Nikt mu tego nie odbierze – to on jest pierwszym Polakiem, który zagrał w NBA. Poznał sławy koszykówki z Michaelem Jordanem na czele, zarobił duże pieniądze, widział, na co swoje miliony wydają jego koledzy z boiska. Cezary Trybański, mierzący całe 218 cm, wspomina tamte szalone czasy w rozmowie ze sport.tvn24.pl.
Jest chłopakiem z warszawskiego Bemowa. Tam, w Legii, zaczynał biegać za piłką do koszykówki. Do NBA trafił w 2002 r., prosto z polskiej ligi, z Pruszkowa. Memphis Grizzlies podpisali z nim trzyletni kontrakt wart 4,8 mln dolarów. Był też w ekipach Phoenix Suns, New York Knicks, Chicago Bulls i Toronto Raptors. Teraz, jako 36-latek, wraca do siebie, do Legii.
RAFAŁ KAZIMIERCZAK, SPORT.TVN24.PL: Jak się dowiedziałeś, że zostałeś zawodnikiem najlepszej ligi świata?
CEZARY TRYBAŃSKI: Nie stało się to z dnia na dzień, czy z godziny na godzinę. Mój agent zorganizował w Cleveland pokazowy trening, na który przyjechali przedstawiciele 11 zespołów NBA. Jakieś rzuty były, jakieś manewry i ćwiczenia skocznościowo-wytrzymałościowe. Każdy z tych skautów coś wymyślał. Śmieszne, bo w tym ośrodku sportowym ponad boiskiem, dookoła była bieżnia. I poproszono mnie, żebym spróbował do niej doskoczyć, a była naprawdę dosyć wysoko. Podszedłem, doskoczyłem, bardzo się zdziwili. Kiedy kilka dni później miałem tam kolejny trening, w tym miejscu wisiała karteczka, że Cezary Trybański doskoczył do tego znaczka. Dziewięć zespołów z tych 11 zaproponowało mi kontrakt.
Ponad boiskiem, dookoła, była bieżnia. I poproszono mnie, żebym spróbował do niej doskoczyć, a była naprawdę dosyć wysoko. Podszedłem, doskoczyłem, bardzo się zdziwili. Kiedy kilka dni później miałem tam kolejny trening, w tym miejscu wisiała karteczka, że Cezary Trybański doskoczył do tego znaczka. Dziewięć zespołów z tych 11 zaproponowało mi kontrakt.
Cezary Trybański
I co? Szok?
Agent pewnie już wcześniej miał sygnały, że jest dobrze. To wszystko trochę trwało, bo musiałem odwiedzić te dziewięć klubów. Wróciłem wreszcie do Cleveland, do hotelu. Agent zaprosił mnie do swojego biura i powiedział, że kluby są zainteresowane. I że musimy się na któryś zdecydować. Rozmawialiśmy, w którym będę miał największe szanse na granie. Padło na Memphis Grizzlies, młodą drużynę.
Mam rozumieć, że wiadomość o dostaniu się do NBA jako pierwszy Polak przyjąłeś na luzie, ze spokojem?
No nie, wiadomo, że szok był, że na początku nie docierało to do mnie.
NBA znałeś, tak jak wszyscy u nas w kraju, z telewizji?
Dokładnie tak. Pamiętam, jak składałem podpis pod kontraktem. Wiedziałem już, że to się dzieje naprawdę, że będę grał w NBA. Ale wiesz co, nie, nawet wtedy w to nie wierzyłem. Tak naprawdę dotarło to do mnie tu, w Polsce, jak wróciłem na wakacje i po kilku dniach dostałem telefon. Menedżer Grizzlies chciał, żebym leciał na obóz, taki dla centrów. Pierwsza myśl była taka "no nie, obóz", bo obóz kojarzył mi się w bieganiem po górach i ładowaniem akumulatorów. Byłem miło zaskoczony, kiedy tam trafiłem, a wszystko odbywało się na Hawajach.
Nieźle jak na sam początek w NBA.
To się nazywało Pete Newell Big Man Camp. Trenowali tam pierwszoroczniacy i zawodnicy z college'ów, pamiętam Chrisa Andersona, Tysona Chandlera, Eddy'ego Curry'ego i Zacha Randolpha, między innymi ich. To było moje pierwsze zderzenie z NBA. Wiesz, dopiero tam zobaczyłem, na czym polegają indywidualne treningi, dbanie o każdy, ale to każdy detal. Chociaż jak tak sobie to przypominam, to nawet wtedy w to NBA nie wierzyłem, bo tam nie było tych topowych koszykarzy. Jak zaczęły się mecze ligi letniej, no, to tam było już super, na trybunach pojawiały się największe gwiazdy, żeby nas oglądać.
