoty i zasieki także wzdłuż granic z Rumunią i Chorwacją. Potem, w ślad za Węgrami, surowe kontrole i zasieki na granicach pojawiły się w państwach bałkańskich, zarówno należących do UE, jak i tych, które do niej nie wstąpiły (Macedonia i Serbia).
Kiedy napływ uchodźców był coraz większy, Austria, Niemcy oraz kraje skandynawskie kolejno zaczęły przywracać kontrole na granicach wewnątrz UE, które były zniesione w ramach tzw. umowy z Schengen.
Prawdziwy wstrząs przyszedł jesienią: w listopadzie 2015 r. terroryści odwołujący się do ekstremistycznego dżihadu przeprowadzili serię zamachów w Paryżu. Szybko okazało się, że niektórzy zamachowcy przeniknęli do Europy także w grupie uchodźców, którzy zostali praktycznie bez kontroli wpuszczeni w granice UE. Kiedy te informacje się potwierdziły, Niemcy rozpoczęły stopniowy odwrót od polityki otwartości, od tzw. Willkomennskultur.
Po krajach Bawarii i krajach Grupy Wyszehradzkiej kolejny "antymerkelowski" zwrot wykonała Austria. Na przełomie 2015 i 2016 r. Wiedeń otwarcie zakwestionował politykę przyjmowania uchodźców i wsparł radykalne wzmocnienie granic zewnętrznych samej Austrii i całej UE.
Austriacki minister spraw zagranicznych Sebastian Kurz w deklaracjach o konieczności zaryglowania Europy przed uchodźcami nawet prześcignął Węgry. Nie uchroniło to Austrii przed swoistą rewolucją wewnętrzną. Skrajna prawica radykalnie urosła w siłę, wiosną o włos przegrała wybory prezydenckie.
Jednak ponieważ będą one powtórzone, to niewykluczone, że jesienną turę wygra Wolnościowa Partia Austrii, która otwarcie sympatyzuje z francuskim Frontem Narodowym, Donaldem Trumpem, wyspiarskim UKIP oraz… Władimirem Putinem.
Samotność Merkel
Niemcy były coraz bardziej osamotnione, politykę Merkel odrzucać zaczęły nawet tradycyjnie liberalne i otwarte państwa skandynawskie. Francja po zamachach znalazła się w stanie wewnętrznej wojny z dżihadystami, a Wielka Brytania zapowiedziała wyjście z Unii Europejskiej, także pod wpływem chaosu, jaki spowodował kryzys migracyjny.
Za Oceanem rosnący w siłę Donald Trump ogłosił, że polityka na wzór tej prowadzonej przez Merkel nie będzie miała miejsca, jeśli on wygra wybory. Próby wsparcia polityki przyjmowania uchodźców przez Baracka Obamę i jego piękne słowa pod adresem niemieckiej kanclerz tylko napędzały Trumpowi zwolenników.
W Brukseli Komisja Europejska bezskutecznie próbowała przekonać państwa UE do wprowadzenia mechanizmu dzielenia i integrowania uchodźców. Jedynym, niemal dosłownie jedynym sojusznikiem niemieckiej kanclerz okazał się być papież Franciszek.
Po kilku miesiącach od głośnego "Damy radę" Niemcy Angeli Merkel znalazły się w izolacji jak nigdy wcześniej. Konflikt Merkel – Bawaria był coraz ostrzejszy i zaczął zagrażać spójności niemieckiej chadecji CDU-CSU. Populistyczna AfD poczuła szansę, natychmiast zaczęła gromadzić niezadowolonych z polityki rządu i zaostrzała język, głosząc potrzebę strzelania do uchodźców na granicach RFN.
W kraju zanotowano rekordową liczbę ataków na imigrantów. Z kolei molestowanie seksualne i gwałty na kobietach w Kolonii i innych miastach Niemiec w noc sylwestrową 2015/2016 r. autentycznie wstrząsnęły opinią publiczną Niemiec i klasą polityczną.
