- Daliśmy się podzielić i napuścić na siebie jak barany. To jest bardzo wygodna sytuacja dla rządzących. Mamy społeczeństwo, które w tej chwili jest skonfliktowane i nieszczęśliwe - mówi Tomek Lipiński w rozmowie z Magazynem TVN24. - Mam poważne przypuszczenia, że jesteśmy oszukiwani, być może bardziej niż kiedykolwiek - dodaje.
Polski muzyk, wokalista, kompozytor i autor tekstów. Tomasz Lipiński był liderem i współzałożycielem legendarnych polskich zespołów Tilt i Brygada Kryzys. Jest także artystą i dziennikarzem, czynnie zaangażowanym zarówno w życie kulturalne, jak i polityczne, i społeczne Polski.
****
Estera Prugar: Artyści pana pokolenia zamilkli. Przestali zabierać głos na temat sytuacji w kraju, bo nic niepokojącego się nie dzieje, czy dlatego, że nie sądzicie, by wasz głos miał jakiekolwiek znaczenie?
Tomek Lipiński: Wydaje mi się dość osobliwe, aby apelować do pokolenia 60-latków, żeby wychodzili na ulicę i budowali barykady, czy rzucali się w wir walki. Tym bardziej że mowa o pokoleniu, które na przełomie lat 70. i 80. dokładnie to zrobiło i coś jednak wywalczyło. Inna sprawa, że i tak bardzo wielu artystów tego pokolenia zabiera głos. Robią to otwarcie i odważnie, w różnych miejscach spektrum politycznego. Przy okazji zwykle nie przeszkadza nam to w kolegowaniu się, co mogłoby być dobrym wzorem dla reszty obywateli. W każdym razie na pewno nie jest tak, że nasze pokolenie milczy. Wchodząc w dorosłość, zetknęliśmy się z rzeczywistością, która była nie do zaakceptowania. Żyliśmy w państwie, które rozpadało się na naszych oczach, w systemie - czego byliśmy świadomi właściwie od dziecka - absurdalnym, idiotycznym i opresyjnym. Nasze pokolenie było masą krytyczną tej prawdziwej solidarności z 1980 roku i kiedy stawaliśmy do walki, nie siedzieliśmy w domach lub na wygodnych posadach medialnych i nie wzywaliśmy byłych powstańców warszawskich, ówczesnych pięćdziesięciokilkulatków, do wyjścia na ulicę. Robiliśmy to sami, bo chodziło o nasze życie i o naszą przyszłość.
Byliście wtedy bardzo młodzi. Na ile faktycznie zdawaliście sobie sprawę z tego, co się działo?
Śmiem twierdzić, że w dużo większym stopniu niż młodzi ludzie dzisiaj. Po pierwsze, sytuacja była dość klarowna, a wybory były proste. Można było - jak robiła to większość obywateli - w trochę oportunistyczny, a trochę życiowy sposób godzić się na to, co się działo. Przecież trzeba było jakoś żyć, jakoś zarabiać, pracować i próbować się w tej dysfunkcjonalnej rzeczywistości odnaleźć. My byliśmy pierwszym pokoleniem urodzonym już po okresie stalinizmu, nie doświadczyliśmy autentycznego terroru, który skończył się w 1956 roku i właściwie niczego się nie baliśmy. Jednocześnie widzieliśmy, co się dzieje. Widzieliśmy, jak bardzo Polska i reszta naszego bloku jest odizolowana od świata, będąc sztucznym tworem, w którym próbowano nas hodować, wychowywać w bardzo konkretny sposób, z konkretnie założoną i przygotowaną indoktrynacją, która choć silna, była nieskuteczna. Zderzała się z tym, co obserwowaliśmy na co dzień. Część ludzi żyła w tym i godziła się na to, ale my - jako młode, dorastające pokolenie, które nie musiało jeszcze zarabiać pieniędzy czy dokonywać codziennych decyzji - nie mieliśmy nic do stracenia. Świadomość sytuacji była naprawdę bardzo duża. Oczywiście część wybrała bardzo oportunistyczną drogę, wstępując do młodzieżowych organizacji politycznych i robiąc kariery w taki sposób. To dotyczyło chociażby późniejszych polityków SLD z mojego pokolenia. Natomiast większość dorastała w poczuciu, że nie da się w ten sposób żyć. Tym bardziej że naprawdę, proszę sobie wyobrazić, że kiedy zdałem maturę w 1975 roku, ale nie zdałem na studia, chciałem iść do pracy. Sytuacja w Polsce wyglądała w ten sposób, że tej pracy nie było. Jednocześnie na poczcie czy w urzędach na 10 okienek działało tylko jedno, bo nie było pracowników. System był tak kompletnie rozregulowany i nieskuteczny, że nie mieliśmy którędy wejść w dorosłość. Na to nałożyła się również sytuacja globalna, gospodarcza, długi Edwarda Gierka, które trzeba było spłacać, a było to coraz trudniejsze ze względu na kryzys paliwowy i tak dalej. W każdym razie końcówka lat 70. była rozkładem państwa, odbywającym się na naszych oczach i właściwie nie było dla nas alternatywy. W pewnym sensie historia zmusiła nas do tego, żeby się buntować. W wymiarze politycznym to przybrało postać Solidarności.
