Hejtujemy, oceniamy, wykluczamy. Chorych, personel medyczny, "obcych" - Złość, która się teraz w niektórych kumuluje, bywa potężna. Może wybuchnąć potrzebą "ukarania" tych, którzy są postrzegani jako zagrożenie. Uruchamiają się w nas pierwotne odruchy, dochodzi do prymitywnych ataków – mówi w rozmowie z Magazynem TVN24 psycholog Anna Kędzierska.
Robert Klonowski: Jakiś czas temu w hiszpańskiej Andaluzji karetki, przewożące 28 starszych osób chorych na COVID-19 do nowego domu spokojnej starości, zostały obrzucone kamieniami. Czeka nas ostracyzm społeczny wobec tych, których dotknie choroba lub choćby kwarantanna?
Anna Kędzierska: Daleko mi do przewidywania przyszłości. Wiem jednak, że złość, która w niektórych się kumuluje z powodu znalezienia się w nowej sytuacji, bywa potężna. I chcę podkreślić, że jest ona odpowiedzią na poczucie zagrożenia. Zatem im lepiej obudujemy się w poczucie bezpieczeństwa, w sprawdzone informacje, poduszki emocjonalne w relacjach, naszą wypracowaną otwartość na zmianę i umiejętność przyjmowania świata takim, jakim jest, z pokorą, że na pewne rzeczy nie mamy wpływu, to tej złości będzie mniej. To jest także bardzo ważne pole do działania dla polityków, mediów i celebrytów. To, czego potrzebujemy, to sprawdzone, pełne, jasne, przekazywane neutralnym językiem informacje. To wiedza, która nazwie wprost utratę status quo i zacznie przekierowywać naszą uwagę na szukanie rozwiązań. W przeciwnym razie złość może wybuchnąć pod postacią agresji i potrzeby "ukarania" tych, którzy są postrzegani jako emblematy zagrożenia – 28 starszych osób chorych na COVID-19. To polowanie na czarownice…
Ale takie polowanie trwa. Mamy też przykłady ataków na Azjatów. Także w Polsce nagłośnionych było kilka zdarzeń, gdy zwyzywano ludzi za sam wygląd. Usłyszeli, że mają wracać do Chin. Szukamy winnych? Tak nam łatwiej?
Złość, zachowania agresywne odwracają naszą uwagę od lęku. Podczas "ataku" ludzie czują się silni.
Ataki dotyczą także tych, którzy pomagają. W czasie, gdy jedni biją brawo dla personelu medycznego i dziękują za ich pracę, są miejsca, gdzie społeczeństwo właśnie od nich się odwraca. Pielęgniarka z jednej z miejscowości w centralnej Polsce, która w sklepie usłyszała: "wyjdź, bo roznosisz zarazę", właściciele piekarni w Poznaniu, którzy wywiesili kartkę, prosząc personel medyczny, by nie robił u nich zakupów, fala hejtu wylała się na pielęgniarki w Skierniewicach. Z dnia na dzień takich historii jest więcej. Jakie mechanizmy kierują tymi ludźmi? Co sprawia, że obecna sytuacja u jednych wydobywa pokłady dobra, u innych najniższe pobudki? Dlaczego jedni pomagają, a inni stygmatyzują i wykluczają?
W sytuacji zagrożenia uruchamiają się w nas pierwotne odruchy. Z jednej strony dążymy do bycia w grupie, łączenia się w "stado". Wiemy, że razem jesteśmy silniejsi. We wspólnocie czujemy się bezpieczniejsi, spokojniejsi. Z drugiej strony mamy do czynienia z mechanizmem "walcz albo uciekaj". W sytuacji, którą interpretujemy jako niebezpieczną, wyzwala się w nas gniew, który pcha człowieka do działania. Niestety, jeśli nie poddamy tego refleksji, nie przemyślimy, nie nazwiemy emocji, które w nas się pojawiają, dochodzi do takich prymitywnych ataków, jak te, o których pan wspomniał.
Od kilku tygodni informujemy o ogromnych problemach domów pomocy społecznej. Brakuje tam ludzi do pracy. Na mocy specustawy wojewodowie mogli oddelegować do pracy w szpitalach czy DPS-ach, gdzie brakuje personelu medycznego, lekarzy i pielęgniarek. Ale nie wszyscy się stawiali. Czy głosy oburzenia są uzasadnione? Mamy prawo ich krytykować i oceniać? Może to ludzki odruch, oni po prostu się boją?
