Kurczak - 14 milionów bolivarów, kilo mięsa - 9 milionów, średnia pensja - w przeliczeniu 2 dolary. W Wenezueli już nie da się żyć - brakuje żywności, a pensje pożerane są przez hiperinflację. Do wyobraźni przemawiają zdjęcia pokazujące stosy pieniędzy, które trzeba wyłożyć na artykuły pierwszej potrzeby.
Miguel nie umie czytać i pisać. Choć ma 11 lat, nie chodzi do szkoły. Ma ważniejsze sprawy na głowie. Musi zapewnić byt swojej rodzinie. Codziennie zajmuje się żebraniem. Nie chce pieniędzy, bo te nie przedstawiają żadnej wartości. Zaczepia kobietę handlującą mięsem, prosi o chociaż kawałek kości. Ta odmawia.
- Chodzę od przechodnia do przechodnia, aż uda mi się dostać cokolwiek, z czego będzie można zrobić choćby zupę. W domu nie mamy absolutnie nic do jedzenia – opowiada Miguel zachodnim dziennikarzom, którzy postanowili przyjechać do Maracaibo, by zrelacjonować skrajną nędzę, w jakiej żyją Wenezuelczycy.
Kiedy nie można liczyć na innych, Miguel liczy na siebie. Przeszukuje śmieci w poszukiwaniu resztek pożywienia. Nie zawsze uda się coś znaleźć, bo konkurencja jest spora. Takich dzieci, jak on na ulicy są tysiące. Zdarza się, że śmieci trzeba kupić, bo chętnych na nie jest zbyt wielu.
- Proszę, zabezpieczcie wyrzucane resztki jedzenia, by ludzie, którzy szukają ich w śmietnikach, mogli chwalić imię Boże – zaapelował w ubiegłym roku ojciec Jose Palmar, opozycyjny duchowny. Palmar publicznie prosił, żeby ci, których stać na marnowanie żywności, wyrzucali ją do osobnych, specjalnie oznaczonych worków. Tłumaczył, że to wielkie ułatwienie dla tych, którzy grzebią w śmieciach w poszukiwaniu czegokolwiek nadającego się do spożycia.
- Na Boga, gdzie my żyjemy? Jesteśmy najbiedniejsi z biednych – mówi Mirian Martinez, która żyje w jednym z licznych mieszkań socjalnych wybudowanych w ramach programu budowy tanich domów dla Wenezuelczyków. Mieszkania zapewniła socjalistyczna władza, kiedy w kraju panował względny dobrobyt. Teraz na rząd nie można liczyć.
- Władze obiecały dostarczać co 15 dni kartony z najpotrzebniejszymi produktami. Ale one przyjeżdżają raz na miesiąc. Czasem nawet raz na trzy miesiące - skarży się Martinez.
Nędzę, w której żyją Wenezuelczycy, od 2014 roku mierzy ENCOVI, program badawczy stworzony przez największe uniwersytety w kraju. Statystyki za ubiegły rok są porażające. 93 procent badanych stwierdziło, że nie stać ich na zaspokojenie podstawowych potrzeb żywnościowych. 82 procent żyje w skrajnej nędzy, co oznacza, że dzień w dzień kładą się spać z pustym żołądkiem. 64 procent znacząco straciło na wadze - średnia dla wszystkich badanych to aż 11 kilo w ciągu roku.
Przeciętna płaca w Wenezueli to obecnie około dwóch dolarów, z czego tylko jedna czwarta jest dostępna w gotówce, reszta w bonach żywnościowych, których często nie da się zrealizować.
W takiej sytuacji już ponad 2 miliony z 31 milionów Wenezuelczyków zdecydowało się na ucieczkę z kraju. Dyrektor Światowego Programu Żywnościowego David Beasley na własne oczy przekonał się o skali nędzy w Wenezueli, kiedy wybrał się na dwa dni do przygranicznego kolumbijskiego miasta Cucuta. To tam spotkał ludzi, którzy uciekli przed głodem.