Na studia nie dostał się pan więcej niż raz.
Tak, dwa razy nie dostałem się do Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Za trzecim mnie przyjęli.
Kiedy w końcu się udało, to tylko po to, aby chwilę później zrezygnował pan z nauki. Czy to dlatego, że pojawił się punk rock?
Tak naprawdę od dziecka chciałem zajmować się muzyką. Sytuacja był trudna, bo - co tu dużo mówić - w porównaniu z dzisiejszymi warunkami żyliśmy w biedzie. Byłem wychowywany przez samotną mamę. Mieszkaliśmy przy alei Wyzwolenia w mieszkanku o powierzchni 24 metrów kwadratowych: pokój z kuchnią. W latach przedszkolnych spałem na rozkładanym polowym łóżku. Kiedy zacząłem naukę, mama lekko przebudowała (przy pomocy naszego wspaniałego sąsiada) kuchnię w taki sposób, że między zlew, okno i ścianę udało się wmontować coś w rodzaju łóżka lub tapczanu. Powierzchnia pięciu metrów kwadratowych służyła jednocześnie za kuchnię i mój pokój. Było biednie i nie miałem warunków do nauki muzyki. Chciałem grać, ale do tego potrzebowałem instrumentu, którego nie miałem, dlatego próbowałem uczyć się samemu. Najpierw na harmonijce ustnej, później nauczyłem się grać na instrumentach perkusyjnych. Nawet jakieś budowałem. Tak naprawdę do tego momentu w 1977 roku, kiedy rzuciłem studia, nie wyobrażałem sobie, że to będzie możliwe. Zostałem ośmielony, dopiero kiedy dotarła do nas muzyka punkowa, głównie z Wielkiej Brytanii. Zespoły, które wcale nie miały wielkich umiejętności. Trzeba pamiętać, że w tamtych latach królował tzw. art rock - niekończące się solówki, rock symfoniczny. Punk był odpowiedzią na ten nurt, jako muzyka młodych. Nie mieli takiej techniki, ale byli głosem swojego pokolenia. Była w tym nieprawdopodobna energia i moc. Niczym tsunami przemieszczała się po świecie, budząc takie indywidua jak ja do tego, żeby się odważyć i zająć graniem. Tak się stało i od 1978 próbowałem montować zespół, co ostatecznie udało się rok później, kiedy założyłem pierwszą wersję Tiltu z Jackiem Lenartowiczem i Tomkiem Szczecińskim.
Jak wyglądały początki?
Zupełnie inaczej niż dzisiaj. Nie byliśmy w stanie zaplanować sobie przyszłości. Nie istniało coś takiego, jak planowanie kariery, bo nie wiedzieliśmy, co się wydarzy za tydzień czy za miesiąc. Historia niewyobrażalnie przyspieszała. Skąd mogliśmy wtedy wiedzieć, że za dwa lata zostanie wprowadzony stan wojenny?
"Nie byliśmy w stanie zaplanować sobie przyszłości. Nie istniało coś takiego, jak planowanie kariery, bo nie wiedzieliśmy, co się wydarzy za tydzień czy za miesiąc. Historia niewyobrażalnie przyspieszała. Skąd mogliśmy wtedy wiedzieć, że za dwa lata zostanie wprowadzony stan wojenny?"
