Siedzą na motorach z wielką mocą, ale bez hamulców. Maksymalna koncentracja, ryk stadionu, w ułamku sekundy maszyna wystrzeliwuje jak rakieta. Muszą być pierwsi na łuku, ale to też cel ich rywali. Na torze jest bardzo ciasno, skręcają kierownicę w prawo, żeby pojechać w lewo i pełnym gazem, od razu ponad 100 kilometrów na godzinę. W ostatnich latach zagrożenie na torze wzrosło. - Mechanicy robią nam wyścigówki. Sprzęt jest niezwykle trudny do prowadzenia. Musimy się doczekać, by znowu ktoś umarł, by to się zmieniło? - grzmi Tomasz Gollob, mistrz świata z 2010 roku.
Siedzą na motorach z wielką mocą, ale bez hamulców. Maksymalna koncentracja, ryk stadionu, w ułamku sekundy maszyna wystrzeliwuje jak rakieta. Muszą być pierwsi na łuku, ale to też cel ich rywali. Na torze jest bardzo ciasno, skręcają kierownicę w prawo, żeby pojechać w lewo i pełnym gazem, od razu ponad 100 kilometrów na godzinę. W ostatnich latach zagrożenie na torze wzrosło. - Mechanicy robią nam wyścigówki. Sprzęt jest niezwykle trudny do prowadzenia. Musimy się doczekać, by znowu ktoś umarł, by to się zmieniło? - grzmi Tomasz Gollob, mistrz świata z 2010 roku.
Przez tydzień cały żużlowy świat żył dramatem 18-letniego Krystiana Rempały. Niestety młody żużlowiec zmarł w sobotę. Przyczyną śmierci była makabryczna kraksa, w jakiej wziął udział na torze w Rybniku. Do zdarzenia doszło w drugim biegu meczu pomiędzy miejscowym ROW-em a Unią Tarnów. Po starcie na pierwszym łuku Kacper Woryna nie zdołał opanować motoru, który jak pocisk trafił w Rempałę, ściągając mu przy tym kask. Upadający junior Unii z impetem uderzył odkrytą głową w tor.
Rempała stracił przytomność. Szybko został odwieziony karetką do szpitala w Jastrzębiu-Zdroju. Tam po badaniu tomografem komputerowym okazało się, że ma krwiaka mózgu. Lekarze podjęli natychmiastową decyzję o zabiegu operacyjnym. Usunęli krwiaka, ale mimo to stan zawodnika był nadal krytyczny. Znajdował się w śpiączce farmakologicznej.
Rempała znalazł się pod doskonałą opieką. Próbę wybudzenia go ze śpiączki podjął wybitny neurochirurg Jan Talar. To jemu w 2003 roku udało się przywrócić do życia Piotra Winiarza, któremu po koszmarnym wypadku na torze dawano jeden procent szans. Nadzieję dawała metoda profesora, która polega na stymulacji tkanek nerwowych.
- Dziękuję wszystkim, którzy łączą się z nami myślami i w modlitwie za Krystiana - powiedział Jacek Rempała, ojciec zawodnika, niegdyś utytułowany żużlowiec. Ze sportem tym są także związani jego trzej bracia: Grzegorz, Tomasz i Marcin.
Kolejne tragedie to kwestia czasu
Kiedyś największym zmartwieniem żużlowców były niebezpieczne tory. Zagrożenie niosły ze sobą twarde, drewniane bandy lub stojące w niektórych miejscach słupki. O nie zabijali się kolejni sportowcy. Niebezpieczeństwo udało się zmniejszyć dzięki bandom dmuchanym. Dodatkowo ulepszono zabezpieczenia dla zawodnika. To tzw. zbroja, czyli ochraniacz na plecy, ramiona i klatkę piersiową, który żużlowcy zakładają pod skórzaną kurtkę. Zabezpieczone są też biodra i kolana, znacznie poprawiły się kaski. Żużlowa zbroja nie zawsze ochroni, ale zazwyczaj pomoże.
Od kilku lat pojawiły się jednak nowe, inne problemy sprzętowe. Międzynarodowe władze żużlowe w bardzo wyraźny sposób zmieniły charakterystykę sprzętu, co z kolei - zdaniem wielu - zwiększyło zagrożenia w sporcie żużlowym.
Zwolennikiem takiej tezy jest od sześciu lat (wówczas bowiem zaczęto wprowadzać nowinki techniczne) jeden z najlepszych polskich żużlowców w historii Tomasz Gollob.