Jak wyglądają te początki w NBA, załatwianie mieszkania chociażby? Kto się tym zajmuje?
Trafiłem do innego świata. Tam jest inaczej niż w Europie, gdzie od klubu dostajesz kontrakt i sam musisz się zająć wszystkimi sprawami. W Stanach od tego był agent, świetnie wykonywał swoją pracę. Kiedy przyleciałem do Memphis, miałem już wynajęte mieszkanie, miałem załatwiony samochód. Mogłem się skoncentrować na treningach.
Na dzień dobry trafiłeś w Grizzlies na Paua Gasola, młodziaka wtedy, dzisiaj gwiazdę z najwyższej półki. Widać było, że może zostać aż takim koszykarzem?
Trafiłem tam na dwóch Gasolów, bo w college'u grał młodszy z nich, Marc.
Kurczę, teraz też gwiazda.
On przychodził na nasze treningi, które odbywały się w tym jego college'u. Bardzo często graliśmy sobie we trójkę, jakieś konkursy wymyślaliśmy. Marc był wtedy takim miśkiem, ale zwracał uwagę swoim rzutem. Jeśli chodzi o przepychanie pod koszem, to jednak od nas odstawał. A Pau robił z nim, co chciał.
Kolegowałeś się z Pauem? Jest na to miejsce w tej ociekającej dolarami NBA?
Tak, można nawet powiedzieć, że z Pauem się przyjaźniliśmy. On mi bardzo pomagał. Też był młody, też był z Europy. Wiedział, jak to jest na początku. Chodziliśmy do kina, do knajpek, zdarzył się wypad na jakąś imprezę.
Bardzo huczne są te imprezy? Kiedyś mi mówiłeś, że w NBA nikogo nie interesuje, co robisz w czasie wolnym, byle rano stawić się w formie na treningu.
Tak jest, dokładnie. Nikt nikogo nie pilnuje. Zawodowstwo. Ale ja nie imprezowałem. Wiedziałem, że dostałem ogromną szansę, jedyną w życiu. Starałem się ją wykorzystać, skupiałem się na pracy. Kiedy byłem zawodnikiem New York Knicks, trafiłem na imprezę Jaya-Z i innych raperów. I grzecznie się tam zachowywałem.
Młody byłeś, bogaty, naprawdę nigdy nie zabalowałeś? Przecież wiadomo, że koszykarze NBA potrafią się zabawić, do takiego Dennisa Rodmana na imprezy przylatywały helikoptery.
No tak, ale na takie życie pozwalają sobie weterani, którzy mają już kolejne kontrakty. A ja wiedziałem, że ten mój pierwszy kontrakt to jest taka namiastka NBA. Tak naprawdę, żeby poczuć się pełnoprawnym zawodnikiem w tym towarzystwie, trzeba podpisać drugą umowę. A to jest trudne. Jak ją podpiszesz, to wpadasz w ten wir.
To od razu cię zapytam, dlaczego tobie nie udało się podpisać tego drugiego kontraktu i wpaść w ten wir?
Nie wiem, nie znam odpowiedzi na to pytanie. Gdybym wiedział, to coś bym zmienił w moich treningach czy podejściu. Wiele razy mi powtarzano, że moim problemem był brak masy ciała. Niestety, taką mam przemianę materii.
Nawet w NBA nie potrafili z ciebie zrobić potwora?
Nawet tam. No właśnie.
A psychika? Radziłeś sobie?
Wiadomo, że było ciężko. Trafiłem do ligi, o której marzyłem, ale starałem się o tym nie myśleć. Starałem się to wykorzystywać, żyć chwilą.
Jak zareagowałeś, kiedy zobaczyłeś swój pierwszy czek za pracę NBA? Tak sobie wyobrażam, że to musiało być bardzo miłe.
Było miłe. Kiedy zaczynałem grać w koszykówkę, to żeby móc trenować, musiałem za to płacić. Pod koniec gry w Polsce, w Pruszkowie, zacząłem zarabiać na sporcie, chociaż z tymi płatnościami różnie bywało. W NBA czeki były na czas, dla mnie olbrzymie kwoty. Bardzo starałem się nie skupiać na pieniądzach, naprawdę.
Odbiło ci czy nie?
Daj spokój, pewnie, że nie. Te pieniądze odkładałem na konto, ewentualnie starałem się je inwestować. Wiedziałem, już jako ten młody człowiek, że one mogą mi zabezpieczyć przyszłość.
A zaszalałeś finansowo chociaż raz, wydałeś kasę na coś spektakularnego, zupełnie ci niepotrzebnego?
