Amerykanie dzielą się z Europejczykami bronią jądrową od lat 50. XX wieku. Niegdyś były to tysiące głowic najróżniejszego rodzaju mających odstraszać ZSRR. Dzisiaj to kilkaset bomb, których sens trzymania w Europie jest dyskusyjny. W teorii Polska mogłaby się ubiegać o umieszczenie części z nich na swoim terytorium.
Amerykanie dzielą się z Europejczykami bronią jądrową od lat 50. XX wieku. Niegdyś były to tysiące głowic najróżniejszego rodzaju mających odstraszać ZSRR. Dzisiaj to kilkaset bomb, których sens trzymania w Europie jest dyskusyjny. W teorii Polska mogłaby się ubiegać o umieszczenie części z nich na swoim terytorium.
Dyskusje o pomyśle rozlokowania broni jądrowej w bazach polskiego wojska nie są niczym nowym. Od lat temat ten jest co jakiś czas poruszany w środowisku ekspertów, bo wizja najpotężniejszej broni znanej ludzkości jako gwaranta polskiego bezpieczeństwa jest kusząca.
Tym razem jednak emocje były wyjątkowe. Wywołały je słowa nowego wiceministra obrony Tomasza Szatkowskiego, który jako pierwszy przedstawiciel władz otwarcie stwierdził, że trwają "analizy" i rozważane są "konkretne kroki" mające na celu ewentualne przystąpienie Polski do programu współdzielenia broni jądrowej NATO (NATO Nuclear Sharing).
Słowa wiceministra spotkały się z ostrą krytyką opozycji, która uznała je za nieodpowiedzialne. MON szybko oświadczył, że nie ma konkretnych działań na rzecz sprowadzenia broni jądrowej na terytorium Polski, ale nie wykluczono rozważania takiej opcji. "Ewentualna decyzja dotycząca jakiejś formy udziału Polski w porozumieniu [NATO Nuclear Sharing – red.] musiałaby oczywiście być przedmiotem uzgodnień na poziomie politycznym, zarówno w kraju, jak i w relacjach sojuszniczych" – stwierdziło ministerstwo.
Można się spierać, czy wypowiedź ministra Szatkowskiego zalicza się do kategorii zręcznych i dyplomatycznych, bo – jak argumentuje wielu – o sprawach najwyższej wagi dla bezpieczeństwa kraju być może nie należy informować w telewizji (zwłaszcza o kwestiach broni atomowej, o której oficjalnie nie mówi się praktycznie nic). Jednak co do zasady nie była ona niczym absurdalnym, jak chcieliby niektórzy krytycy. W teorii udział Polski w układzie NATO Nuclear Sharing jest bowiem możliwy.
Kontrola zawsze w rękach Amerykanów
Problem w tym, że chęć pozostałych państw Sojuszu, a zwłaszcza USA, do przesunięcia taktycznej broni jądrowej nad Wisłę jest znikoma i nie należy się spodziewać zmiany tego nastawienia w najbliższym czasie. Od zakończenia zimnej wojny w NATO głowiono się raczej nad tym, jak właściwie uzasadnić pozostawienie resztek amerykańskiego arsenału broni masowego rażenia w Europie, a wielu ekspertów i analityków otwarcie krytykowało podtrzymywanie przy życiu programu Nuclear Sharing jako reliktu przeszłości.
Idea dzielenia się bronią jądrową jest bowiem zakorzeniona w czasach, gdy sytuacja bezpieczeństwa w Europie była diametralnie odmienna. Pierwsze amerykańskie głowice zaczęły trafiać na Stary Kontynent w latach 50. XX wieku, gdy dopiero co utworzone NATO stało przed wielkim wyzwaniem konieczności zrównoważenia znacznej przewagi wojsk konwencjonalnych ZSRR i państw satelickich. Ściganie się na produkcję tysięcy czołgów czy powoływanie pod broń milionów rekrutów nie wchodziło w grę, więc postawiono na broń jądrową, w której Amerykanie mieli jeszcze znaczną przewagę nad Rosjanami.
Częścią broni jądrowej Amerykanie postanowili "podzielić się" z sojusznikami, dzięki czemu zwiększano liczbę miejsc jej ukrycia, co utrudniało jej zniszczenie. Zwiększano też liczbę tak zwanych "nośników", czyli uzbrojenia, które pozwalało dostarczyć głowice nad cele wroga – to odciążało amerykańskie wojsko. Równie ważne były aspekty polityczne, bo dzielenie się bronią jądrową cementowało więzi Sojuszu i zwiększało poczucie bezpieczeństwa europejskich członków.