- Mówili: nawet gdybyśmy mieli pieniądze, nie ma jedzenia. Ludzie na całym świecie nie zdają sobie sprawy z tego, jak zła jest sytuacja i jak bardzo może się jeszcze pogorszyć. To może być katastrofa humanitarna o skali, której nie zna półkula zachodnia - relacjonuje Beasley.
"Zjedliśmy wszystkie osły"
Paraguana to niewielki piaszczysty półwysep wbijający się w Morze Karaibskie. Do niedawna prawdziwą plagą były tu wszechobecne osły. Na drogach co chwilę mija się znaki: "uwaga na zwierzęta!". W 2001 roku powstał nawet pomysł, by wzdłuż asfaltu wybudować ogrodzenie, żeby nie narażać kierowców na wypadki. Ten problem rozwiązał jednak głód.
- Jeszcze niedawno jazda naszymi drogami była niebezpieczna ze względu na ryzyko zderzenia z osłem. Ich populacja w Paraguanie była tak wielka, że stanowiła poważny problem dla bezpieczeństwa. Lotnisko w stolicy prowincji Falcon miało specjalny pojazd, który odstraszał liczne osły przed wbieganiem na pas startowy, by uniknąć ich zderzenia ze startującymi i lądującymi samolotami. Problem nagle zniknął, bo nie ma już osłów. Zjedliśmy je wszystkie - mówi opozycyjny poseł Eliézer Sirit.
Tłumaczy, że osły nigdy nie były częścią wenezuelskiej diety, jak to ma miejsce na przykład w Chinach, Hiszpanii czy niektórych częściach Ameryki Łacińskiej. Kiedyś mięso z osła było uznawane przez miejscowych za ciężkie do przyrządzenia, twarde i po prostu śmierdzące. Ale głód robi swoje. Jeśli wierzyć doniesieniom przeciwników politycznych socjalistycznej władzy, z powodu braku osłów Wenezuelczycy z wybrzeża przerzucili się na mięso flamingów.
Rok temu władza stwierdziła, że znalazła sposób na zapewnienie odpowiedniej ilości pożywienia obywatelom. Rząd prezydenta Nicolasa Maduro opracował tak zwany plan króliczy. Minister rolnictwa Wenezueli Freddy Bernal, podczas wywiadu telewizyjnego, tłumaczył rodakom, że powinni porzucić kulturowe uprzedzenia, przestać traktować króliki jako zwierzęta jedynie do przytulania i zacząć masowo je hodować.
- Królik to nie zwierzę domowe. To dwa i pół kilo mięsa bogatego w proteiny, bez cholesterolu – mówił Bernal. To prawda, którą znają choćby mamy polskich niemowlaków, ale pokazywała bezsilność władzy wobec narastającego kryzysu humanitarnego.
Bernal dodatkowo zachęcał obywateli do tego, by w swoich ogródkach i na balkonach, zamiast wystawiania kwiatów, zaczęli uprawiać jadalne owoce i warzywa. Chudnący z roku na rok Wenezuelczycy zaczęli przez łzy żartować, że są na "diecie Maduro".
W sierpniu 2017 roku media na całym świecie obiegła wiadomość, że z zoo w stolicy Wenezueli, Caracas, głodni mieszkańcy porywają egzotyczne zwierzęta – tapiry, bizony i dzikie świnie z rodziny pekariowatych.
- Zakładamy, że ten, kto je ukradł, potem je zjadł – mówił Luis Morales z miejscowej policji. Inną wersję wydarzeń przedstawił Leonardo Nunez, dyrektor zoo.
- To dealerzy narkotykowi ukradli nasze zwierzęta. Oni kradną wszystko! Oni są bezkarni, na pewno sprzedali zwierzęta na czarnym rynku – mówił.
Bez względu na to, kto miał rację, opisywana sytuacja pokazywała chaos, jaki panuje w Wenezueli, i ogrom niedostatku żywności, bo przy okazji wyszło na jaw, że tylko w 2016 roku w zoo w Caracas zdechło z głodu 50 zwierząt.
