Nieprzewidzianym efektem PiS-owskich zmian w ordynacji może okazać się wielki chaos przy wyborach samorządowych, który uderzy politycznie w PiS. Natomiast niedostrzeganym przez krytyków najistotniejszym składnikiem PiS-owskiej propozycji jest wprowadzenie systemowej politycznej korupcji. Projekt ustawy zawiera bowiem plan stworzenia, oplatającej Polskę, siatki Pisiewiczów, hojnie opłacanych z budżetu za nic i funkcjonujących w każdej gminie. Dla Magazynu TVN24 pisze Ludwik Dorn.
Niewątpliwie – i tu krytycy mają rację – dzięki zmianom PiS chce poprawić swój wynik w wyborach samorządowych i stworzyć trampolinę, dzięki której skoczy jeszcze wyżej w wyborach parlamentarnych. PiS-owski projekt zmian w ordynacji wyborczej (do samorządu, ale nie tylko) wywołał jednak falę głosów krytycznych, które nie zawsze trafiają w sedno.
Likwidacja JOW-ów
Punktem szczególnie ostrej kontrowersji stał się PiS-owski zamiar całkowitego zniesienia jednomandatowych okręgów wyborczych w wyborach do rad gmin. W debacie sejmowej i przed nią grzmiano o "końcu Polski samorządowej" (PSL), a szczególnie histerycznie występowali politycy Kukiz'15, dla których JOW są "świętym świętych" demokracji, a wybory proporcjonalne oznaczają ekspansję partyjniactwa. Na zasadzie "a czemu PiS-owi nie przyłożyć" Pawłowi Kukizowi basowali politycy Platformy Obywatelskiej.
Zmiany w ordynacji wyborczej »
Spójrzmy chłodno. Wybory w systemie JOW odbywały się w gminach poniżej 20 tys. mieszkańców "od zawsze". W 2011 wszedł w życie Kodeks Wyborczy, który rozszerzył głosowanie w JOW na wszystkie gminy, wyjąwszy miasta na prawach powiatu. Likwidacja wyborów proporcjonalnych na rzecz JOW w gminach powyżej 20 tys. mieszkańców miała negatywny skutek uboczny. Była nim marginalizacja opozycji wobec wójta/burmistrza, bowiem na ogół lokalny komitet wójta/burmistrza przy wyborach jednomandatowych "zgarniał" większość mandatów.
W mojej gminie, w 20-osobowej radzie, wybierany z kadencji na kadencję burmistrz (sam na niego głosuję) miał w radzie 8-osobową opozycję. Po zmianie Kodeksu Wyborczego i wyborach w 2014 roku opozycja wobec burmistrza to dwójka radnych. Choć popieram burmistrza, to mi to nie odpowiada. Nie ma on teraz opozycji i obawiam się, że się rozbestwi i mniej będzie się starał działać na rzecz dobra gminy, bo nikt mu nie patrzy na ręce.
Przywracając wybory proporcjonalne w gminach powyżej 20 tys. mieszkańców, PiS działa na rzecz lepszego funkcjonowania samorządów. Zarzuty o "upartyjnianie" należy uznać za chybione. I tak w Polsce lokalnej dominują niepartyjne komitety lokalne, ich radni oraz wójtowie/burmistrzowie - i to niezależnie od tego, czy wybory do rad są jednomandatowe, czy proporcjonalne.
Wybory bez głosowania?
Jednakże rozszerzając głosowanie proporcjonalne na gminy poniżej 20 tys. mieszkańców, PiS najpewniej doprowadzi do tego, że w większej liczbie słabych ludnościowo gmin mandaty będą obsadzane bez głosowania. Taką możliwość przewiduje Kodeks Wyborczy: "jeśli w okręgu wyborczym w wyborach do rady zarejestrowana liczba kandydatów jest równa liczbie radnych wybieranych w danym okręgu wyborczym lub od niej mniejsza, głosowania nie przeprowadza się, a za wybranych na radnych terytorialna komisja wyborcza uznaje zarejestrowanych kandydatów, a odpowiednio pozostałe mandaty pozostają nieobsadzone".