- Już wtedy powiedziałem, że będziemy czekać na kolejne tragedie i niestety moje proroctwo się sprawdziło. Wypadki zazwyczaj nie są winą zawodników, tylko sprzętu, który utrudnia nam życie. Kiedyś 65 procent zależało od żużlowca, a 35 od maszyny. Teraz te proporcje się odwróciły. Sprzęt jest niezwykle szybki, a przy tym absolutnie niedobry. To się musi zmienić! – grzmi zawodnik, który rywalizuje na torach od 1988 roku.
To był cud
Gollob w trakcie swojej kariery miał wiele koszmarnie wyglądających kolizji. Fakt, że uszedł bez szwanku z wypadku w 1999 roku, podczas zawodów o Złoty Kask we Wrocławiu, można wręcz uznać za cud. To było coś, co mroziło krew w żyłach. Gollob na pierwszym łuku wszedł w zwarcie najpierw z Adamem Pawliczkiem, a potem z Piotrem Protasiewiczem, nie opanował motoru i z pełną prędkością uderzył w bandę, po czym zahaczając o deski głową, przeleciał nad przeszkodą i wylądował plecami na słupku z sygnalizacją świetlną. Wszyscy na stadionie i przed telewizorami zobaczyli bezwładnie leżące ciało. Można było się tylko modlić.
Gollob wyszedł jednak w wypadku praktycznie bez szwanku. Nic nie pamiętał ze zdarzenia, ale już tydzień później wystartował w zawodach Grand Prix w Vojens. Co zrozumiałe, nie czuł się na tyle dobrze, by móc obronić pozycję lidera kwalifikacji i mistrzostwo świata zdobył ktoś inny. Po latach jednak uważa, że tak źle jak teraz, nie było nigdy wcześniej.
- Od lat mechanicy robią nam wyścigówki. Sprzęt jest niezwykle szybki, a przy tym trudny do prowadzenia. Idziemy w stronę Formuły 1, a powinniśmy iść w stronę żużla.
Tomasz Gollob
To nie Formuła 1
- Od lat mechanicy robią nam wyścigówki – tłumaczy Gollob. - Zwiększają moc, do tego dochodzą te tytany zmniejszające wagę motoru i tzw. krótkie skoki. Sprzęt jest niezwykle trudny do prowadzenia. Idziemy w stronę Formuły 1, a powinniśmy iść w stronę żużla - ocenia.
Sprzętowe buble, zdaniem Golloba, spowodowały wypadek, do jakiego doszło w 2013 roku podczas Grand Prix w Sztokholmie, kiedy uderzył go zrywny motor aktualnego mistrza świata Taia Woffindena.
- Wiem, jak to boli – mówi Gollob. – Kiedy w sobotę miałem wypadek, to się obudziłem w czwartek w szpitalu po operacji kręgosłupa. Motor Anglika nagle wystrzelił i było pozamiatane. Bardzo podobnie wyglądało to wszystko przy ostatnich tragicznych wypadkach Krystiana Rempały czy Darcy'ego Warda, u którego motocykl nie upadł na torze, tylko z wielką siłą uderzył w zawodnika. My mamy mieć motocykl łagodny, dobry do prowadzenia, gdzie tylne koło będzie miało więcej mocy. Tymczasem przy tym złym sprzęcie koła nagle łapią przyczepność i tracimy kontrolę nad motocyklem, bo ten błyskawicznie przyspiesza – opisuje jeden z najbardziej doświadczonych żużlowców na świecie.
Nigdy się nie bał
Wielkim wojownikiem na torze był także Per Jonsson. Szwed należał do światowej czołówki. Jego największym sukcesem było zdobycie mistrzostwa świata w 1990 roku. Kolejne tytuły wydawały się kwestią czasu. Niestety cztery lata później wziął udział w feralnym 12. wyścigu podczas meczu pomiędzy Apatorem Toruń a Polonią Bydgoszcz. Na pierwszym łuku wszedł w zwarcie z dwoma rywalami, upadł i uderzył w bandę. 28-letni wówczas zawodnik doznał nieodwracalnego urazu kręgosłupa. Od 22 lat jest przykuty do wózka inwalidzkiego.
- Nie winię żużla za mój wypadek. Zawsze wiedziałem, że to niebezpieczny sport i wszystko może się zdarzyć. Ale mógłbym przecież ulec wypadkowi, np. jadąc samochodem na normalnej drodze. Czasami to po prostu przeznaczenie, czasami brak szczęścia. Nigdy nie żałowałem, że nie wybrałem innej drogi - podkreśla w rozmowie ze sport.tvn24.pl Jonsson.