"Szczodrość" Amerykanów w obdarowywaniu sojuszników bronią zagłady miała jednak granice. Nigdy nie było wątpliwości, że głowice są ich wyłączną własnością i decyzję o użyciu bojowym może podjąć jedynie prezydent USA.
Tajne umowy z Waszyngtonem
W latach 1952-68 podpisano łącznie 68 tajnych porozumień pomiędzy USA a europejskimi państwami NATO, które regulowały zasady "dzielenia się" amerykańską bronią jądrową. Do dzisiaj wszystkie pozostają tajne. Utworzono też Nuclear Planning Group, która jest najwyższym rangą ciałem w NATO odpowiadającym za zarządzanie bronią jądrową. Jej członkami są wszystkie państwa Sojuszu za wyjątkiem Francji, która z własnej woli wycofała się z jej prac.
Początkowo w programie Nuclear Sharing brało udział dziewięć państw (Belgia, Grecja, Holandia, Kanada, Niemcy, Turcja, Włochy, Wielka Brytania i USA), jednak do dzisiaj faktycznie wycofały się z niego Grecja, Kanada i Wielka Brytania. W szczytowym okresie, na początku lat 70., w Europie znajdowało się ponad 7 tys. amerykańskich taktycznych głowic jądrowych. Później ta liczba zaczęła maleć, bo samo amerykańskie wojsko uznało, że to za dużo w stosunku do potrzeb, a na dodatek nie ma możliwości odpowiedniego zadbania o bezpieczeństwo ładunków. W momencie zakończenia zimnej wojny, w 1991 r., w Europie pozostawało 2,5 tys. głowic.
Nie wszystkie one stanowiły część programu Nuclear Sharing. Prawdopodobnie ponad połowa była przeznaczona do wyłącznego użytku oddziałów amerykańskich, nie ma jednak szczegółowych informacji na ten temat. Pomimo znacznej otwartości informacyjnej NATO (w porównaniu np. z Rosją), kwestie dotyczące broni jądrowej pozostają jedną z najściślej strzeżonych tajemnic.
Szczegóły za zasłoną milczenia
Amerykanie zachowują daleko idącą powściągliwość w informowaniu o statusie programu Nuclear Sharing. Najczęściej odpowiedź na zadawane w tym temacie pytania brzmi: "Stany Zjednoczone mają wieloletnią politykę niekomentowania kwestii rozmieszczenia broni jądrowej, która nam dobrze służy". Podobnie do sprawy podchodzą europejscy członkowie NATO, co najpewniej wynika z zapisów tajnych dwustronnych porozumień z Amerykanami.
Trudność określenia rozmiarów arsenału jądrowego Sojuszu w Europie dobrze obrazuje to, że przez drugą połowę lat 90. szacowano go na około 200 ładunków, a w 2005 r. znany amerykański specjalista ds. broni jądrowej Hans Kristensen stwierdził, opierając się na odtajnionych dokumentach, że jest ich 480, przy czym tylko 180 z nich przeznaczono do użycia w ramach programu Nuclear Sharing.
Do dzisiaj stan arsenałów prawdopodobnie nieco się zmienił. Według nieoficjalnych informacji i analiz do 2007 r. Amerykanie wycofali broń jądrową ze swojej największej bazy lotniczej w Europie, czyli z niemieckiego Ramstein. Prawdopodobnie było to zgodne z polityką redukcji obecności wojskowej USA na Starym Kontynencie. Arsenały w Ramstein mieściły około 130 ładunków, z czego 40 przeznaczonych dla niemieckiego lotnictwa. Po ich wycofaniu sojuszniczy arsenał jądrowy w Europie wynosi około 350 ładunków, z czego około 140 przeznaczonych do wykorzystania w ramach Nuclear Sharing.
Większość sojuszniczej broni jądrowej, po kilkadziesiąt sztuk, jest rozmieszczona w tureckiej bazie Incirlik (obecnie działają stamtąd maszyny bombardujące dżihadystów) oraz włoskich Aviano i Ghedi Torre. Znacznie mniej, bo po prawdopodobnie po kilkanaście sztuk, leży w schronach w belgijskiej bazie Kleine Brogel, holenderskiej Volkel oraz niemieckiej Buechel.