Znowu policzmy: skąd w gminie Cisna lub gminie Krynica Morska (około1500 mieszkańców) wziąć kandydatów na listy w wyborach proporcjonalnych, skoro liczba aktywnych wyborców wynosi tam około 600 osób? Projektodawców z PiS najwyraźniej pogięło.
Nowe okręgi ryzykowne dla PiS?
To są jednak jagódki w PiS-owskim projekcie. Grzybki, czyli sprawy naprawdę poważne, które mogą doprowadzić do politycznej destrukcji samorządów i wyborów do nich, zawarte są w innym "wielkim planie" projektu, który zasadza się na wykreśleniu zupełnie nowej mapy geografii politycznej w postaci nowych okręgów w wyborach do rad gmin, powiatów i sejmików.
Proponowana zmiana: nowe okręgi wyborcze, w których wybiera się od trzech do siedmiu radnych może przynieść pewne zyski PiS-owi, ale nie musi, a ponadto obciążona jest wielkim ryzykiem dla partii władzy. Jarosław Flis, wybitny znawca systemów wyborczych, trafnie porównał manipulowanie przy ordynacjach wyborczych do wymachiwania nunczako przez niewytrenowaną osobę: trudniej trafić przeciwnika, łatwiej samemu uderzyć się w głowę.
W odpowiedzi na zamiary PiS-u, który chce zgarnąć jak największa premię dla najsilniejszej partii (a to umożliwiają niewielkie okręgi wyborcze), opozycja może bowiem zawrzeć wymuszone koalicje i sama tę premię zainkasować, co jest możliwe zwłaszcza w przypadku koalicji do sejmików wojewódzkich między PO a PSL (inna jest sprawa w przypadku ewentualnej koalicji PO-Nowoczesna, bo tu mamy do czynienia z rywalizacją międzypartyjną na terenie dużych i średnich miast).
Destabilizacja wyborów
Największe jednak zagrożenie dla PiS-u kryje się w destabilizacji procesu wyborczego. Tutaj stanowczo zabrała głos Państwowa Komisja Wyborcza, która wprost w swoim stanowisku stwierdziła: "Wprowadzenie całkowitej zmiany organizacji wyborów w okresie krótszym niż rok przed ich przeprowadzeniem stanowi realne zagrożenie dla respektowania wszystkich zasad prawa wyborczego". Komisja słusznie przypomniała, że wybory samorządowe są najtrudniejsze do zorganizowania, mają największą liczbą kandydatów i komitetów wyborczych. W praktyce są to cztery różne wybory przeprowadzane w tym samym czasie: wybory do rad gmin, wybory do rad powiatów, wybory do sejmików województw i wybory wójtów, burmistrzów i prezydentów miast.
"W organizację tych wyborów zaangażowane są tysiące osób, postępujących zgodnie z wypracowanymi przez lata doświadczeń procedurami. Wprowadzenie zupełnie nowego modelu organizacyjnego tuż przed wyborami wiązać się będzie z chaosem kompetencyjnym, decyzyjnym i wykonawczym, co w konsekwencji doprowadzić może do braku możliwości prawidłowego ich przeprowadzenia" – alarmuje PKW.
Jednym z czynników tworzących chaos jest konieczność określenia nowych okręgów wyborczych przez osoby przypadkowe. Na PKW nałożono bowiem obowiązek powołania w ciągu 60 dni 396 wojewódzkich i powiatowych komisarzy wyborczych. Komisja wyraźnie stwierdza, że w tak krótkim terminie nie będzie w stanie ocenić pod względem kompetencji tych kandydatur, a zatem te "najtrudniejsze wybory, tj. wybory samorządowe, mieliby w całej Polsce przeprowadzać komisarze niemający żadnego doświadczenia w tym zakresie".