To strach, zwykła obawa o siebie i najbliższych. Sytuacja, z którą wcześniej nie mieli do czynienia. Łatwo jest nam poddawać ocenie to, co nas nie dotyczy. Tak długo, jak to nie my jesteśmy wysłani na pierwszą linię frontu, tak długo możemy sobie tylko wyobrażać, co czują oddelegowani pracownicy. Możemy zgadywać, dlaczego nie stawiają się do pracy mimo nakazu. Warto zatrzymać się na moment i wejść w buty drugiego człowieka, który być może jest całkiem inny niż my. Ma całkiem inny system wartości, potrzeby, zasady, plany na życie. Oczywiście można powiedzieć, że decydując się na wykonywanie pewnych zawodów, ludzie wiedzą, na co się godzą i "powinno" kierować nimi poczucie misji. Jednocześnie proszę zwrócić uwagę, że nikt z nas - jestem tego niemal pewna – nie podejmował decyzji w swoim życiu, biorąc pod uwagę sytuacją, z jaką mamy teraz do czynienia. Jeśli ktoś jest innego zdania, niechaj zacznie się wkurzać i krytykować przedsiębiorców, którzy zamykają firmy, aktorów, którzy nie mają gdzie grać etc., bo przecież powinni to byli przewidzieć i teraz grzecznie pogodzić się z tym, co się dzieje. Warto pamiętać o jeszcze jednej - w moim przekonaniu bardzo ważnej kwestii. Bez wglądu na to, jaki zawód wykonujemy czy kierujemy się w życiu poczuciem misji, obowiązku czy zwykłym wyrobnictwem – zawsze najpierw jesteśmy ludźmi, którzy czują. Mamy prawo do niepewności, lęku, strachu, poczucia bezradności, zagubienia. Nie jesteśmy robotami…
Choć czasami bycie robotem byłoby zapewne łatwiejsze. W krajach, gdzie epidemia zbiera największe żniwo, gdzie mamy przepełnione szpitale, gdzie umiera najwięcej osób, dochodzi do sytuacji, gdy lekarze muszą decydować, kogo ratować, a kogo nie. Często decyduje wiek. Wiadomo, że seniorzy mają mniejsze szanse na wyleczenie. Nawet dla lekarzy o długim stażu, którzy wiele przeżyli, to niewyobrażalnie trudne decyzje.
Kiedy statystyka staje w szranki z uczuciami, nie ma łatwych rozwiązań. To czas trudnych decyzji. I być może emocjonalne skutki niektórych z nich okażą się traumatyczne. Na pewno są obciążające tu i teraz. Tym bardziej warto z ogromną delikatnością i empatią wydawać wyroki o tych, którzy te decyzje zobowiązani są podejmować. Żeby medykom było z nimi lżej, warto, aby "mierzyli" je krótką miarką, odpowiadając sobie na pytania: "Czy podejmując decyzję X, zrobiłam, zrobiłem wszystko, co w danym momencie było możliwe? Czy wykorzystałam, wykorzystałem wszystkie dostępne w danym momencie możliwości i zasoby?". Jeśli odpowiedź brzmi "tak", to dla mnie jest to jasny sygnał, że nie ma potrzeby obciążać się poczuciem winy. Dlaczego o tym mówię? My, ludzie, często oceniamy swoje własne wybory w odniesieniu do szerokiego kontekstu. I mamy do siebie żal, pretensje, budzi się w nas poczucie winy. Wewnętrzny głos podszeptuje: "A może gdybym wtedy zrobiła, zrobił inaczej…", "Gdyby to dziś przyszło mi podejmować tę decyzję, to….". Tymczasem zapominamy o tym, że decyzje podejmuje się w bardzo konkretnej sytuacji, posiadając określoną wiedzę, zasoby w środkach i ludziach czy w naszym samopoczuciu. I być może jutro albo za tydzień ta decyzja byłaby inna. Nie wiemy. Jednak w tamtej chwili potrafiliśmy, mogliśmy dokonać właśnie takiego, a nie innego wyboru.
Świat sprzed miesiąca już nie istnieje. Zmienił się. I takiego, jaki był na początku marca, już nie będzie. Te słowa padają z każdej strony i dotyczą niemal wszystkich dziedzin życia. To nie są rzeczy łatwe do przyjęcia. Wydają się wręcz abstrakcyjne.