Tomek Lipiński
To były rzeczy kompletnie nieprzewidywalne. Inną sprawą było to, że drogi kariery były dla nas zamknięte. W PRL-u wszystko było szalenie przepisowe i uporządkowane. Aby móc występować i zarabiać pieniądze, artysta musiał mieć wykształcenie lub zdać tak zwane weryfikacje ministerialne. To drugie polegało głównie na tym, żeby młodych, zwłaszcza interesujących artystów nie dopuszczać do rynku, który była malutki i kontrolowany przez niewielką grupę. Zasadniczo dopuszczała ona do rynku tylko tych spośród młodych, którzy wykonywali odpowiedni repertuar. Ja za koncert - zgodnie z obowiązującymi stawkami - mogłem dostać 100 złotych. Dopiero po dwóch, trzech latach grania można było aspirować do bycia półzawodowcem i dostawać 400 złotych, podczas gdy artyści z weryfikacjami lub wykształceniem dostawali półtora tysiąca. Warto również zaznaczyć, że 100 złotych stanowiło równowartość dolara i 20 centów, więc kupienie jakiegokolwiek profesjonalnego instrumentu było poza moim zasięgiem. Przez pierwsze cztery lata grałem na pożyczanych gitarach.
Czym dla was było punkowe środowisko?
To szersza historia. Już wcześniej istniał w Polsce pewien margines - ludzie, szczególnie ze środowisk artystycznych, którzy starali się żyć w taki sposób, aby wypracować sobie w PRL-u miejsce, gdzie ta rzeczywistość jak najmniej ich dotykała. Mieliśmy starszych kolegów, którzy tę przestrzeń już tworzyli i o to w dużej mierze chodziło. Tym różniliśmy się od naszych rówieśników, którzy poszli bardziej w stronę polityki - nie chodziło nam o zmianę jednego systemu na inny, tylko o życie całkowicie poza nim. Kiedy w 1978 roku usłyszałem piosenkę Patti Smith "Rock'n'roll nigger", w której zaśpiewała "Outside the society, that's the place for me" ("Poza społeczeństwem, to jest miejsce dla mnie" - przyp. red.), to zarówno ja sam, jak i całe grono moich znajomych szalenie się z tym utożsamialiśmy. Z grubsza na tym to wszystko polegało. Zresztą środowisko było bardzo różnorodne, bo była młodzież ze środowisk artystycznych, ale byli też ludzie z proletariatu - bardzo szerokie spektrum, które na tej płaszczyźnie świetnie się dogadywało.
Jak to się stało, że został pan jednym z głosów tej grupy?
Nagle okazywało się, że ktoś jest bardziej uzdolniony muzycznie, dlatego wychodził na scenę i grał. Inni byli zdolniejsi plastycznie, więc robili plakaty, a jeszcze inni mieli dryg do interesów i zajmowali się organizacją. Co istotne i co zawsze podkreślam - był w tamtej rzeczywistości pewien element, który umożliwił nam zaistnienie i przetrwanie, czyli kluby studenckie. Bez nich tak naprawdę to wszystko byłoby niemożliwe. W innych krajach tzw. demokracji ludowej, gdzie nie było takich miejsc, nie było marginesu. Cokolwiek się pojawiło, było gruntownie i brutalnie pacyfikowane. My mieliśmy te kluby, które stanowiły oazę, gdzie odbywaliśmy próby, graliśmy koncerty. Szefowie tych miejsc na różne sposoby chronili nas przed peerelowską rzeczywistością, chociażby przez wystawianie kwitów o współpracy w charakterze muzyka. Młodzież spotykała się z nagminnymi kontrolami milicji - trudno było przejść wieczorem kilometr i nie zostać dwu- czy trzykrotnie zatrzymanym i skontrolowanym. Jako że istniał obowiązek pracy lub nauki, ci, którzy go nie spełniali, byli wrogami ustroju i mogli spodziewać się rozmaitych szykan, poczynając od zatrzymania na 48 godzin. Dlatego taki glejt z klubu studenckiego dawał nam pewne bezpieczeństwo. Byliśmy przytuleni do takich miejsc, jak Hybrydy, Remont, Stodoła czy Medyk w Warszawie. Dzięki nim ta offowa, bo nie tylko punkrockowa kultura, mogła się rozwijać. Były one swojego rodzaju inkubatorami względnej wolności.
Władza widziała te kluby, była świadoma istnienia marginesu. Dlaczego na to pozwalała?