Ale to nie koniec. Komisja słusznie stwierdza, że projekt "przewiduje konieczność dokonania przez wojewódzkich komisarzy wyborczych nowego podziału wszystkich jednostek samorządu terytorialnego na okręgi wyborcze w ciągu 3 miesięcy od wejścia w życie ustawy". Komisja przypomina, że po wejściu w życie Kodeksu Wyborczego w 2011 r. każda rada gminy miała na wykonanie tego zadania 15 miesięcy. "Podział na okręgi wyborcze powinien być poprzedzony wszechstronną analizą uwarunkowań społecznych w danej jednostce samorządu terytorialnego. Wiedzy w tym zakresie komisarze wyborczy nie posiadają. Dla przykładu w województwie wielkopolskim komisarz wyborczy będzie musiał dokonać podziału na okręgi wyborcze: województwa, 4 miast na prawach powiatu, 31 powiatów i 226 gmin".
Tu też się kryje polityczne ryzyko dla PiS-u, może nawet największe. Ekspresowe wykreślanie nowych granic okręgów wyborczych spowoduje całą masę sprzeciwów, awantur i kwasów, a odpowiedzialnością za to obarczona zostanie "warszawka-centrala-PiS". A jeśli takie w Polsce lokalnej powstanie wrażenie, to reakcja może się skrystalizować w politycznym odruchu – a dać tym pisiakom po łapach.
Transmisja on-line, czas na show
To są najistotniejsze polityczne elementy tworzenia chaosu w skali makro, ale w projekcie występują też konfliktogenne koncepcje w skali mikro. Pomysł, by w lokalach obwodowych komisji wyborczych zainstalować kamerki internetowe i by liczenie głosów można było obserwować on-line, nie budzi większych kontrowersji. Jednakże moje doświadczenie polityczno-życiowe podpowiada mi, że konsekwencje jego realizacji przyniosą o wiele więcej szkody niż pożytku.
Gdyby materiał wideo był dołączany do protokołu i zbioru kart do głosowania i archiwizowany, to propozycję można by uznać za sensowną, a przynajmniej nieszkodliwą. Inaczej jest jednak z transmisją w czasie rzeczywistym. Członkowie komisji wyborczych będą mieli świadomość, że występują w przestrzeni publicznej (obserwować ich będą przede wszystkim dziennikarze z lokalnych internetowych portali), część z nich będzie chciała dzięki temu publicznie zaistnieć. A jak w takiej sytuacji zaistnieć? Na przykład robiąc awanturę, że coś z liczeniem głosów jest nie tak.
Odwołuję się tutaj do mojego 17-letniego doświadczenia poselskiego. Zupełnie inaczej przebiegały posiedzenia komisji sejmowych, gdy na sali nie było kamer telewizyjnych, a zupełnie inaczej, gdy były. Kamery telewizyjne sprawiały, że część posłów dostawała dosłownie małpiego rozumu. Dostrzegali oni okazję do specyficznego zaistnienia na żółtych czy czerwonych paskach całodobowych kanałów informacyjnych, a najłatwiej na takim pasku zaistnieć, wygłaszając "ostre", "wyraziste", a najczęściej obraźliwo-insynuacyjne oświadczenie pod adresem oponentów politycznych.
Gdy kamery z sali posiedzeń znikały, z tych bojowych i wyrazistych posłów uchodziło powietrze – nie było żadnego powodu, by się awanturować i reszta posiedzenia upływała w miarę spokojnie. Wydaje mi się, że ten sam mechanizm zadziała w przypadku obwodowych komisji wyborczych. A skoro z racji kamerek i transmisji on-line będzie dochodziło do awantur, to będą one miały dalszy ciąg w postaci zwiększonej liczby protestów wyborczych. W rezultacie pomysł, który w szczerych intencjach miał zwiększyć publiczną pewność co do tego, że liczenie głosów prowadzone jest uczciwie, zaowocuje zwiększoną nieufnością i wątpliwościami co tego, czy przy wyborach nie doszło do fałszerstw.