- Kocham żużel, zawsze był moim życiem. Od dziecka chciałem zawodowo jeździć na motocyklu. Podjąłem ryzyko. Kiedy jesteś zdrowy, nie myślisz o zagrożeniach i o tym, co się może stać złego. Nigdy się nie bałem. Zresztą nie można się bać, jeśli chcesz osiągnąć sukces w tym sporcie - przekonuje Szwed.
Zajęło mi 6 lub 7 lat, zanim wylądowałem na twardym gruncie i uświadomiłem sobie, co tak naprawdę się stało. Naturalne jest, że najpierw wypierasz wiele rzeczy. Ważne, by patrzeć przed siebie, a nie za siebie
Per Jonsson
Całe pasmo nieszczęść
Po wypadku dla Jonssona zaczęło się kompletnie inne życie. Pełne bólu i nieszczęścia. Nie dość, że był niemalże całkowicie sparaliżowany (ostatecznie odzyskał władzę w rękach), to jeszcze w krótkim czasie umarli jego ojciec i dziadek. Za pieniądze, jakie dostał z ubezpieczenia za wypadek, chciał kupić dom. Niestety został oszukany i okradziony przez dewelopera. Praktycznie został bez środków do życia.
- To był ciężki życiowy wyścig - przyznaje drżącym głosem. - Ale czasami musisz po prostu być silny i zapomnieć o złych rzeczach. Najtrudniejsze były początki. Ludzie chcieli mi pomóc, załatwić rzeczy, które mogły ułatwić mi życie. A ja byłem oporny. Pamiętałem, jak wiele mogłem wcześniej zrobić sam. Ale sytuacja się zmieniła. Gdy np. przyjąłem elektryczny wózek zamiast normalnego, zobaczyłem, jak bardzo ułatwił mi życie. Wcześniej nie chciałem ułatwień. Zajęło mi 6 lub 7 lat, zanim wylądowałem na twardym gruncie i uświadomiłem sobie, co tak naprawdę się stało. Naturalne jest, że najpierw wypierasz wiele rzeczy. Ważne, by patrzeć przed siebie, a nie za siebie - analizuje były mistrz świata.
Dla Jonssona najważniejsze okazało się wsparcie przyjaciół i to, że miał dla kogo żyć. To go uratowało.
- Żyję dla moich dzieci, mam dwóch synów, których kocham bardziej niż cokolwiek innego na świecie. To mnie napędza. Mam szczęście, że miałem już dzieci, zanim złamałem kręgosłup. I cieszę się, że żyję, bo po takich wypadkach różnie bywa. Ale ja nie lubię patrzeć wstecz. Są tylko dwie drogi w życiu, poddać lub iść do przodu - przekonuje.
Jonsson mimo swojego kalectwa pozostał przy żużlu. Przez lata był trenerem i uczył tej trudnej dyscypliny młodych szwedzkich zawodników. Jest też ekspertem telewizyjnym, komentuje mecze tamtejszej ligi. W Toruniu, dla którego jeździł, jedną z ulic nazwano jego imieniem. W tym mieście jest ubóstwiany i otaczany szczególną czcią.
- Miłość kibiców zawsze była dla mnie bardzo ważna. To było niesamowite. Miasto Toruń i ludzie. Mój najlepszy przyjaciel Jacek Gajewski jest zawsze przy mnie, od kiedy doznałem kontuzji. Takie wsparcie czyni cię silniejszym, gdy widzisz dookoła ludzi, którzy są z tobą, kiedy upadniesz. Dostajesz od nich energię. Jestem farciarzem, że tego doświadczyłem. To wsparcie jest nieocenione - wzrusza się Jonsson.
Kilka dni w Polsce
Niestety niemal każdy tydzień przynosi groźne wypadki w światowym żużlu. W Polsce tylko w ciągu paru dni doszło do kilku poważnych zdarzeń.
W najgorszym wypadku wziął udział wspomniany Rempała. W innym niedzielnym meczu PGE Ekstraligi pomiędzy Stalą Gorzów i Falubazem Zielona Góra Jason Doyle wjechał w koleinę na torze, stracił panowanie nad motorem i z impetem uderzył w bandę. U Australijczyka podejrzewano skomplikowane złamanie nogi, ale ostatecznie kontuzja nie okazała się tak poważna. "Ktoś tam nade mną czuwa" - napisał w internecie Doyle.