Rzeczywiście, to nie są proste słowa. I trudno nad nimi przejść obojętnie nawet wówczas, jeśli te problemy nas nie dotyczą. Warto pamiętać, że słowa mają wielką moc. To, jaką mamy w głowie narrację dla bieżących wydarzeń, kształtuje nasze odczucia. Świat się zmienił. To fakt. Jest inny. I - jak powiedział Heraklit z Efezu: "Jedyną stałą rzeczą w życiu jest zmiana". A my z tym "nowym" rzadko bywamy za pan brat. Dużo lepiej funkcjonuje się nam w stałych warunkach, bez niespodzianek, z poczuciem kontroli i z wytartymi schematami działania. Jednocześnie – nowe przyszło. Nie mamy na to wpływu. Nowe z natury rzeczy jest inne od starego. Nie ma sensu się przeciwko temu buntować.
To co robić?
Sprawdzić, jakie w tym nowym mamy straty. Jak często korzystaliśmy z dobrodziejstwa tego czegoś, co dziś jest nieosiągalne? Czy to faktycznie było dla nas ważne? A potem rozejrzyjmy się i zweryfikujmy, jakie szanse niesie to "nowe". Bo to "inne" niejednokrotnie jest okazją do tego, aby się rozwijać, rosnąć, realizować to, na co wcześniej z różnych powodów nie było miejsca.
Przeżyliśmy święta. Choć łatwo nie było. Nawet jeśli rodzina mieszka w jednym mieście, każdy z nas spędził je osobno. To było wyzwanie.
Oczywiście. Jednak nie tylko święta, ale każdy kolejny dzień w izolacji jest dla nas wyzwaniem. A święta, czyli czas, co do którego mamy konkretne oczekiwania wynikające z tradycji, wiary czy przyzwyczajeń – rzeczywiście były niczym atak szczytowy. Spora część z nas słabo radzi sobie z sytuacjami, które odstają od normy, które są inne niż to, co znamy. A dokładnie takie doświadczenia funduje nam rzeczywistość. I można teraz zrobić dwie rzeczy: każdy dzień postrzegać jako kolejny trudny czas albo potraktować jako poligon, na którym eksperymentujemy z naszą plastycznością i pokorą przyjmowania rzeczy takimi, jakie są. Bez oczekiwań, bez nastawiania się, bez założeń. To może brzmieć jednocześnie dziwacznie: jeśli poukładamy swoje myśli tak, aby nie dolewały czarnej farby do i tak już szarego scenariusza pisanego przez rzeczywistość, mamy szansę, że będzie nam łatwiej, lżej, spokojniej… Warto również pamiętać o wszelkich zasobach technologicznych, które pomagają nam chociaż w ten sposób zachować kontakty rodzinne i międzyludzkie.
Może po prostu trzeba – o ile to w ogóle możliwe – przyjąć rzeczywistość, bo nie mamy na nią żadnego wpływu?
Lepiej bym tego nie ujęła (śmiech). W moim przekonaniu właśnie o to chodzi. Gdybym miała napisać program na jak najspokojniejsze święta, wyglądałby on tak:
- Zobacz świat takim, jakim on jest. Dzisiaj. Teraz. W tym momencie.
- Unikaj emocjonujących informacji. Zostaw przyszłość - tę w ujęciu globalnym i odroczoną w czasie. Ona nadejdzie nawet wtedy, gdy o niej zapomnisz.
- Trzymaj się faktów.
- Sprawdź, jakie są twoje potrzeby i jak je możesz zaspokoić w dostępny tu i teraz sposób. A jeśli czegoś pragniesz, co jest poza twoim zasięgiem w danym momencie – odpuść. Sprawdź to jutro.
- Dziś bierz garściami to, co jest do wzięcia zamiast tracić.
Boimy się tego, czego nie znamy. Czy do takiej sytuacji da się przyzwyczaić? Uznamy ją z czasem za normalną? Oswoimy?