Tyle chaosu. A teraz przejdźmy do korupcji politycznej.
Partyjny Pisiewicz w każdej gminie
Oprócz rozwiązań, które muszą spowodować wzrost niekontrolowanych konfliktów na wszystkich szczeblach samorządu i doprowadzić do destabilizacji procesu wyborczego oraz chaosu (co z pewnością nie było intencją PiS-owskich projektodawców, a jedynie wskazuje na ich umysłowe i mentalne ograniczenia), projekt ustawy zawiera wyłożony jasno i precyzyjnie plan stworzenia oplatającej Polskę siatki Pisiewiczów opłacanych z budżetu i funkcjonujących w każdej gminie.
PiS zamierza się tu posłużyć narzędziem politycznej korupcji, dzięki której za pieniądze publiczne pozostające w dyspozycji obozu władzy kupuje się szczególną lojalność i podległość osób umiejscowionych wewnątrz administracji publicznej. Innymi słowy: PiS chce stworzyć wewnątrz administracji "firmę w firmie". Przez analogię do pojęcia "partii wewnętrznej", którym posłużył się George Orwell w „Roku 1984”, PiS jasno wyłożył w tym projekcie ustawy zamiar stworzenia "administracji wewnętrznej", którą ma się stać Korpus Urzędników Wyborczych.
Mają go stworzyć urzędnicy wyborczy działający w każdej gminie "w liczbie niezbędnej do zapewnienia prawidłowego i sprawnego funkcjonowania obwodowych komisji wyborczych".
Do zadań urzędników wyborczych będzie należało m.in. "dostarczenie kart do głosownia właściwym komisjom wyborczym" oraz "dostarczenie w wyborach na obszarze kraju kopert właściwym komisjom wyborczym" (obecnie robią to urzędnicy administracji gminnej, którym wójt lub burmistrz po prostu wydaje polecenia).
Oprócz tego Korpus Urzędników Wyborczych będzie czuwał (pod nadzorem powiatowego komisarza wyborczego) nad przebiegiem wyborów w obwodowych komisjach wyborczych, organizował i aktualizował system szkoleń dla członków obwodowych komisji wyborczych oraz zapewniał obwodowym komisjom "materialno-organizacyjne warunki wypełniania ich zadań".
No to liczmy. Mamy w Polsce 2478 gmin (łącznie z miastami na prawach powiatu). Ich wielkość pod względem ludności jest bardzo zróżnicowana: od najmniejszej – Krynicy Morskiej (1360 mieszkańców) do Warszawy (1 mln 700 tys. mieszkańców). Państwowa Komisja Wyborcza ma określić w drodze zarządzenia liczbę urzędników wyborczych, ale wydaje się mało prawdopodobne, by była ona mniejsza niż 5-7 tysięcy z racji wymogu – jedna gmina co najmniej jeden urzędnik.
Taki bonus piechotą nie chodzi
Z kogo będą rekrutowani urzędnicy wyborczy? Ano z "pracowników organów administracji rządowej, samorządowej lub jednostek im podległych lub przez nie nadzorowanych, posiadających wykształcenie wyższe prawnicze".
W jakich okresach czasu będą wypełniali swoje zadania? Od dnia zarządzenia właściwych wyborów do dnia rozstrzygnięcia protestów wyborczych oraz w innych sytuacjach, gdy jest to konieczne. Można przyjąć, że między dniem zarządzenia wyborów a samymi wyborami upływa około trzech miesięcy. Jeśli chodzi o rozstrzygnięcia ewentualnych protestów, to publicystycznie, "średnio na jeża", wychodzi około jednego miesiąca. Razem – cztery miesiące.