W Polsce sytuacja była specyficzna. Władze doskonale zdawały sobie sprawę z tego, że obywatele musieli godzić się z sytuacją, bo nie mieli sposobu, aby ją z siebie zrzucić. Byliśmy de facto militarnie okupowani, bo wojsk radzieckich było w Polsce więcej niż krajowych, a nawet te podlegały radzieckiemu dowództwu. Zasięg bloku sowieckiego sięgał aż po Łabę - byliśmy w środku. Aż do 1993 roku, kiedy Lech Wałęsa w końcu wynegocjował z Borysem Jelcynem wyjście wojsk ZSRR z Polski, sytuacja była beznadziejna. Natomiast niezgoda na nią była powszechna. Nawet jeżeli dla doraźnych, życiowych celów każdy musiał sobie coś załatwić - kafelki do łazienki czy ser, którego akurat nie było. W związku z tym władza próbowała różnych umizgów, szczególnie w kierunku artystów, po to, żeby móc się jakoś legitymizować. Kazik (Staszewski - przyp. red) swojego czasu świetnie opisał to zjawisko w piosence "Wszyscy artyści to prostytutki", gdzie pokazywał czołowych wykonawców tamtych lat, kiedy tulili się do sekretarzy. Faktycznie pozwalano na pewien margines swobody - istniały na przykład kabarety, które były zupełnie czymś innym niż są dzisiaj. Wspaniały kabaret Dudek, Owca czy Pod Egidą, który był ulubionym kabaretem Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, wręcz nadwornym. Towarzysze przychodzili na specjalne pokazy organizowane przedpremierowo i śmiali się z tych dowcipów. Był to rodzaj wentylu bezpieczeństwa. O Polsce zawsze mówiło się, jako o najweselszym baraku w obozie socjalistycznym i rzeczywiście tak było, bo ani w Czechosłowacji, ani w NRD, nie mówiąc już o Rumunii czy Bułgarii, nie było takiego marginesu względnej swobody. Oczywiście u nas też było go czasami więcej, czasami mniej, ponieważ zawsze stanowił łaskę towarzyszy i towarzyszek - był to jednocześnie rodzaj szantażu. Inną sprawą jest, że żywioł studencki zawsze najtrudniej opanować, co pokazały wydarzenia marca 1968 roku. W ten sposób studenci korzystali z tej małej przestrzeni, którą dostali i próbowali ją rozepchnąć na tyle, na ile się dało.
A jak wyglądała wasza codzienność?
Trzeba pamiętać, że byliśmy bardzo młodymi ludźmi i nie myśleliśmy o obalaniu systemu, tylko raczej o życiu w taki sposób, jakby tego systemu nie było. W pewnym sensie dałem temu wyraz w jednej z pierwszych piosenek, jakie nagrałem z Tiltem, która później została powtórzona w trochę zmienionej wersji na pierwszej płycie Brygady Kryzys - "Fallen, fallen is the Babylon", czyli "Babilon upadł". Nie "obalmy Babilon", ale właśnie “upadł” - to była nasza postawa. Uznaliśmy, że żyjemy na jego gruzach i specjalnie nie interesowało nas to, co się działo. Przy wszystkich niedogodnościach, trudach i mrocznych aspektach życia tamtego okresu - co ludziom, którzy tego nie pamiętają, trudno sobie nawet wyobrazić - staraliśmy się żyć wesoło, radośnie, kolorowo i to się udawało. Kiedy zakładałem pierwszy skład Tiltu, Jacek Lenartowicz, który był nastolatkiem wyrzuconym z gdańskiego liceum, przyjechał do Warszawy i nie miał gdzie mieszkać. Ja żyłem na strychu na Muranowie, gdzie spędziłem ponad siedem lat. To była malutka przestrzeń z jednym oknem w dachu, bez łazienki, bez ciepłej wody, ale on ze mną zamieszkał. Przywiózł ze sobą gramofon Fonomaster - wspaniały polski produkt tamtych czasów, a także kilkaset płyt, które kolekcjonował. Nawiązał kontakty zagraniczne, które umożliwiły mu zdobycie niesamowitych winyli. Siedzieliśmy na tym strychu dniami i nocami, słuchając muzyki, dyskutując i pisząc piosenki. Wychodziliśmy na miasto, spotykaliśmy przyjaciół, robiliśmy różne szalone rzeczy. Bawiliśmy się. Nie mieliśmy komórek, więc nie spędzaliśmy czasu wpatrzeni w ekraniki. Patrzyliśmy na siebie i na świat, który nas otaczał. Mieliśmy dużo więcej czasu na to, aby rozmawiać, czytać, wspólnie słuchać muzyki, razem grać. Życie społeczne było szalenie bogate. Później, kiedy założyłem z Robertem Brylewskim Brygadę Kryzys, to działo się bardzo podobnie - większość czasu spędzaliśmy ze sobą, cały czas kursując po Warszawie, odwiedzając znajomych, ciągle z instrumentami w rękach. To był bardzo twórczy okres, jednocześnie spontaniczny i żywy. Nie było podziałów na czas pracy, zabawy i odpoczynku. Wszystko mieszało się ze sobą w ekscytujący i barwny sposób. Gdy nastał stan wojenny, to się jeszcze pogłębiło. Pozamykano lokale i miejsca publiczne, wprowadzono godzinę policyjną, przez co ludzie musieli u siebie nocować. Urodziło się wtedy dużo dzieci.