Kilo kurczaka - dwa kilo gotówki
Do niedawna Wenezuela uchodziła za najbogatszy kraj Ameryki Południowej, a to dzięki potężnym zasobom ropy naftowej. Szacuje się, że złoża czarnego złota u wybrzeży Morza Karaibskiego mogą być nawet dwa razy większe od tych, którymi dysponuje Arabia Saudyjska. Kiedy ceny ropy na światowych rynkach utrzymywały się na wysokim poziomie, w kraju panował okres prosperity. Socjalistyczny rząd zmarłego w 2013 roku prezydenta Hugo Chaveza za pieniądze ze sprzedaży ropy sprowadzał żywność z zagranicy, przez co jej krajowa produkcja znacząco spadła.
Dziś, kiedy ropa jest tania widać opłakane skutki takiej polityki. Wenezuela, w przeciwieństwie do wspomnianej Arabii, czy Norwegii nie utworzyła wielomiliardowego funduszu „na czarną godzinę”, który zabezpieczyłby kraj przed wahaniami cen czarnego złota. Pełen dobrych intencji Chavez hojnie, choć krótkowzrocznie postawił na rozbudowane programy socjalne, jak na przykład budowa darmowych mieszkań dla biedoty, czy pięciokrotne zwiększenie liczby nauczycieli. Dziś Wenezueli nie stać nawet na pełne wydobycie ropy, którą ma do dyspozycji.
W 1999 roku, czyli w pierwszym roku swojego urzędowania, Chavez zapowiedział, że celem jego rządów jest sprawienie, by żadne dziecko nie musiało błagać na ulicy o pomoc. 10 lat później ogłosił triumf.
- Na ulicach nie ma już głodujących dzieci. Kiedyś były opuszczone, a dziś tysiące z nich uczą się i studiują, dzięki państwowej pomocy - mówił w 2009 roku.
Kiedy rozpoczynał swoją prezydenturę, sam szacował liczbę "dzieci ulicy" na osiem tysięcy. Dziś organizacje charytatywne mówią, że jest ich wielokrotnie więcej. Ile dokładnie, tego nikt nie jest już w stanie zliczyć. Następca Chaveza, Nicolas Maduro, nie ma tyle szczęścia co jego poprzednik i zarazem mentor. Jego rządy przypadły na zupełnie inną sytuację na rynkach. Spadek cen ropy sprawił, że budżet kraju znacząco się zmniejszył. Socjalista, w obawie przed gniewem ludu, nie mógł pozwolić sobie na cięcia w wydatkach, więc postawił na dodrukowanie pieniędzy. Nawet laik wie, że oznacza to inflację. Z roku na rok jej wskaźnik rósł i dramatycznie przyspieszał. Dziś trudno go nawet oszacować. Zdaniem agencji Bloomberg, w ostatnich miesiącach inflacja w Wenezueli wyniosła około 60 tysięcy procent. Międzynarodowy Fundusz Walutowy ostrzega, że pod koniec roku może wynieść nawet milion procent.
Przez ostatnie lata wartość pensji przeciętnego Wenezuelczyka w ciągu jednego miesiąca spadała kilkudziesięciokrotnie. Na zakupy trzeba było zacząć wyruszać z siatkami pełnymi pieniędzy. Na wyobraźnię działają zdjęcia wykonane przez fotografa agencji Reuters, który wybrał się z aparatem na zakupy w Caracas. Waga gotówki, którą trzeba było wydać na kurczaka czy pomidory, znacząco przewyższała wagę towaru. Na hiperinflację może nie zadziałać nawet dewaluacja wenezuelskiej waluty, boliwara, na którą zdecydował się w tym tygodniu Maduro. Prezydent od każdych 100 tysięcy boliwarów obciął pięć zer. To podobna kuracja, którą w latach 90. zafundowano Polakom, ale Wenezuelczycy przestali ufać pieniądzom. Wielu z nich przerzuciło się na barter, czyli handel wymienny. Każdy handluje czym może - ryba za mąkę, chleb za warzywa, i tak dalej. Niektórzy są zmuszeni do dramatycznych wyborów.