Urzędnicy wyborczy powoływani są na okres sześciu lat poczynając od 2018 roku, czyli będą funkcjonować do 2025 roku. Obsługiwać będą takie wydarzenia: 2018 – wybory samorządowe; 2019 – wybory do Parlamentu Europejskiego (późna wiosna) oraz wybory do Sejmu i Senatu (jesień); 2020 – wybory prezydenta (późna wiosna); 2024 – wybory samorządowe. Zatem w okresie sześciu lat po wyborze urzędnicy wyborczy będą funkcjonowali przez 20 miesięcy. (Pięć wyborów, około czterech miesięcy pracy przy każdych).
A jak będą oni za swój trud wynagradzani? Tu projektodawcy są nader hojni: "Urzędnikom wyborczym za realizacje zadań przysługuje wynagrodzenie adekwatne do okresu ich realizacji, przy założeniu, że wysokość wynagrodzenia za miesiąc pracy ustalana jest na podstawie kwoty bazowej przyjmowanej do ustalenia wynagrodzenia osób zajmujących kierownicze stanowiska państwowe, z zastosowaniem mnożnika 2,5". No to liczmy: w ustawie budżetowej na 2017 rok kwota bazowa dla osób zajmujących kierownicze stanowiska państwowe wynosi 1789,42 zł. Razy 2,5 – 4473,55. Pomnóżmy to teraz przez 20 i wychodzi nam: 89 471 złote i sześćdziesiąt groszy (brutto).
Urzędnikami wyborczymi mogą zostać urzędnicy z wyższym wykształceniem prawniczym, więc przyjmijmy, że przeciętnie zarabiają oni co najmniej średnią dla pracowników administracji publicznej (rządowej i samorządowej). Ta średnia to za 2016 rok – 4873 zł. Wyliczyliśmy zatem, że w ciągu sześciu lat po powołaniu urzędnicy wyborczy dodatkowo uzyskają 153 procent rocznej pensji. Piechotą taki bonus nie chodzi.
A teraz jak grabarz na smętarzu dla zwierzaków, dochodzimy do miejsca, gdzie pies jest pogrzebany i chwytamy za łopatę: kto będzie tych urzędników wyborczych powoływał?
Urzędników Korpusu Urzędników Wyborczych ma powoływać szef Krajowego Biura Wyborczego. Jego zaś Państwowa Komisja Wyborcza na okres siedmiu lat, spośród kandydatów zgłoszonych przez Prezydenta Rzeczypospolitej, Sejm, Senat. Nowy szef Krajowego Biura Wyborczego ma być powołany w terminie 30 dni od dnia wejścia w życie ustawy.
Zakładając, że PiS spełni swoje zapowiedzi, iż znowelizowany Kodeks Wyborczy ma zacząć obowiązywać od 1 stycznia 2018 roku, to nominat obozu władzy (obojętnie czy prezydencki, czy partyjny) dostanie wobec urzędników administracji publicznej władzę chleba od lutego przyszłego roku. A ponieważ będzie tępym i ślepym bagnetem PiS-u, to z Korpusu Urzędników Wyborczych uczyni korpus Pisiewiczów, polecanych przez terenowych kacyków partii rządzącej. PiS już zainstalował coś w rodzaju swojej partyjnej jaczejki w Trybunale Konstytucyjnym, właśnie instaluje je rękami ministra Ziobry w sądach powszechnych. Wspomniany Korpus umożliwi infiltrację przez partię administracji publicznej na szczeblu regionalnym i lokalnym.
Pod wpływem przedłożeń obecnej PKW PiS może wycofać się lub znacząco zmodyfikować swoje propozycje dotyczące innych elementów proponowanej ustawy. Z zamiaru powołania korpusu Pisiewiczów nie wycofa się, bo to rozwiązanie tworzy "twarde jądro" projektu ustawy o "zwiększeniu udziału obywateli w procesie wybierania, funkcjonowania i kontrolowania niektórych organów publicznych". Prawda, jak to ślicznie brzmi?