Wprowadzenie stanu wojennego było chwilą, kiedy system jednak was dopadł?
Dopadł i to dość mocno. Tym bardziej że nas, jako ludzi młodych i niedoświadczonych cechowała pewna naiwność. Doskonale pamiętam, jak niecały miesiąc przed wprowadzeniem stanu wojennego - czego oczywiście nie mogliśmy wiedzieć - pojechaliśmy z Brygadą Kryzys do Belgradu. Przyjmowano nas z ogromnym zainteresowaniem. Wiele osób było ciekawych, co naprawdę dzieje się w Polsce i co z tego wyniknie. Któregoś dnia zaprosiła nas córka jednego z tamtejszych dygnitarzy i długo z nią rozmawialiśmy. Opowiadaliśmy o naszym życiu, a ona powiedziała: "Słuchajcie, to jest piękny sen, ale on się skończy". Na to zareagowaliśmy okrzykami, że "nie, skąd!", że będzie rewolucja i wygramy. Patrząc dziś, po prawie 40 latach, widzę, jak bardzo byliśmy naiwni i jak niewiele rozumieliśmy z tego, co się wówczas działo.
Niczego się nie spodziewaliście?
Stan wojenny był dla nas totalnym zaskoczeniem.
"Mieliśmy wrażenie, że jesteśmy na pokładzie startującej rakiety, która w nocy 13 grudnia została strącona na ziemię. Na dobrą sprawę, nasz świat się zawalił. Wszystko, co działo się później, było w jakiś sposób zdeterminowane przez wydarzenia 1981 roku."
Tomek Lipiński
Wróciłem z Jugosławii na tydzień przed 13 grudnia. Będąc jeszcze w Belgradzie, przed powrotem słuchałem radia, próbowałem się zorientować w sytuacji i zastanawiałem się, czy wracać. Wykalkulowałem, że jednak trzeba, bo komuna już dogorywa - strasznie to było nierealistyczne. Niemniej tak się wydarzyło, że wróciłem. Robert też. Pojechał jeszcze wcześniej do swojej mamy do Włoch i wrócił samochodem sportowym, który od niej dostał. Taki zabawny element - w stanie wojennym poruszaliśmy się po Warszawie małą sportową alfą romeo. A ja w tym czasie byłem już poszukiwanym dezerterem, bo dostałem bilet do wojska, z którego nie skorzystałem. Jak ta sytuacja wpłynęła na zespół? Brygada Kryzys była takim zespołem, który szybko wystartował i zaczął zdobywać popularność. Próby zaczęliśmy latem, a debiutowaliśmy 1 października. W niecałe dwa i pół miesiąca zdążyliśmy być właśnie w Jugosławii, wcześniej zagrać dużą trasę koncertową z angielskim zespołem TV21 w dużych halach sportowych. Mieliśmy wrażenie, że jesteśmy na pokładzie startującej rakiety, która w nocy 13 grudnia została strącona na ziemię. Na dobrą sprawę nasz świat się zawalił. Wszystko, co działo się później, było w jakiś sposób zdeterminowane przez wydarzenia 1981 roku.
Mimo to nie poddaliście się od razu.