Już dzień później tyle szczęścia nie mieli dwaj młodzi zawodnicy startujący w trzeciej rundzie Młodzieżowych Drużynowych Mistrzostw Wielkopolski. W trakcie zawodów Wiktor Trofimow upadł na tor, a Sebastian Szlauderbach przeleciał przez bandę, po czym wpadł do parku maszyn. Pierwszy z juniorów Unii Leszno złamał obojczyk, a drugi kość śródręcza i śródstopia.
Z kolei kilka dni wcześniej ze śpiączki farmakologicznej został wybudzony 16-letni Kamil Nowacki, który groźnie upadł podczas jazd treningowych na gorzowskim stadionie im. Edwarda Jancarza.
Drugi wyścig Warda
Nie ma chyba żużlowca, który podczas kariery nie miałby choć raz wstrząśnienia mózgu, nie połamałby którejś z kończyn lub barku. Gorzej jednak, gdy ściganie kończy się nagle, na zawsze, po przerwaniu rdzenia kręgowego. Byli zawodnicy na wózkach inwalidzkich niestety nie należą do rzadkości.
Walkę o to, by kiedyś stanąć na nogi, od zeszłego roku toczy 24-letni Darcy Ward. Australijczyk w sierpniu złamał kręgosłup. Podczas meczu ligowego Falubazu Zielona Góra z GKM Grudziądz dwukrotny mistrz świata juniorów z impetem upadł na tor, po czym z wielką prędkością uderzył w bandę. Długo nie podnosił się i było wiadomo, że stało się coś bardzo poważnego. W szpitalu okazało się, że przerwał rdzeń kręgowy. Ward przeszedł operację, a obecnie rehabilituje się w Australii. Środki na leczenie w dużej mierze pomogli mu zebrać kibice i ludzie dobrej woli. Nadal nie wiadomo, czy będzie jeszcze kiedyś chodził.
- Darcy rozpoczyna swój drugi wyścig - skomentował tuż po wypadku w rozmowie ze sport.tvn24.pl Krzysztof Cegielski, znany ekspert żużlowy i były zawodnik, który również zakończył uprawianie sportu przez bardzo poważny uraz kręgosłupa. - Teraz nie może myśleć o karierze, to jest najmniej ważne. Po wszystkich zabiegach, które zrobią lekarze, musi się skoncentrować na odbudowaniu mentalnym i fizycznym. A to nie jest łatwa sprawa - od razu przekonywał Cegielski.
Zakupił dwa silniki
Krzysztof Cegielski najlepiej wie, co przeżywa Ward. Sam znajdował się w światowej czołówce, kiedy w 2003 roku przydarzył mu się fatalny wypadek podczas meczu ligi szwedzkiej Eliteserien. W skutek niego uszkodził rdzeń kręgowy i na lata utracił władzę w nogach.
- Żużel był całym moim światem i nic innego się nie liczyło - wspomina. - Długo żyłem nadzieją, że wrócę do sportu. I wszystko dookoła mnie funkcjonowało, jakbym miał dalej jeździć. Włącznie z tym, że po wypadku zakupiłem dwa nowe silniki. Ten sprzęt długo na mnie czekał. To stopniowo odchodziło na dalszy plan i ważniejsze było zdrowie. Od pierwszego dnia trzeba było myśleć o rehabilitacji i powrocie do zdrowia - wspomina.
Cegielski swoją walkę wygrał. Po wieloletniej, intensywnej rehabilitacji zaczął w 2014 roku chodzić z pomocą balkonika. Podczas swojego ślubu poruszał się już bez wózka. Od lat jest ekspertem telewizyjnym. Reprezentuje też - jako prezes Stowarzyszenia Żużlowców "Metanol" - zawodników.
- Medycynę trochę można oszukać i to jest konieczne. Najważniejsze, żeby czuć chęć do codziennych zajęć. Tacy fajterzy jak Ward muszą sobie z czymś takim poradzić - przekonuje Cegielski.
Śmierć na torze
- Kiedy ludzie pytali mnie, dlaczego zginął Lee Richardson, odpowiadałem - bo uprawiał żużel. To jest taki sport, który często nie wybacza błędów. A to był błąd Lee - wspomina zmarłego tragicznie Anglika Bartłomiej Czekański, doświadczony dziennikarz sportowy, pracujący m.in. dla "Tygodnika Żużlowego", w przeszłości także menadżer żużlowy.