Skutek wydarzeń w Kolonii był taki, że po kilku dniach chaosu, bez ogłaszania tego z fanfarami rząd Angeli Merkel zaczął odchodzić od otwartości i zmieniać zasady zarządzania kryzysem imigracyjnym i społecznym. Cel był jasny: zredukować maksymalnie liczbę uchodźców, ograniczyć liczbę krajów, których obywatele niemal automatycznie dostawali prawo azylu w RFN, a tym, którzy azyl dostali, ograniczyć pobyt w Niemczech do maksymalnie kilku lat.
Prawo do pobytu po przyznaniu azylu stało się warunkowe: po zakończeniu wojny w Syrii albo Iraku azylant musi wrócić do swojej ojczyzny. Wprowadzono także ograniczenia zasiłków dla przybyszów, a nawet nakazano im pobyt w określonych miejscach. Merkel, początkowo krytyczna wobec Węgier, Bułgarii czy Macedonii, które bezwzględnie traktowały uchodźców na granicach, wiosną 2016 r. zawarła układ z autokratycznym prezydentem Turcji Erdoganem, który za obietnicę kilku miliardów euro oraz zniesienia wiz do UE zgodził się na drastyczne kroki i powstrzymanie ludzi próbujących z Turcji przedostać się do Grecji czy do Bułgarii.
Jednak te radykalne zmiany nie uspokoiły Niemców – zamach we francuskiej Nicei i kilka mniejszych ataków terrorystycznych w Niemczech oraz atak szaleńca w monachijskim centrum handlowym przez opinię publiczną były przyjmowane jako dowód rosnącego zagrożenia. Poparcie dla Merkel od lata 2016 r. cały czas spada. W końcu sierpnia pani kanclerz, widząc kryzys zaufania do siebie, zaczęła unikać odpowiedzi na pytanie, czy dokładnie za rok, we wrześniu 2017 r., jako kandydat na szefa rządu poprowadzi chadecję w nowych wyborach.
Inne Niemcy, inna Europa
Decyzja Angeli Merkel sprzed dokładnie roku zmieniła Niemcy oraz Europę. Niestety, mimo idealistycznych i humanistycznych intencji niemieckiej kanclerz, która w odruchu współczucia dla tysięcy ludzi potrzebujących wsparcia otworzyła granice dla setek tysięcy, krok ten może obrócić się przeciwko zarówno samej niemieckiej przywódczyni, jak i stabilności Niemiec i Europy.
Jeśli w Niemczech do głosu dojdą partie skrajne i populistyczne, to demokrację niemiecką czekają trudne chwile. Doświadczenie historyczne każe się obawiać nasilenia nacjonalizmu i ksenofobii w Niemczech i Austrii. Z kolei sprzeczności w podejściu do uchodźców wśród państw w ramach Unii Europejskiej mogą sprawić, że nie tylko nie będzie europejskiego systemu zarządzania kryzysem imigracyjnym, ale też że nie zostanie odbudowane zaufanie w UE i ofiarą fali migracyjnej padnie strefa swobody podróży, tzw. strefa Schengen, która jest wspaniałym namacalnym przykładem sukcesu Unii.
Jednak trwanie Schengen też nie jest bezwarunkowe – wiele społeczeństw europejskich nie chce otwartych granic, jeśli nie będzie bezpieczeństwa na nich i wewnątrz państw. Rok po "Wir schaffen das" i na rok przed wyborami federalnymi warto trzymać kciuki za Niemcy i Angelę Merkel, aby poradzili sobie z zarządzaniem migracją i integracją społeczności uchodźców w ramach RFN oraz aby procedury azylowe w Niemczech były na tyle przejrzyste, by obywatele niemieccy uwierzyli na nowo, że ich państwo kontroluje to, kto i na jak długo azyl dostaje i kto naprawdę na niego zasługuje.
Ponieważ od sukcesu Niemiec w tej dziedzinie zależy stabilność całej Europy, warto Niemcom pomóc uporać się z kryzysem. Stanie z boku i wytykanie Niemcom błędów jest krótkowzrocznością, ponieważ wzmocni w społeczeństwie niemieckim poczucie, że jest ono izolowane i może liczyć tylko na siebie.