Wszystko wskazywało, że mogliśmy odnieść sukces. Popularność rosła bardzo szybko. W tej dziwnej, paradoksalnej polskiej rzeczywistości udało nam się jeszcze na samym początku stanu wojennego wejść do nowego studia wytwórni Tonpress. Mieliśmy je testować od strony technicznej, a udało nam się nagrać płytę, która, jak się okazało, dużo namieszała. Oczywiście po wydaniu album spotkał się z wyjątkowo nieżyczliwym przyjęciem ze strony mediów i stawiano go jako przykład tego, jak się nie powinno grać i nagrywać. Tym niemniej historia oceniła nas inaczej. Ale były też problemy. 13 lutego władze zorganizowały koncert w warszawskiej Hali Gwardii, który miał być odpowiedzią na styczniową manifestację młodzieżową. Wymyślono wydarzenie, które miało odciągnąć młodych z ulicy. Okazało się, że wpisano nas na plakat, zresztą pod nazwą “Brygada K.” i kiedy to zobaczyliśmy, od razu pobiegliśmy na plac Zbawiciela do Rock Estrady, która była producentem tej imprezy. Zrobiliśmy dziką awanturę, że nie zagramy i to w efekcie na wiele miesięcy w ogóle nas wyeliminowało z występów. Podcięło nam też skrzydła. Do tego stopnia, że kilka miesięcy później, między 1 i 4 września, zagraliśmy w Remoncie cztery pożegnalne koncerty, wszystkie przy pełnej sali. Pech chciał, że dzień wcześniej, 31 sierpnia, w rocznicę podpisania Porozumień Sierpniowych, odbyła się największa demonstracja w stanie wojennym i niestety dałem się złapać milicji. Zostałem ciężko pobity i w takim stanie, z gorączką i półprzytomny, grałem te cztery wieczory. Tak zakończyło swoje istnienie pierwsze wcielenie Brygady Kryzys.
Czym dla pana był rok 1989 i zmiana systemu?
To był bardzo trudny moment. Po pierwsze, byliśmy pokoleniem kompletnie na to nieprzygotowanym. Siłą rzeczy musieliśmy nauczyć się żyć w poprzedniej rzeczywistości, a była ona kompletnie inna - wymyślona, patologiczna, w której prostytutki poznawały cudzoziemców po butach, bo Polacy zawsze mieli gorsze. W momencie kiedy nastała nowa rzeczywistość, to dobrze odnaleźli się w niej tylko nieliczni, którzy w naturalny sposób mieli dryg do robienia interesów. Większość z nas, a na pewno większość artystów, tego nie miała. Musieliśmy się szybko nauczyć zupełnie innego myślenia o życiu, o naszej roli w nowej sytuacji i o funkcjonowaniu zawodowym. Powoli ten "pararynek", który funkcjonował do 1989 roku, zaczął się zmieniać w wolny rynek i to nie był łatwy proces. Niektórzy dali sobie z tym radę lepiej, inni gorzej. Ja przyznam szczerze, że nie najlepiej. Chociaż może to nie jest dobre słowo, bo mniej lub bardziej świadomie postanowiłem, że wolę pozostać artystą w jakimś sensie niszowym. Chciałem zachować postawę, która pozwalała mi realizować dokładnie to, co chcę robić i w sposób, w jaki chcę to robić. Moje podejście polegało na tym, że jeżeli znajdą się ludzie, którzy będą chcieli słuchać mojej muzyki, przychodzić na koncerty i kupować płyty, to będę bardzo szczęśliwy, a jeśli nie - będę sobie w jakiś sposób sztukował rzeczywistość różnymi działaniami. I właśnie w ten sposób funkcjonowałem. Z jednej strony można powiedzieć, że to nie najlepiej, ale to był moja decyzja, trwająca do dziś.
Ale ma pan też nowe obowiązki - o trochę innym charakterze niż pana dotychczasowa działalność.