Też nie. Zakupiłem w Polsce dom, w którym mieszkają moi rodzice. Wiedziałem, że zawsze chcieli mieć dom, to zrobiłem im prezent. Poza tym kiedy przyjeżdżałem do nich na wakacje, miałem więcej miejsca niż wcześniej w mieszkaniu.
Bardzo ładnie. A jakaś bryka, jakaś biżuteria? Nie pamiętam cię obwieszonego złotymi łańcuchami czy kolczykami z brylantami. A twoi koledzy z NBA tak się nosili.
No tak, niektórzy mieli swoje upodobania. Różne mieli pomysły. Jeden z kolegów zaskoczył mnie, kiedy wyskoczyliśmy na obiad i w drodze przechodziliśmy obok sklepu z zegarkami. Na wystawie zobaczył egzemplarz, który od razu postanowił kupić. Za 25 tys. dolarów. A od tego, który miał na nadgarstku, różnił się tym, że wszystkie godziny oznaczone były diamentami, a nie tylko 12 i 6. Stephon Marbury pokazał mi kiedyś swój zegarek za 700 tys. dolarów, a naszyjnik i kolczyki warte były półtora miliona. Trzymałem je w ręku. Pamiętam, jak w Phoenix zjawiłem się pod halą swoim autem, toyotą sequoią.
Jeden z kolegów zaskoczył mnie, kiedy wyskoczyliśmy na obiad i w drodze przechodziliśmy obok sklepu z zegarkami. Na wystawie zobaczył egzemplarz, który od razu postanowił kupić. Za 25 tysięcy dolarów. A od tego, który miał na nadgarstku, różnił się tym, że wszystkie godziny oznaczone były diamentami, a nie tylko 12 i 6.
Cezary Trybański
To ten czołg, na który tak potem narzekałeś w Nowym Jorku, że nigdzie nie możesz nim zaparkować?
Ten sam. W Phoenix koledzy od razu wymyślili, że powinienem w niego włożyć felgi, a wtedy pokazały się na rynku takie obracane. Koszt za komplet: 10 tys. lub więcej. Ogromne pieniądze, za które można było kupić auto.
Naprawdę nie poszedłeś za modą i nie miałeś obracanych felg? Szkoda.
Nie miałem, nie szalałem w ten sposób. Ale później skusiłem się na samochód, o którym zawsze marzyłem, Audi A8. Przez kilka lat nim jeździłem.
Dobrze pamiętam, że ze wszystkich klubów, w których byłeś w NBA, najbardziej podobało ci się w Phoenix Suns?
Tak, ten czas wspominam najlepiej. W Memphis wygryzłem jednego z chłopaków, z którym duża część drużyny była zakumplowana, i dawali mi odczuć, że skoro zająłem jego miejsce, to nie będę miał tak łatwo. Takie wrażenie odnosiłem. To były moje początki w Ameryce, więc była też bariera językowa. Z Pauem Gasolem dobrze się dogadywaliśmy, tak samo z Shane'em Battierem, a niektórzy najwidoczniej nie chcieli mnie zrozumieć.
Kiedy już trafiłem do Phoenix, trochę byłem zablokowany językowo. Koledzy próbowali ze mną rozmawiać, a ja odpowiadałem, że nie za dobrze radzę sobie z angielskim. Oni na to, żebym dał spokój, że wszystko rozumieją i chcą ze mną rozmawiać. W Suns było sporo młodych zawodników, była fajna atmosfera.
To stamtąd trafiłeś, razem z Marburym i Pennym Hardawayem, do New York Knicks. Pamiętam, jak w szatni opowiadałeś Penny'emu, że w Warszawie miałeś jego plakat na ścianie.
Widziałeś, jak się z tego śmiał? Pytał, po co był mi ten plakat, co to za pomysł. Ale tak, taka jest prawda, przebierałem się w szatni obok gościa, którego plakat miałem w pokoju.
NBA to ciągłe podróże, na co zawodnicy narzekają. Powiedz, jak te wyjazdy wyglądają, bo mnie mało kto wierzy, jak opowiadam, co kiedyś od ciebie usłyszałem.
Przyjeżdżaliśmy na lotnisko swoimi samochodami. Wjeżdżaliśmy na płytę, pod sam samolot. Jest specjalnie wydzielona strefa dla drużyny, z wjazdem tylko dla niej. Wchodziliśmy na pokład, tam czekały już przekąski. Siadaliśmy, w tym czasie ktoś przynosił nasze bagaże, a samochód odstawiał na parking. Tak to się odbywało.
A jak wygląda taki samolot drużyny NBA?