Dobra wiadomość jest taka, że przeżywanie zmiany ma przewidywalne etapy. Po fazie zaprzeczania, kiedy nie dopuszczamy do siebie informacji, że przyszło "nowe", bagatelizujemy ostrzeżenia (jak ludzie spacerujący po parkach mimo zakazów) – to czas buntu, wielkiej złości i niebezpieczny moment szukania winnych. Nasza racjonalność jest wówczas zaburzona, a myślami ciągle jesteśmy w "starym". Jednak pewnego dnia spływa na nas olśnienie, że jednak nie ma co tracić czasu na złość albo użalanie się nad sobą i warto podnieść głowę, aby spojrzeć po horyzont i zobaczyć, jak w tym "nowym" można się urządzić. W filmie "Seksmisja" jest scena, w której Max konstatuje, że skoro przyszło im obudzić się w świecie, w którym nie ma mężczyzn, to jest to dla niego i Albercika doskonałe miejsce, aby się dobrze urządzić. To w przeżywaniu zmiany kluczowy moment, kiedy mamy gotowość, aby spojrzeć w przyszłość i sprawdzić, jak możemy ją najlepiej dla nas, dla naszych rodzin, biznesów, wartości – poukładać. Zatem warto przyjąć, że oswojenie nowego chwilę potrwa. U jednych krócej, u innych dłużej. To, co dziś przeraża, za jakiś czas straci swoją moc. To, co dziś niewiadome, za jakiś czas będzie oczywiste. Będą też oczywiście pojawiać się u nas nieprzyjemne emocje: strach, lęk, złość, smutek. Jednak one wszystkie są nam potrzebne, abyśmy mogli dotrwać do momentu, gdy mamy gotowość na wejście w "nowe" ze spokojem, a nawet z uśmiechem. Jeśli pojawiające się w nas uczucia destabilizują nas, utrudniają codziennie funkcjonowanie, to warto skorzystać ze wsparcia psychologa lub psychoterapeuty.
Dziś mamy izolować się od innych. Mijać się w odpowiedniej odległości. Zaczynamy obawiać się kontaktu z drugim człowiekiem. Gdy epidemia minie, trudno nam będzie z dnia na dzień wrócić do normalności.
Pewnie tak będzie. Jednak… zadziała dokładne ten sam mechanizm przeżywania zmiany, jakiego doświadczamy, oswajając się cały czas z izolacją. Warto więc bacznie przypatrzeć się naszym osobistym reakcjom, abyśmy w przyszłości, gdy znów spotkamy się z "nowym", przejść przez ten proces szybciej i łagodniej.
Żeby nie było zbyt pesymistycznie, obecna sytuacja pokazała też, że wciąż są w nas spore pokłady życzliwości. Że w nietypowych okolicznościach zaczęliśmy dostrzegać drugiego człowieka. Masa akcji w mediach społecznościowych, ale też zwykła pomoc w zakupach dla starszej sąsiadki, której istnienia wcześniej nawet nie dostrzegaliśmy.
To jeden z piękniejszych odruchów, jaki możemy obserwować w sytuacji zagrożenia. Jako ludzie mamy naturalną tendencję do jednoczenia się. Mamy jednego wroga – dla części z nas to jest koronawirus, dla części izolacja. Tak czy inaczej, łatwo jest nam stworzyć wspólny front. Bo łatwej jest zobaczyć i zrozumieć drugiego człowieka, który ma tak samo, jak my… Natura wyposażyła nas w odruch łączenia się w stado, bo wiemy z historii, że tylko wówczas możemy przetrwać. Druga kwestia to fakt, że w przeżywanie "nowego" wpisany jest smutek, a on nas stopuje. Daje nam okazję do tego, aby zatrzymać się i rozejrzeć wokół. Wówczas możemy zobaczyć sąsiadkę spod siódemki, która potrzebuje pomocy, albo ludzi medycyny niezłomnie pracujących na pierwszej linii frontu. Globalne zagrożenia wydobywają z nas czasem przykurzone pokłady empatii. To dowód na to, że je mamy. I warto pandemię potraktować jako okazję do utrwalenia sobie tej wiedzy! Tak właśnie można skorzystać na kryzysie.
Znowu staliśmy się wspólnotą i przypomnieliśmy znaczenie słowa "solidarność". Na długo?
Wiele zależy od nas samych - jaką lekcję odbierzemy - każdy z nas indywidualnie, ale też jako mniejsze i większe społeczności.
Jest szansa, że wyjdziemy z tego silniejsi?
Jeśli tak sobie postanowimy – to na pewno! Warto spojrzeć na bieżącą sytuację przez pryzmat doświadczenia, które pokazuje nam pewne prawdy o nas – te chwalebne i te wstydliwe. Potem wyciągnijmy wnioski, zanim świat znów zacznie pędzić. Po kwarantannie będziemy inni. Jacy? Każdy z nas ma na to wpływ. Ja w nas wierzę!