Zostałem wybrany do prezydium ZAIKS-u. Bardzo szlachetnej, niepaństwowej instytucji, dzięki której autorzy mają co włożyć do garnka. Zajmujemy się pobieraniem i wypłacaniem pieniędzy należnych twórcom. To stowarzyszenie pozwala wielu artystom funkcjonować i żyć. Zwłaszcza że teraz, od prawie roku, kiedy pracuję w prezydium, widzę z bliska, jak tragiczna bywa sytuacja materialna wielu osób o wspaniałym dorobku, które na starość zapadły na zdrowiu. Artyści nie mają emerytur. Jesteśmy zrównani z biznesmenami, co oznacza, że musielibyśmy płacić ZUS-owi takie same składki jak oni, co jest absurdem, bo większość z nas po prostu nie ma tyle pieniędzy. Ogromna ilość, zwłaszcza starszych koleżanek i kolegów z wielkimi nazwiskami, których piosenki wszyscy znamy do dziś i które stanowią część dorobku kultury narodowej, znalazła się w fatalnej sytuacji bytowej. Często gdyby nie pomoc ZAIKS-u, to autentycznie nie mieliby za co żyć. Ja też będę musiał pracować do końca życia, tak że przyszłość zapowiada się interesująco.
Jak trudna jest sytuacja polskich artystów?
W tej chwili dzieje się u nas to, co wszędzie na świecie. Jesteśmy poletkiem, po którym hasają globalne korporacje medialne czy internetowe, stawiając twórców lokalnych w bardzo trudnej sytuacji. W tej chwili trwa walka o to, żeby chociaż te dochody, które płyną bezpośrednio z dystrybucji przeniesionej właściwie całkowicie do sieci, były nieco bardziej sprawiedliwe. Cały dzisiejszy system działa w ten sposób, że przy dramatycznie niskich stawkach za streamingi realne pieniądze zarabiają tylko i wyłącznie artyści o zasięgu globalnym. Krajowi twórcy, tworzący to, co jest szumnie nazywane kulturą narodową, zostają poszkodowani w wymiarze materialnym. Młodzi - jeżeli są na tyle popularni - są w stanie jeździć i grać możliwe duże ilości koncertów, ale z działalności pozakoncertowej dochody są coraz mniejsze. Dobrze ponad tysiąc wyświetleń na YouTubie daje jednego dolara - to jest mniej więcej taka skala.
Parlament Europejski przyjął właśnie projekt dyrektywy o prawie autorskim dotyczącym internetu. Nowa regulacja ma wspierać twórców, ale pojawiają się też głosy protestu, mówiące o tym, że zmiany doprowadzą do cenzury sieci.
"Bolesne jest to, jak młodzi ludzie dają się wodzić za nos. Zwłaszcza że przy innych okazjach radykalnie protestują przeciwko globalnym korporacjom, a w tej sytuacji występują w ich interesie. Zupełnie nie rozumieją, o co chodzi".
Tomek Lipiński
To jest wszystko bzdura. Efekt obrzydliwej i kłamliwej propagandy największych korporacji, która nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Szczególnie jeśli chodzi o muzykę. Używane są argumenty całkowicie oderwane od rzeczywistości. Bolesne jest to, jak młodzi ludzie dają się wodzić za nos. Zwłaszcza że przy innych okazjach radykalnie protestują przeciwko globalnym korporacjom, a w tej sytuacji występują w ich interesie. Zupełnie nie rozumieją, o co chodzi. Bardzo trudno jest odkłamywać tę rzeczywistość, bo każdy, kto słyszy słowo "cenzura", od razu krzyczy, że jej nie chce. A tak naprawdę cenzura w internecie jest wszędzie - prowadzona nie tylko przy pomocy algorytmów wyłapujących konkretne schematy, ale także ludzi, którzy fizycznie przeglądają treści zgodnie z otrzymanymi wytycznymi. Tak samo wyglądały zapisy cenzorskie przy ulicy Mysiej w Warszawie.
Jest jakieś wyjście z tej sytuacji?
W tym wszystkim jest jeszcze jeden ważny element: największe platformy są genialnym i - w dzisiejszych czasach - nieodzownymi narzędziami do prowadzenia walki politycznej. Doskonale było to widać na przykładzie ostatnich wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych. Ogromny wpływ miało również na wyniki referendum w Wielkiej Brytanii. Są to narzędzia skutecznej i bezprecedensowej manipulacji, a interesem polityków są wygrane wybory. Boją się zadzierać z tymi gigantami, boją się głosować przeciwko nim. Sprzeciwiając się wielkim platformom, naraziliby się na przegraną. To jest sytuacja, z której powinniśmy zdać sobie sprawę, bo godzi w podstawy tego, co nazywamy demokracją. Jeśli przy pomocy sprytnych, dobrze zaprojektowanych narzędzi i wpływaniu na opinię publiczną w masowej skali można wygrywać wybory, to w jakim miejscu się znaleźliśmy? Sytuacja jest bardzo niebezpieczna i nasza demokracja sobie z nią nie radzi. Polscy politycy wyraźnie mówią, że się boją - oczywiście nieoficjalnie i za kulisami. Dlatego cieszy to, że zdarzają się też politycy odważni, gotowi zaryzykować w słusznej sprawie - jak ci, którzy głosowali za nową dyrektywą europejską w interesie twórców.