To zależy od zespołu, na przykład New York Knicks mieli swój, prywatny. Jak siadałem i wyciągałem nogi, nie sięgałem do fotela przede mną. Rozkładał się właściwie do poziomu łóżka. Były sekcje dla trenerów, zawodników i dziennikarzy. Było pomieszczenie video, gdzie trener i zawodnicy analizowali mecze. Trener często zapraszał nas pojedynczo i omawiał, co robimy dobrze, a co źle.
Po przylocie czekał autokar, który wiózł nas do hotelu, oczywiście najlepszego w mieście. W recepcji leżały klucze z nazwiskami, każdy brał swój i szedł do pokoju, oczywiście jedynki. Ktoś przynosił po cichutku bagaże.
Byłeś w domu u Dikembe Mutombo, kolegi z New York Knicks.
Polecieliśmy na mecz z Atlantą i Dikembe, który kiedyś tam grał i tam ma posiadłość, wszystkich zaprosił. Elegancko wynajął kilka limuzyn i pojechaliśmy. Przeogromny dom, bardzo ładny. Oprowadzał nas przez półtorej godziny. Oczywiście jest basen, jest też sala kinowa, korty i boisko do koszykówki. Sam dom ma 2500 m kw. Usiedliśmy na kanapach, Dikembe włączył muzykę, przeraźliwie głośno. Poprosił nas, byśmy na chwilę wyszli na korytarz, zamknął drzwi i na korytarzu nic tej muzyki nie było słychać. Cisza.
Miał ludzi do pracy, służbę. Siedzieliśmy przy stole i ktoś zaproponował, by włączyć telewizor. Pilot leżał w zasięgu ręki Dikembe, ale podszedł pan ze służby i wręczył mu tego pilota.
Mutombo był wielkim koszykarzem, Atlanta Hawks zastrzegli ostatnio jego numer. Trenowałeś z nim, podpowiadał ci?
Bardzo dużo mi podpowiadał, bardzo często graliśmy jeden na jeden. Była taka zabawna historia. Graliśmy wtedy akurat pięciu na pięciu. Ja poszedłem trochę do rogu, odwinąłem się przez prawe ramię i obok Dikembe zapakowałem piłkę z góry. Ale wszyscy mu dokuczali, ale się z niego naśmiewali. Że jakiś młody chłopaczek pakuje nad gościem, który nikomu na to nie pozwala. Wróciliśmy do szatni i nadal się z niego nabijali. Myślę, że nie miał mi tego za złe.
Jordana spotkałeś.
I co chciałbyś wiedzieć?
O Jordanie wszystko.
Przyjechał do nas do Memphis, wtedy był już zawodnikiem Washington Wizards. Bilety, wszystkie, szybko zostały wyprzedane, to samo zdarzało się przed meczami z Los Angeles Lakers, z Kobe'em Bryantem i Shaqiem w składzie. Pierwszy raz go wtedy widziałem na żywo. Jak grał. Wszystko w swoim stylu. Wziął piłkę pod pachę, pokazał innym, by zrobili mu miejsce. Te jego manewry, jego rzuty, to, co znałem z telewizji. Ale to my wygraliśmy tamten mecz. Za to jak graliśmy z nimi w Waszyngtonie, to przez trzy kwarty rzucił nam 45 punktów i ostatnią spędził na ławce, z kolanami obłożonymi lodem. To, co wyprawiał, było niesamowite, mimo jego wieku. Przybiłem z nim piątkę.
Z innym Bykiem, Scottie'em Pippenem, też biegałeś po boisku. Tak pytam, jako fan tamtych Chicago Bulls.
To było za czasów, kiedy razem z Mutombo zostaliśmy oddani właśnie do Chicago. Trenował z nami gość, którego twarz wydawała mi się znajoma, ale nie mogłem skojarzyć, kto to. On wyglądał zupełnie inaczej niż ten Pippen sprzed lat, z telewizora. Któregoś dnia przyjechałem do hali, a tam pełno kamer, pełno dziennikarzy, stół na środku. Pippen wszedł i ogłosił zakończenie kariery.
Gdzie jest twój dom?
No właśnie, rozdarty jestem. Po tylu latach wróciłem do Polski, do Warszawy. Ale dom mam w Phoenix, tam z żoną mieszkamy. W Polsce pracuję, zostałem zawodnikiem Legii Warszawa.
Dlaczego Legia? Bo to twój klub?
Dokładnie, przecież wychowywałem się tu, niedaleko. Tu, w tej hali na Bemowie, stawiałem pierwsze kroki w koszykówce. To prezes Chabelski, kiedyś mój trener, zaproponował mi powrót. Pomyślałem, że to fajny pomysł. Już 5 grudnia gramy u siebie pierwszy mecz. Chciałbym, żebyśmy awansowali do ekstraklasy, bo Warszawa zasługuje na dobry zespół koszykarski. Takie koło zatoczyłem.