Richardson także należał do światowej czołówki. Stawał m.in. na podium zawodów Grand Prix w 2004 i 2005 roku. W jego rodzinie mężczyźni także na dobre i złe związali życie z żużlem. Ojciec Lee - Colin był wielokrotnie ranny, a wuj Stephen „Steve” Weatherley skończył na wózku inwalidzkim. Ten dramat nie zniechęcił jednak Lee do żużla. Wręcz przeciwnie. – Speedway od zawsze był obecny w naszej rodzinie. Ojciec często zabierał mnie na stadion, a gdy miałem niespełna sześć lat, zacząłem trenować na minitorze w Eastbourne. Nie muszę dodawać chyba, jak bardzo mi się spodobało – taki wpis zamieścił na swojej stronie internetowej angielski zawodnik.
Newralgiczny dla żużlowców jest pierwszy wiraż. Wtedy twardo walczą o pozycję z trzema rywalami, a miejsca na torze jest niewiele. To wówczas zdarza się najwięcej wypadków. W przypadku Lee Richardsona to jednak nie to miejsce okazało się feralne. Wychodząc na przeciwległą prostą, w meczu Betardu Sparty Wrocław z Marmą Rzeszów na Stadionie Olimpijskim, Anglik zahaczył przednim kołem o tylne Tomasza Jędrzejaka, a potem o motocykl Fredrika Lindgrena i uderzył klatką piersiową w bandę w miejscu, gdzie skończyła się jej dmuchana część.
Leżąc na torze, odzyskał jeszcze na chwilę przytomność. W drodze do szpitala jego stan się jednak pogorszył, nie mógł oddychać. Lekarze podjęli interwencję chirurgiczną, której nie przeżył. Obrażenia wielonarządowe klatki piersiowej, pęknięcie płuca, oraz wykrwawienie – takie były bezpośrednie przyczyny śmierci Anglika. Miał 33 lata. Zostawił żonę Emmę i trzech synów: Joshuę, Jake’a i Jensona.
Cały świat żużlowy zamarł w przerażeniu. Nikt nie mógł uwierzyć w śmierć Lee. Wszyscy żużlowcy się znają, prywatnie są przyjaciółmi lub po prostu niezwykle szanują rywali z toru. Zginął jeden z nich, jeden z rodziny.
Kibice także bardzo przeżyli tę tragedię. Pod stadionem w Rzeszowie długo jeszcze po jego śmierci paliły się znicze...
Od powstania tej dyscypliny sportu życie straciło ponad 338 zawodników, w tym 43 Polaków. Ostatnim z nich był 35-letni Grzegorz Knapp, który zginął na holenderskim torze Heusden-Zolder. Powodem śmierci był uraz kręgosłupa.
W historii żużla nie było takiego pogromu. My zawodnicy się na to nie godzimy! Żużel to piękny sport, z wieloma kibicami, a ktoś to wszystko chce zniszczyć. Musimy się doczekać, by znowu ktoś umarł, by coś się zmieniło?
Tomasz Gollob
Potrzeba natychmiastowych zmian
Liczba tragicznych wypadków w ostatnich latach jest przerażająca. Od wielu lat ścigający się w czołówce Gollob nie ma wątpliwości, że żużel idzie w złym kierunku. Zaniepokojeni są też inni zawodnicy, którzy często dzielą się z nim swoimi obawami. Ryzyko staje się za duże. O tym, że obecnie żużel zrobił się bardziej ekstremalny niż kiedykolwiek wcześniej, mówi także Per Jonsson.
- Za moich czasów żużel to był wymagający sport, ale teraz jest znacznie trudniejszy. Jak patrzę na wypadki na torach, to jestem przerażony. Teraz żużlowcy znacznie bardziej ryzykują niż jeszcze 10 lat temu. Myślę, że za bardzo. Margines błędu przesunął się za daleko. Może uważają, że dmuchane bandy są niezniszczalne i ich ochronią. Ale trzeba być mądrym. Należy robić jak najwięcej, by osiągać sukcesy. Ale nie ryzykować nadmiernie – ocenia stary mistrz.
- W ostatnich latach władze światowego żużla zaskakują nas takimi rzeczami, że jesteśmy bezradni – przekonuje z kolei Gollob. – Przez kilka sezonów czterech czy pięciu ludzi odeszło z tego świata, chyba czterech złamało kręgosłupy, w tym mój piąty. Za chwilę nie będzie komu jeździć. W historii żużla nie było takiego pogromu. My zawodnicy się na to nie godzimy! Żużel to piękny sport, z wieloma kibicami, a ktoś to wszystko chce zniszczyć. Trzeba poprawić bezpieczeństwo. Musimy się doczekać, by znowu ktoś umarł, by coś się zmieniło? – zadaje retoryczne pytanie Gollob.