- Mam czwórkę dzieci. Jedno z nich cierpi na epilepsję. Nie mogę przyjść do domu i powiedzieć mu: nie ma jedzenia, musisz poczekać. Czasem, by zdobyć żywność, oddaję nawet te leki na epilepsję – opowiada łamiącym się głosem Mileidy Lovera z Rio Chico, miasta położonego około 100 kilometrów od Caracas.
"To wina imperialistów!"
Temu, co dzieje się w Wenezueli, świat przygląda się bezradnie. ONZ, Amnesty International i inne organizacje międzynarodowe wielokrotnie oferowały swoją pomoc rządowi w Caracas. Ten jednak zawsze odrzucał podaną dłoń. Nicolas Maduro obawia się, że międzynarodowa pomoc mogłaby zostać potraktowana jako pretekst do zagranicznej (czytaj: amerykańskiej) interwencji wojskowej w jego kraju. Stany Zjednoczone od dawna są wrogiem numer jeden socjalistycznej Wenezueli. Maduro tłumaczy rodakom, że za wszystkie ich problemy odpowiadają imperialistyczne zakusy Waszyngtonu, który nałożył na Wenezuelę sankcje.
- Nasz program gospodarczy jest najbardziej kompletnym, najlepiej obmyślonym i najlepiej dostosowanym programem do naszych realiów. Wenezuelczycy cierpią na skutek międzynarodowej wojny gospodarczej, prowadzonej przez naszych wrogów. Tak, to wojna gospodarcza – grzmi Maduro.
Wysoki komisarz Narodów Zjednoczonych do spraw praw człowieka Zeid Ra'ad Al Hussein od dawna krytykuje Maduro za to, że uporczywie odmawia przyznania się do kryzysu humanitarnego w swoim kraju.
- Kiedy opakowanie tabletek na nadciśnienie kosztuje więcej niż miesięczna pensja, kiedy mleko dla niemowląt to dwie średnie pensje i kiedy jednocześnie za protestowanie przeciwko tej sytuacji trafia się do więzienia, to jest to wyjątkowe pogwałcenie sprawiedliwości – mówi Al Hussein. Na wniosek Jordańczyka w ubiegłym roku ONZ wszczęła śledztwo w sprawie możliwych zbrodni przeciwko ludzkości, bo represje spotykają każdego, kto sprzeciwi się rządom panicznie bojącego się utraty władzy Maduro.
W tym roku do braków żywności doszedł jeszcze jeden dramatyczny problem. W kraju zaczyna brakować wody zdatnej do spożycia. 75 procent mieszkańców stolicy Wenezueli skarży się, że regularnie nie ma dostępu do wody pitnej -tak wynika z ankiety, której wyniki opublikowały w sierpniu dwie wenezuelskie organizacje pozarządowe. 11 procent badanych narzeka na notoryczne problemy ze skórą i żołądkiem spowodowane brudną wodą. Najgorsza sytuacja jest w szpitalach, którym grozi katastrofa sanitarna. Organizacje pomocowe alarmują, że w Wenezueli odradzają się dawno pokonane choroby: gruźlica, odra, malaria czy dyfteryt. Leków, nawet tych podstawowych, oczywiście brakuje.
- To okropne. Ostatnio musieliśmy radzić sobie bez bieżącej wody cztery dni. Potem kilka pięter dźwigaliśmy wiadra i plastikowe butelki z wodą. Część musieliśmy użyć do spłukiwania toalet – mówi Yerlis Ugueto, pacjentka jednego ze szpitali w Caracas.
Za braki wody wenezuelskie władze winią, nie tak jak zwyczajowo zagraniczne siły, a skrajnie prawicowych terrorystów. Jeden z ministrów w lipcu ogłosił, że ma "specjalny plan" na problemy z dostawami wody. Jego szczegółów jednak nie zdradził.
Autor jest dziennikarzem „Faktów o Świecie” w TVN24 BIS