Jaki obraz współczesnej Polski wyłania się z tego wszystkiego?
Pomimo szermowania hasłami o narodzie i Polsce, proszę mi pokazać dzisiaj sieci handlowe, które byłyby polskie. Proszę mi pokazać polskie owoce w sklepach lub te same ulgi dla lokalnych przedsiębiorców, które przysługują zagranicznym koncernom. Tego nie ma. Oczywiście, nie jesteśmy jedynym krajem, który jest w takiej sytuacji, ale ta polska wolność pokryła się z procesem globalizacji, który odbył się według modelu neoliberalnego. W ten sposób nastąpiła koncentracja globalnego kapitału w bardzo niewielu rękach. Czy w tym miejscu zaczynają się różne teorie spiskowe, to nie ma znaczenia, bo to, co powiedziałem, jest faktem. Ceny, zwłaszcza produktów przemysłowych, w naszym kraju właściwie nie różnią się dzisiaj od cen na Zachodzie, a przecież zarabiamy mniej. W pewnym sensie wciąż trwa rodzaj kolonizacji gospodarczej. To nie jest dla Polski dobra sytuacja, ale niezależnie od tego, która z ekip politycznych rządziła po 1989 roku, nic się do dziś nie zmieniło. Mimo haseł narodowych, obecnego budzenia demonów skrajnego nacjonalizmu, to wciąż się nie zmienia. Dlatego mam poważne przypuszczenia, że jesteśmy oszukiwani być może bardziej niż kiedykolwiek.
Sytuacja w kraju się pogarsza?
Daliśmy się podzielić i napuścić na siebie jak barany. To jest bardzo wygodna sytuacja dla rządzących. Mamy społeczeństwo, które w tej chwili jest skonfliktowane i nieszczęśliwe, co widać na co dzień. Ku swojemu przerażeniu zauważam, jak w ostatnim czasie zmienił się stosunek ludzi do siebie nawzajem, nawet w przypadkowych relacjach społecznych - w autobusach, tramwajach. Nie mówią sobie nawet "przepraszam".
"Nie tyle chce mi się walczyć, ile krzyczeć: ludzie opamiętajcie się! Wszyscy, bo jesteśmy jak różnokolorowe stado owiec biegnących ku przepaści".
Tomek Lipiński
To jest zdumiewające, ale świadczy o tym, że ludzie źle się czują, że dzieje się coś złego z nami. Pojawiły się podziały, które są w stanie poróżnić rodziny, przyjaciół. Społeczeństwo czuje się w obowiązku zajmować skrajne postawy i bić się między sobą. A przecież większość Polaków uważa się za katolików, więc może warto byłoby poczytać Biblię i zrozumieć, co tam jest napisane. Jezus mówił: każde królestwo, które jest podzielone, nie ostoi się. A to się właśnie w naszym kraju dzieje - jesteśmy tak podzieleni jak chyba nigdy wcześniej. Mało tego, poczytujemy sobie za punkt honoru uczestniczenie w tym podziale i trudno znaleźć kogoś, kto zwróciłby uwagę na to, że być może to nie jest właściwa droga. Wiele osób z obecnego obozu władzy lansuje teorie mówiące nawet, że prawdziwa zmiana może dokonać się jedynie poprzez rozlew krwi, co jest narracją szaleńczą i samobójczą dla kraju. Tragiczne jest to spustoszenie. Naprawa tego może zająć bardzo wiele czasu.
Czy pan kiedykolwiek tak naprawdę przestał walczyć?
Mnie jest już bliżej do transcendencji niż do walki politycznej. Uczę się patrzeć przez zasłony, które mają zakrywać przed nami to, co się naprawdę dzieje. Staram się widzieć pełen obraz. Nie tyle chce mi się walczyć, ile krzyczeć: Ludzie, opamiętajcie się! Wszyscy, bo jesteśmy jak różnokolorowe stado owiec biegnących ku przepaści.