Wszystkie ładunki przeznaczone do użycia w ramach programu Nuclear Sharing to taktyczne bomby termojądrowe B-61. W amerykańskim arsenale jądrowym to waga lekka-średnia. W zależności od ustawień i modelu mogą one wybuchnąć z mocą zaledwie 300 ton trotylu albo 370 tys. ton, czyli z niemal 20-krotną mocą bomby zrzuconej na Hiroszimę. Ich przeznaczeniem jest niszczenie centrów dowodzenia, ważnych baz czy koncentracji wojska. To zwykłe bomby, które na cel musi zrzucić samolot.
Problemy z dostawą do celu
Z punktu widzenia Polski najważniejsza jest ta ostatnia właściwość ładunków B-61. Są one bowiem przydatne tylko wtedy, kiedy "gospodarz" ma odpowiedni samolot, aby je przenieść. Plany zbrojeniowe części krajów goszczących na swoim terytorium amerykańskie bomby stawiają jednak pod znakiem zapytania ich zdolność do użycia ładunków. Niemcy jeszcze do niedawna planowali wycofanie ze służby do 2025 r. wszystkich tornad. Zastępujące je myśliwce typu Eurofighter nie są natomiast przystosowane do wykonywania uderzeń atomowych. Jednak ze względu na problemy z nowymi maszynami jest prawdopodobne, że Niemcy wydłużą służbę starych myśliwców.
Wszystkie pozostałe państwa biorące udział w programie Nuclear Sharing planują natomiast wymieniać swoje "atomowe" F-16 na nowe F-35, które mają uzyskać zdolność do przenoszenia B-61 około 2020 r. W czasie tej "wymiany pokoleniowej" część państw może jednak mieć problem z zapewnieniem odpowiedniej liczby maszyn do przenoszenia bomb. Teoretycznie mogłaby się tu pojawić luka dla polskiego lotnictwa, którego nowe F-16 po wprowadzeniu modyfikacji i przeszkoleniu pilotów nadawałyby się idealnie do tymczasowej pomocy w zapewnieniu gotowości do uderzenia jądrowego.
Bardziej prawdopodobne jest jednak, że lukę wypełnią Amerykanie swoimi samolotami. Byłoby to znacznie tańsze i wygodniejsze rozwiązanie tak z punktu widzenia logistyki, jak i polityki.
Bomby nie dla Polski
To właśnie polityka jest bowiem tym, co czyni szanse na pojawienie się broni atomowej w Polsce znikomymi. Pomimo otwartego przyjęcia przez Rosję znacznie bardziej agresywniejszego kursu w relacjach z sąsiadami i wybuchu wojny niedaleko polskich granic, w NATO nie ma zgody co do przesunięcia choćby kilku tysięcy żołnierzy na wschód. W imię niezaogniania relacji z Rosją Sojusz czyni różne wybiegi, przysyłając swoje oddziały do Polski na długie manewry, aby tylko nie umieścić ich tu na stałe. Najdalej posuniętym krokiem jest ulokowanie przez Amerykanów w Polsce symbolicznych zapasów uzbrojenia i systemu tarczy antyrakietowej.
W obliczu takiej postawy trudno sobie wyobrazić, żeby w NATO nagle pojawiła się akceptacja dla idei przeniesienia broni jądrowej na wschód. Broń masowego rażenia w Polsce byłaby czymś, co z pewnością wywołałoby furię na Kremlu. W Warszawie być może nikt specjalnie by się nią nie przejął, ale już w Berlinie, Paryżu czy Rzymie – i owszem.
Inną kwestią byłaby konieczność wydania setek milionów dolarów na przystosowanie jednej z polskich baz lotniczych do bezpiecznego przechowywania broni jądrowej. Wymagałoby to zbudowania dodatkowych wzmocnionych bunkrów dla samolotów z chowanymi w gruncie specjalnymi schronami dla bomb oraz całego systemu ich ochrony i serwisowania. Wątpliwe byłyby też dla Amerykanów korzyści militarne z przesunięcia broni jądrowej pod baczne oko Rosjan, którzy dzięki temu mogliby te ładunki łatwiej zaatakować z zaskoczenia.
Niezależnie więc od publicznych wypowiedzi polityków czy argumentacji ekspertów wizja pojawienia się sojuszniczej broni jądrowej na terytorium Polski pozostaje odległa. Bardziej prawdopodobne wydaje się przystosowanie polskich F-16 do jej przenoszenia, ale i temu zapewne sprzyjają raczej rozmowy w zaciszu kwatery głównej NATO czy Pentagonu niż publiczne "rozważanie" tej kwestii przez decydentów w telewizji.
Maciej Kucharczyk